1.
Siedzę samotnie w biurze, z wytęsknieniem oczekując jakiegokolwiek klienta. Nadaremnie…
Odkąd rozpadła się moja spółka z Otisem, musiałem zmienić branżę. Jako informator, byłem już spalony. Zbyt długo pracowałem dla mojej ulubionej drużyny, by wreszcie nie zostać zdekonspirowanym, zresztą, od kiedy Sue i Jackie się pobrali, nasze spotkania stały się rzadsze, a współpraca zwolniła ( dzieci, sami wiecie…). Nie zrozumcie mnie źle! Nie narzekam, ale brak mi było tych wspólnie rozwiązywanych spraw i zadań pod przykrywką, nawet tych, które oznaczały, że będę patroszył ryby w mafijnej przetwórni, albo podglądał, czy rzekomo pogrążone w depresji kury, istotnie przestały się nieść, dlatego musiałem coś zrobić. Niewątpliwie, zaletą poprzedniej pracy, było doświadczenie, jakiego nabyłem, a skoro FBI nie zamierzało dać mi odznaki, postanowiłem, że postaram się o własną…
Tym sposobem, po pięciu egzaminach (pierwsze cztery oblałem) i kursie strzelania, pod bacznym okiem mojego przyjaciela Jacka Hudsona, nareszcie zdobyłem licencję, i odjazdową, świecącą odznakę, z równiutko wygrawerowanym napisem „HOWARD FINES. PRYWATNY DETEKTYW".
Fakt, mamusia nie była zadowolona, że tak się narażam (biedaczka… gdyby miała pojęcie, co robiłem przedtem, dawno wąchałaby kwiatki od spodu), ale ostatecznie pogodziła się z moimi detektywistycznymi aspiracjami i opróżniwszy skarpetę, wspomogła pierwszy, najzupełniej legalny interes synka, dorzucając się do tej nory (pardon pani Leland J ), którą nazywam biurem. No, może „nora", to zbyt dosadne określenie, zważywszy, że znajduje się w całkiem ładnej okolicy, jednak musiałem się całkiem porządnie nasprzątać, bo poprzedni właściciel tego miejsca był, najogólniej mówiąc …fleją. Zanim pozbyłem się karaluchów-mutantów i odświeżyłem nieco ściany, moje oszczędności zaczęły gwałtownie topnieć, skutkiem czego, zabrakło mi na meble. Kiedy, najzupełniej przypadkiem, wspomniałem o tym Sue, moja najlepsza kumpela znów przyszła mi z pomocą i pomogła załatwić parę rzeczy z biurowego demobilu. Dzięki temu, w moim gabinecie pojawiło się biurko (co prawda, nieco się kiwało, ale podstawiłem pod nie starą książkę telefoniczną i już jest cacy), fotel (nawet skórzany, choć, żeby go doczyścić z brudu, jaki pozostawił po sobie Bobby- a jakże- to spadek po Manning'u!- zeszło mi tydzień), regał (temu nic nie mam do zarzucenia) i dwie, poczwórne szuflady na akta (wciąż były z niezłym stanie, ale musiałem naoliwić prowadnice). Ogólnie, nie było źle…
Całe wnętrze nabrało jednak charakteru, gdy na urodziny, moi przyjaciele sprezentowali mi lampę na biurko, wiecie, taką, jaką mają prywatne łapsy w filmach kryminalnych (zupełny odlot, że się tak wyrażę!), a na szklanych drzwiach pojawiło się moje nazwisko oraz ranga. Teraz, mogłem wreszcie zacząć pracować. Był tylko jeden problem… Nie miałem dla kogo i nadal nie mam…
Tak więc, jak już wspomniałem wcześniej, siedzę i czekam, aż zjawi się ktoś…
-„ O święty Wincenty!"- pomyślałem, kiedy weszła do mego gabinetu…
TBC
