Kiedy czuł, że żył, nie było żalu, strachu, niepewności. Nie patrzył za siebie, nie rozglądał się na boki, nie sprawdzał równości asfaltu, którym jechał. Istniał tylko szmer pracującej zębatki, pchnięcia zaprzyjaźnionego wiatru oraz odgłos własnego nadszarpniętego oddechu. Miał siłę o jakiej śnił od dzieciństwa, gdy zajmował materac łóżka, marnując czas na gry komputerowe i wypluwając płuca przez przytłaczającą duszność.

Rower nie wymagał wdzięczności, nie marudził, nie skomlał – sprawiał, że istniałeś wyłącznie ty i widok jedynie dla twoich oczu. Dostał szansę ucieczki przed brakiem tlenu, chorowitym życiem. Kolarstwo ocaliło mu duszę, dało powód do szaleńczego błysku tęczówek, głośnego śmiechu. Urósł w siłę, zostawiając wszelkie zmartwienia w tyle.

Tutaj nie słyszał wrzasków Przewodniczącej, szmeru cudzego dyszenia na karku, niestabilności pedałowania innych zawodników. Szczyt zbliżał się coraz bardziej, czekając na zdobycie. Nikt nie potrafił dogonić jego skrzydeł, nikt nie potrafił współpracować z wiatrem tak dobrze, jak on.

A mimo to, może przez zrządzenie losu lub Boga, pewien zwykły człowiek zdołał dotrzymać mu kroku. Docierał do niego ten wir zębatki, poślizg kół przy każdym zakręcie podczas desperackiej gonitwy za smugą sylwetki, którą pozostawiał oczom rywala.

Teshima-san wydawał się niepozorny, lecz walczył do upadłego, uczciwie.

Nigdy wcześniej nie odczuwał takiej radości z jazdy, nieopisanej ekscytacji pompującej krew w żyły, adrenalinę uderzającą do głowy. Jasny umysł, nieskazitelny widok krajobrazu, otarcia ostrych powiewów o odkrytą skórę – to wszystko towarzyszyło szarpaniom opon dwóch rożnych rowerów, przepychaniom ramionami i łapaniu wspólnego oddechu.

Poznawał to ciepło na plecach; gdyby tylko odwrócił twarz, spojrzałby mu w oczy, a na twarzy znalazłby pozbawiony cieni uśmiech. Piękne, szaleńcze wykrzywienie mimiki, desperację wygrania, przewyższenia przeciwnika. Dobrą zabawę, prąd czegoś... Och, nawet Sakamichi-kun nie wzbudzał podobnej presji.

To coś innego, mocniej łapiącego za serce, zapadającego głęboko w pamięć. Ten ciężko pracujący człowiek, ten zwykły, słaby człowiek: pozbawiony jakiegokolwiek instynktu do wspinaczki, geniuszu lub wyczucia, polegający wyłącznie na własnej sile, wiecznie naginanych limitach i sprycie, lśnił czymś zupełnie nowym, czymś, co sprawiało, że chciał jechać dalej, szybciej, intensywniej. Dla niego. Z nim.

Wołał, walczył o zrównanie kół, nie obchodziły go zwisające gałęzi i liście wpadające do włosów. Za każdym razem od nowa łapał równowagę, nie odpuszczał gonitwy, pożądał równości, poważnego wyścigu.

Ach, wtedy zrozumiał – wypuszczając z ust okrzyk radości, kiedy pierwszy zdobył szczyt, przezwyciężył pecha nieszczęśliwej trzynastki i przejął tytuł Króla, właśnie w tym momencie, w tym przepływie sekund, oglądając się za siebie, zapragnął powtórki.

Teshima-san, naprawdę jesteś...

„Jestem słaby".

...silniejszy niż ktokolwiek inny mógłby przypuszczać. Wybudzasz z kolarzy to, co najlepsze; napędzasz do dalszej walki, wlewasz w nich swoją pasję i, najważniejsze, jesteś do samego końca.

Och, Teshima-san... Nie powinieneś przestawać pedałować, turniej międzylicealny jeszcze się nie skończył, wszyscy cię potrzebują.

I teraz, kiedy Sakamichi-kun pomógł podnieść mu się na nogi, wiedział, czego szukał w takich wyścigach, we wspinaczce, w swoim istnieniu. Prześcigając wiatr, łapiąc drżący oddech, dostrzegając przepiękne widoki oraz smakując chwili, czuł, że żył, ale to Teshima wszystko pielęgnował.

Z nim mógłby dojechać jeszcze dalej, przekroczyć własne limity, może nie tylko czuć życie, ale i być życiem – a potem trwać tak do ostatniej kropli potu, szarpnięcia nogami, wrzasku u szczytu wygranej góry.

Doznając musującego ciepła drżącej dłoni kapitana Sohoku na plecach.