Ptaki do latarni morskiej
Tytuł oryginału: Birds to a Lighthouse
Autorka: Katie Forsythe (aka wordstrings)
Zgoda na tłumaczenie: odgórna
Tłumaczka: Pirania
Beta: Verbena
Ostrzeżenia: slash, narkomania, przemoc (także seksualna)
Ten tekst jest kontynuacją uniwersum rozpoczętego w „Czterech molowych interludiach na solowe skrzypce".
Pierwszy przyznam, że środek lata nigdy nie zastaje mnie w najlepszej formie. Niestety. Jednakże z rozpaczą przypominam sobie, jak bardzo upadłem latem 1891 roku.
Nie byłem w tym osamotniony. W nieszczęściu towarzyszyli mi ludzie, którzy niczym sobie nie zasłużyli, by cierpieć za moje grzechy. Ta kronika mówi o tym, na co moja rodzina zasługuje; co zamiast tego otrzymali John Watson i Mycroft Holmes, oraz o tym, jak poszukiwanie sprawiedliwości może pójść bardzo, bardzo źle. Jest to też historia tchórzostwa – pod pewnymi względami – a pod innymi odwagi. Po dziś dzień nie wiem, które słowo jest słuszniejsze. Być może nigdy się nie dowiem, gdyż, jeśli chodzi o ludzi, którzy znają mnie najlepiej, jeden nigdy nie porusza tego tematu, drugi zdecydowanie optuje za tchórzostwem, a trzeci uznał mnie za wcielenie odwagi. Niezależnie jednak, czy mamy do czynienia z czernią, szarością czy bielą, to ja ponoszę całą winę.
A jednak wina nie leżała wyłącznie po mojej stronie.
No cóż, zamierzam być bardzo metodyczny. Kto wie? Może gdy dobiję do końca tej opowieści, będę wiedział, czy jestem rycerzem, czy też łotrem. Z całą pewnością będzie to interesująca informacja.
W okresie, o którym mówię, już od wielu miesięcy próbowałem ująć – niektórzy nazwaliby moje czynności nieustannym nękaniem – niejakiego profesora Jamesa Moriarty'ego, niegdyś dziekana wydziału matematyki, najpodlejszego niegodziwca, jakiego zgodnie z powołaniem wygnałem z londyńskiego półświatka. Pisano, że w końcu dorwałem go w Szwajcarii, że uciekłem z Watsonem na Kontynent, że w gruncie rzeczy nie ucierpiałem wiele z jego rąk, że... No cóż. Wiele o tym pisano. I, oczywiście, nic nie jest do końca prawdą. Na przykład Watson tendencyjnie opisuje mnie jako człowieka wybitnie inteligentnego i heroicznego. Gdybym na samym początku tych wydarzeń wykazał się inteligencją, a nie niewybaczalną dumą, nigdy nie wciągnąłbym nas w to bagno.
Ale jestem aroganckim czortem – i nie jest to jedyna z moich wad – a, jak już wspomniałem, środek lata nie jest dla mnie najlepszym z okresów.
Był upiornie gorący, sierpniowy dzień. Cały Londyn przypominał piec, a światło odbite od żółtej farby Camden House naprzeciwko naszego mieszkania boleśnie raziło nas w oczy, zanim udaliśmy się na spotkanie z Lestrade'em.
Często zastanawiałem się, czy – z ewolucyjnego punktu widzenia – kolor oczu człowieka wpływa na jego wrażliwość na światło. Na przykład ludzie urodzeni w spalonej słońcem Afryce niemal zawsze mają bardzo ciemne oczy – wyjąwszy tych z pomieszanymi genami. Co powiedziałby Darwin? Czy uznałby, że ich oczy nie tylko przykuwają uwagę, ale mają ewolucyjne uzasadnienie? Czy – mówiąc naukowym językiem – stanowią rodzaj zinternalizowanej zasłony, gdy ich właściciele spoglądają w niebo? Jak postrzegają świat ludzie o brązowych oczach? Zawsze się nad tym zastanawiałem, a przecież nie mogę spytać Watsona. Ale obserwowałem kiedyś człowieka urodzonego w Etiopii, podczas gdy mrużył oczy jak królik; sam przez cały sierpień robię to samo. Być może kiedyś napiszę na ten temat monografię. Jeśli chodzi o mnie, mam doskonały wzrok niezależnie od oświetlenia, może poza niczym nieprzeniknioną ciemnością. Moja umiejętność widzenia w mroku bywała nieoceniona. A moje oczy są... szczerze mówiąc, moje oczy nie mają absolutnie żadnego koloru.
Tak czy inaczej, tego popołudnia czułem się fatalnie. Zarówno moja koszula pod kamizelką, jak i podkoszulek były przesiąknięte potem. Jestem entuzjastą burz, deszczów i mrocznych budynków, ponuro przyćmionych zimowymi mgłami. A pomijając nawet kwestie pogodowe – znajdowaliśmy się na peronie dworca.
Dworce nie niepokoją mnie. Tak naprawdę je uwielbiam. Zazwyczaj nie posiadam się z radości, stojąc między pięcioma milionami ludzi i mogąc rozciągnąć między nimi moje dedukcyjne macki. Ale tym razem widziałem tylu ludzi i dostrzegałem nie tylko co robili, ale i kim byli. Mój mózg wyrzucał z siebie: Nocny Strażnik Magazynu-Piekarz-Ostatnio Owdowiały-Dżokej-Pracownik Poczty-Zalega z Czynszem, podczas gdy strużka potu spływała mi po plecach, a w mojej głowie rozległo się dudnienie. Zbyt źle się czułem i byłem za bardzo wściekły, by przestać patrzeć na ludzi. A może raczej – by przestać ich dostrzegać. Wolałbym po prostu na nich patrzeć i pozwolić, by przepływali mi przed oczami jak krople deszczu na szybie.
Przestałem więc dostrzegać ludzi, by dostrzec Watsona. Potrząsnąłem kołnierzykiem mojego jasnoszarego, letniego płaszcza, poruszyłem długimi nogami i zerknąłem na niego. Siedział z gazetą na ławce obok mnie.
Początkowo – jestem gotów przysiąc na Pismo Święte – pomyślałem tylko, że wygląda tak łagodnie i chłodno. Trzydzieści stopni nie robi na nim wrażenia. Johnowi Watsonowi nie przeszkadza eskalacja letnich cierpień. Ani trochę. Wyglądał, jakby siedział w lodowni. Jego oczy przebijały się blaskiem przez otaczającą nas atmosferyczną jasność w sposób, który moje własne oczy określiły jako „płynne złoto", ale fakt, że jego głowę zalewał ogień, wcale mu nie przeszkadzał. Fascynowało mnie to. Ostatecznie wszystko, co go dotyczy, mnie fascynuje.
Po chwili z cichym westchnięciem odłożył między nas gazetę i posłał mi nieuważny uśmiech. Znów odwrócił wzrok. Dla zabicia czasu spojrzałem tam, gdzie on – chciałem tylko odsunąć od siebie resztę hałastry. Watson patrzył na stojącego kilka metrów od nas mężczyznę. Tak samo jak my czekał na gwizd lokomotywy. Skojarzenia ciurkiem popłynęły przez myśli mego przyjaciela. Niemal mogłem je usłyszeć. To było przyjemne ćwiczenie dochodzeniowe; wreszcie zacząłem się rozluźniać, używając go, by wyłączyć resztę świata.
Towarzyszyłem memu przyjacielowi w zadumie jeszcze przez dwie albo trzy minuty. Wtedy przenikliwy gwizd przeszył każdy nerw w moim ciele. Ledwie mogłem się powstrzymać, by nie zasyczeć jak zdenerwowany kocur.
- Gdzie włożyłeś bilety? - spytałem Watsona.
- Słucham? - Jego niebieskie oczy skupiły się na mnie.
Nienawidzę się powtarzać. Absolutnie tego nie cierpię. Nie mam pojęcia, dlaczego, powód jest zapewne bardzo egoistyczny. Skoro musiałem się powtórzyć, to Watson mnie nie słuchał, a jeśli mnie nie słuchał (jest wyjątkowo uważnym słuchaczem; nigdy nie spotkałem nikogo, kto by tak angażował się w konwersację), to coś ważniejszego zaprzątało jego głowę. A co może być ważniejszego ode mnie? Teraz, kiedy już to zapisałem, nie sądzę, by było to aż tak aroganckie stwierdzenie. Narcyzm odgrywa w tym pewną rolę, ale chodzi także o elegancję, efektywność i kwestię zwykłego smaku. Tak czy inaczej, moja idiotyczna niechęć do powtarzania się przypieczętowała wtedy mój los.
- Bilety, bilety – powiedziałem niecierpliwie. - Masz oczywiście rację, wojna to najbardziej niedorzeczny sposób rozwiązania problemu, ale z całą pewnością możesz poświęcić sekundę na praktyczne kwestie podróży kolejowych.
Zszokowany Watson otworzył usta.
- O co chodzi, Holmes?
- Czytałeś przed momentem artykuł o życiu i listach Henry'ego Warda Beechera, co na tyle zepsuło ci nastrój, że odłożyłeś gazetę – wyjaśniłem. - Omiotłeś peron niewidzącym wzrokiem, przypominając sobie wydarzenia z kariery Beechera. Jestem doskonale świadom, że nie mogłeś w związku z tym nie pomyśleć o misji dla Północy, którą przyjął w czasie wojny secesyjnej, gdyż pamiętam twoje żarliwe oburzenie, gdy dowiedziałeś się, jak przywitali go co bardziej buntowniczy obywatele naszego kraju. Potem spojrzałeś na tego mężczyznę w garniturze, niosącego torbę medyczną. Najwyraźniej jest byłym lekarzem wojskowym, zupełnie jak ty. Wiem, skąd mnie jest to wiadome, ale ty pewnie zebrałeś informacje o jego przeszłości w sposób bardziej subtelny: wiesz, że jest weteranem, bo sam nim jesteś. Chyba nie muszę dodawać, że także jedną nogę obciąża zdecydowanie bardziej. Twoja twarz posmutniała i potrząsnąłeś głową. Myślałeś o smutku, o strachu, o bezsensownym marnowaniu życia.
Mój przyjaciel sięgnął do wewnętrznej kieszeni surduta.
- Twoja dłoń zmierza ku twej starej ranie... - chciałem dokończyć.
- Oto twój bilet – odparł Watson z wściekłością. - To, co zamierzasz z nim zrobić, to twoja sprawa, proponuję jednak, byś trzymał się jak najdalej ode mnie. A teraz wynoś się z mojej głowy.
Potem ruszył do najbliższego wagonu i wspiął się po metalowych stopniach. Ja zaś zostałem, by przez chwilę zastanowić się nad zawsze absorbującą kwestią moich wad.
Jest ich wiele.
Westchnąłem, wstałem i również ruszyłem w stronę parującej lokomotywy. Mój przyjaciel już zniknął. Po wejściu do pociągu szukałem go dobre dziesięć minut.
Watson siedział wyciągnięty ze skrzyżowanymi nogami i czytał tę samą gazetę. Zajął kąt małego przedziału o nudnych, brązowozłotych zasłonach, dwóch wąskich, pluszowych siedzeniach, przyjemnym oknie pokazującym (chwilowo) listwy bydlęcego wagonu i atmosferze radosnych swawoli. Usiadłem naprzeciwko niego. Ostrożnie. Znając go, nie zdziwiłbym się, gdyby po moim przybyciu wymaszerował do innego przedziału. Gdyby Lestrade nie wezwał nas obu do Croydon, Doktor najprawdopodobniej pozostawiłby mnie samego sobie na resztę dnia. Nie byłby to pierwszy raz. Ale obaj byliśmy niezbędni, a jemu chyba było wygodnie, chociaż rumieniec złości nie opuścił jego kształtnych kości policzkowych.
Odchrząknąłem. Zignorował mnie.
Otworzyłem usta, by coś powiedzieć.
- Jeśli jeszcze raz – poinformował mnie Watson głosem przypominającym lodowate gwoździe, znacząco nie podnosząc głowy znad artykułu (o ile dobrze pamiętałem z własnej, wcześniejszej lektury, dotyczył on połowów łososi), – wyjawisz całemu światu moje najskrytsze myśli pośrodku zatłoczonego peronu i to tylko dlatego, że znowu jesteś zirytowany i znudzony, gorzko tego pożałujesz, Sherlocku Holmesie.
- Właśnie zamierzałem powiedzieć to samo – powiedziałem pokornie. - Może poza trybem przypuszczającym. Nigdy więcej nie wyjawię całemu światu twoich najskrytszych myśli pośrodku zatłoczonego peronu. Mam nadzieję, że wybaczysz mi ten pierwszy i ostatni incydent.
Cisza.
No cóż.
Oparłem się o gruby materiał i przycisnąłem palec do ust, namyślając się.
- Proszę? - spróbowałem. Od czasu do czasu prostota jest wszystkim, czego potrzeba.
Nie tym razem.
- Watsonie, czy poprawię moją sytuację, jeśli napomknę, że patrzyłem na ciebie, gdyż nie byłem w stanie patrzeć na kogokolwiek innego; że jest ponad trzydzieści stopni; że mam wrażenie, iż mój fular rozpłynął się na przodzie mojej koszuli?
- Nie – odparł. - A czy poprawię twoje zrozumienie sytuacji, jeśli napomknę, że nie byłem nawet świadom okropnych rzeczy, o których myślałem, zanim nie wtargnąłeś do mojego umysłu jak rozpędzona dorożka?
- Owszem, poprawisz.
Doktor potrząsnął w irytacji głową, a potem przypomniał sobie, że miał mnie zupełnie ignorować i znów znieruchomiał. Jakby po namyśle powiedział:
- Co też sprawia, że człowiek tak przenikliwy jak ty rozgłasza moje myśli ku uciesze zgromadzonych na stacji... oto pytanie, na które chciałbym poznać odpowiedź.
- Kochany mój, mogłeś równie dobrze myśleć o klimacie panującym nad Morzem Martwym, a ja nadal nie miałbym pojęcia, że dzielę się ze światem mymi logicznymi wnioskami. To oczywiście żadne wytłumaczenie, ale fakt, że myślałeś o czymś bardzo osobistym, a ja i tak to rozgłosiłem, świadczy tym dobitniej o moim otępieniu. Nigdy nie obraziłbym cię celowo. Nigdy nie próbowałem tego zrobić.
- Nie sądzę, bym był szczególnie nieczułym człowiekiem – powiedział Doktor wolno.
„Nie, jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego spotkałem; ale i nigdy nie widziałem, by jakaś istota tak łatwo wpadała we wściekłość. Może poza wytrenowanym mastiffem" - pomyślałem.
- Jesteś od tego bardzo daleki – odparłem na głos.
- Ale im więcej mówisz – niezależnie od wszystkich „kochanych" - tym większą mam ochotę wyrzucić cię z pociągu.
Hm.
Miewałem w życiu takie momenty, w których podobny ton pozbawiłby mnie równowagi niczym cios cięższego o kilkanaście kilogramów przeciwnika w meczu bokserskim. Oczywiście nie byłoby tego po mnie widać. Co widać, to że jestem brzęczącym ustrojstwem mechanicznym. Zabawką z zębatek i metalowej powłoki, godną uwagi tylko przez swoje wymiary. Poskładano mnie z nieoszlifowanych części zegarków, którymi można tylko poranić sobie palce do krwi. Ale gdybym był dwudziestolatkiem, ta kłótnia przyprawiłaby mnie o niebezpieczne walenie serca. Ostatecznie nigdy nie znałem nikogo mu podobnego.
Czy ludzie jego rodzaju natychmiast odchodzą po takim stwierdzeniu? Czy istnieją inni tacy ludzie, na których mógłbym oprzeć badanie porównawcze?
Nie, nie istnieją. A przynajmniej nie spotkałem ich. W tym sęk. Miałem pojęcie, co zrobiliby ludzie lekkomyślni i niecierpliwi, tacy jak ja, gdyby doprowadziła ich do szału moja głupota, ale co zrobiliby ludzie podobni najlepszemu człowiekowi w Londynie? Jednakże nie stąpałem po bardzo cienkim lodzie. Nie groziło mi już, że wpadnę w zdradziecki przerębel. W 1891 roku, prawie dziesięć lat po tym, jak rozpoczęliśmy romans, który codziennie zapierał mi dech w piersiach – i nie powinienem go dłużej nazywać romansem, gdyż na długo wcześniej ustaliliśmy, że jest to układ permanentny – zastanawiałem się jedynie, jakie wyjście z sytuacji będzie najkorzystniejsze dla wszystkich zainteresowanych. Miałem trzydzieści siedem lat i nie przychodziło mi już tak łatwo podejrzewanie, że John Watson skorzysta z pierwszego transatlantyckiego biletu, jaki uda mu się zdobyć, i rozpocznie praktykę lekarską w Filadelfii.
O ból w klatce piersiowej przyprawiało mnie jednakże patrzenie, jaki jest mną zdegustowany.
1. Jeśli szczerze mówił o chęci wyrzucenia mnie z pociągu – biedak – wyjdę. Znajdę jakiś ustronny zakamarek, zażyję dawkę siedmioprocentowego roztworu kokainy, który mam w kieszeni, i zapomnę, że jeszcze przed chwilą czułem się jak roztopiony wosk świecy. Wyjmę niebrzydkie, ostre, małe ustrojstwo, znajdę odpowiednią żyłę w moim lewym ramieniu, ohydnie przypominającym powierzchnię księżyca, i wpuszczę do krwi płynną dystrakcję. On natomiast będzie się na mnie gniewał jeszcze przez jakieś dziesięć minut, udając, że czyta gazetę, a potem się zaniepokoi. Odnajdzie mnie w wagonie restauracyjnym. Będę wyglądał jak ja... ale jak zupełnie inna wersja mnie. On – odkrywszy, że jestem przyjazny, bardzo bystry i tętniący chemią – z całą pewnością uzna, że przez swój temperament zrobił mi krzywdę. Bez znaczenia pozostanie fakt, że byłem nie do zniesienia. Zapomni, że go sprowokowałem. Będzie nieszczęśliwy z powodu poczucia winy, chociaż to ja przekroczyłem wszelkie granice i oddałem się nałogowi, którego słusznie nienawidzi.
Nie najlepsze wyjście.
2. Ale jeśli mówił szczerze, tylko nie zauważył, że płomień zupełnie słusznego gniewu już w nim cichnie... zostanę. Odwrócę jego uwagę. Tym samym odwrócę własną uwagę. Wtedy on nie będzie miał poczucia winy, a ja nie będę czuł się podły.
Lepiej. Jeśli zadziała.
Jak też odwróciłem jego uwagę, kiedy poprzednio doprowadziłem go do szału?
Ach tak. To był rezultat poinformowania go, że gdybym pragnął, by co godzinę przenikliwy dźwięk oznajmiał mi, iż pora na suty posiłek, kupiłbym sobie zegar z kukułką. Z całą pewnością nie oczekuję, że mój kochanek będzie się zniżał nieustannie do tak służalczego zadania. Odparł, że chciał mnie jedynie poinformować, iż w najbliższej przyszłości będę jadał sam. O ile, rzecz jasna, zdecyduję się w ogóle coś jeść. Posłałem dwanaście tuzinów niezmiernie kosztownych róż stulistnych w najbardziej dzikich barwach do jego klubu. Załączyłem liścik (moje zazwyczaj proste pismo ozdobiłem kilkoma niewieścimi zawijasami): „Jedynej uczcie, na którą godzę się nieustannie" i nie podpisałem się.
Gdy wrócił do domu z kwiatami owiniętymi konopią, poprosił mnie prześlicznie, bym przestał nas rujnować i zarazem niszczyć dobre zdanie, które mają o nim towarzysze od billarda. Zaplanowałem całe przeprosiny w taki sposób, by w momencie, gdy wchodził do salonu, być w połowie jedzenia słusznych rozmiarów kanapki. Dzięki temu mogłem skupić się na nim, na radości z jego powrotu i nie kończyć przeklętego posiłku. On doskonale wie, czemu moje nawyki żywieniowe są tak szczególne.
Wtedy podziałało. Ale raczej nie mogłem liczyć na to, że znajdę róże stulistne w zwykłym pociągu. A więc coś innego. Kilka lat temu wykonałem jak najdelikatniej Arię na strunie G Bacha i grałem dla niego, wyłącznie dla niego, a on o tym wiedział. Wybaczył mi więc fakt, że podpaliłem jego kajet – zapisany w dwóch trzecich cudownie starannym pismem i wypełniony rzeczywiście bardzo dobrymi treściami. Ale nie miałem przy sobie skrzypiec. Co jeszcze?
Aha.
- Nazwałem cię „swoim kochanym", bo nim jesteś – stwierdziłem.
Potarł palcami swoje idiotycznie niebieskie oczy – zupełnie jakbym prosił go, by przyznał się do rozboju albo do morderstwa – i skrzywił się lekko, gdyż (bądźmy szczerzy) nie przestawałem mówić. Najwyraźniej jedyną rzecz gorszą od bycia brutalnym przestępcą stanowiło bycie kochankiem detektywa-konsultanta. Mogłem zrozumieć jego odczucia.
- Mam wrażenie, że powinienem ci jakoś zadośćuczynić – zasugerowałem.
Pociąg ruszył i zaczął się oddalać od stacji. Powoli zostawialiśmy za sobą nieprzebrany tłum, który przyprawiał mnie o łzawienie oczu. Oczywiście, wielu z tych ludzi podróżowało z nami w pociągu, ale nie miałem nic przeciwko, o ile nie musiałem na nich patrzeć. W przedziale było też chłodniej. Watson dalej wbijał wzrok w gazetę, ale jego afektacja robiła się coraz bardziej wystudiowana i mniej naturalna. Tak jakby już niekoniecznie chciał mnie ignorować, ale miał wrażenie, że powinien.
- Teraz powinna nastąpić kara, czyż nie? - nalegałem.
Ach, nareszcie. Niebieskie oko – tylko jedno, ukoronowane uniesioną, bursztynową brwią – zerknęło na mnie znad gazety.
- Chcę powiedzieć, że istnieje kilka sposobów, na które mogę ci wynagrodzić zaznaną krzywdę. O ile pozwolisz mi odpokutować za moje grzechy.
Watson gwałtownie zamknął gazetę, jakby mówiąc: „Skoro nie zamierzasz mi pozwolić na spokojne przeczytanie tego artykułu, jego waga na zawsze zniknie w meandrach łososiowej historii", kolejny raz odłożył ją obok siebie i złożył ręce na kolanie. Doskonale. To był inny rodzaj gniewu – czerwona glinka, a nie łamliwy łupek. Ten gniew łatwiej mogłem kształtować wedle swej woli.
- Niech zgadnę – powiedział gwałtownie. - Ile z tych „kilku sposobów" nie zakłada czynności seksualnych?
Zastanowiłem się jedynie przez wzgląd na uczciwość.
- Żaden – stwierdziłem. - Wszystkie zakładają twoje szczytowanie. W wielkim stylu.
Kobaltowe oczy spojrzały w górę, by ocenić stan sufitu przedziału, a potem znów skierowały się na mnie. Nabieraliśmy prędkości. Silnik perkotał zachęcająco. Listwy wagonu bydlęcego za oknem zostały zastąpione błyszczącym, rozgrzanym żelazem torów i odległymi murami z cegły.
- Holmes – powiedział mój przyjaciel bardzo wyraźnie – pozwól, że spróbuję zrozumieć. Chcesz obdarzyć mnie swoją atencją – ośmielę się dodać, że obecnie niemile widzianą – a ja mam uwierzyć, że to z twojej strony jakiś rodzaj poświęcenia. Kary, jak się wyraziłeś. Znam cię doskonale i mam uwierzyć, że mógłbyś, na przykład, zadowolić mnie oralnie w przedziale pociągu i nie mieć z tego żadnej przyjemności?
Zmusiłem samowolny uśmiech, by nie pojawił się na mojej twarzy. Donikąd by mnie nie zawiódł. Watson często rozśmiesza mnie, gdy jest na mnie zły, ale kiedy raz uznałem za stosowne to okazać, cisnął moją filiżankę z herbatą do ognia. Potem źle się z tym czuł. Ostatecznie była to filiżanka należąca do pani Hudson.
- Wiesz, mój drogi, podobnie jak ty uważam, że prawdopodobieństwo jest niewielkie.
- No właśnie.
- Cała sytuacja bardziej przypominałaby karę, gdybym miał się powstrzymać od... własnej przyjemności. Nie sądzisz?
Watson zaczął coś mówić, po czym urwał i zamyślił się. Nie był ani trochę mniej zły. Teraz był jednak nie tylko zły – był też zaintrygowany. Bardzo uważałem, by nie dać po sobie poznać, że zauważam ten rozwój sytuacji.
- Solo, a nie duet. Rozumiesz, jak sądzę, co mam na myśli.
- Jednostronność – stwierdził chłodno.
- Otóż to. I masz rację, jeśli chodzi o... no cóż, szczerze mówiąc, chyba powinienem użyć wyłącznie swoich dłoni – wymruczałem, spoglądając na nie z odpowiednią skromnością.
To znaczy: z zupełnym jej brakiem. Moje dłonie są naprawdę niebrzydkie, muszę to przyznać.
Przez moment rozważałem, czy plusy kokieteryjnego zapalenia papierosa przeważą minusy, kiedy będę zmuszony odłożyć go na bok, gdy raz zdobędę nad Doktorem przewagę. Gdy znów zerknąłem na przyjaciela, stwierdziłem, że zrezygnuję z papierosa. W tak wąskim przedziale mógłbym wywołać pożar i wszystko zniszczyć.
W tej samej chwili John sprawił, że zdobyłem jeszcze większą przewagę. Doskonale spokojny wstał, podszedł do przesuwanych drzwi, sprawdził, czy między zasłonami nie pojawiają się szpary i przekręcił zamek w drzwiach. Natychmiast przypadłem do jego szerokich pleców – moje stopy na dywanie nie wydały żadnego dźwięku. Położyłem obie dłonie na jego piersi i przycisnąłem usta do miejsca, w którym kończyła się ciemnoblond linia jego włosów, skręcająca odrobinę na prawo, by stać się gładką falą jego kręgosłupa. Kiedyś założyłem, że po powrocie z Wojny jego włosy na powrót przybiorą brązowy kolor, ale nigdy się tak nie stało. Mimo kapeluszy, które zawsze nosi się w sierpniu, on nieustannie wygląda, jakby właśnie wrócił z piaskowych wydm. Posmakowałem go odrobinę rozchylonymi ustami i przesunąłem dłonie na jego smukłe biodra.
- Jak rozumiem, to oznacza „tak".
- Czy ty nigdy nie przestajesz mówić?
Powinienem, ale odpowiedź brzmi: „nie". Musnąłem dłonią guziki przy jego spodniach, rozpiąłem je delikatnie, po czym poluzowałem jego bieliznę. Potem zostawiłem tę część ciała w spokoju. Przede wszystkim musiałem pozbyć się kołnierzyka i fulara. Z całą pewnością nie pocałuje mnie jeszcze długo, a jeśli życzy sobie, żebym zamilkł, musiałem znaleźć memu językowi inne zajęcie. Najchętniej coś absorbującego.
Wkrótce częściowo rozebrałem mego przyjaciela tak, jak sobie tego życzyłem i obróciłem go, by oparł się plecami o drzwi. Wsunąłem kolano między jego nogi. Przyparłem go, nie natrafiając na opór i poczułem przedwczesną falę radosnego triumfu. Miałem pewność, że wszystko pójdzie zgodnie z moim planem – to znaczy, że zapewnię mu maksimum przyjemności, a jednocześnie sam zaangażuję się minimalnie, więc bez szczególnego zachodu dojdę do siebie. Nie zamierzałem doprowadzić go do szczytowania, a przez następne dwadzieścia minut walczyć z szalejącą erekcją. Sądziłem, że mi się to uda, o ile użyję wyłącznie rąk i skupię się wystarczająco mocno. Sherlock Holmes – zupełny głupiec.
Oczy Watsona napotkały mój wzrok. Patrzył na mnie, z głową opartą o ciemny materiał zasłony. Jego usta pozostawały nieruchome, lecz w oczach igrał uśmiech.
„Zemsta" - mówiły mi - „jest moja".
Być może miało się okazać, że jestem w bardzo poważnych tarapatach.
Miałem zamiar o to zapytać, ale nie oczekiwano ode mnie konwersacji. Zamiast tego wtuliłem twarz pod jego mocną szczękę, czując słodki zapach letniego miodu i czystego ubrania otulającego jego opaloną skórę. Musnąłem go ustami. Wsunąłem dłoń w jego rozpiętą bieliznę i podrażniłem opuszkami palców gładkie ciało. Nie uciskałem. Jeszcze nie. Czekałem, śledząc jego puls językiem; ująłem jego policzek drugą dłonią. Być może tego nie wiedział, ale zawsze dawał mi znak, więc oczekiwałem go. Czekałem dłużej niż zwykle, leciuteńko przesuwając paznokieć kciuka po jego policzku. Wciąż czekając, delikatnie ująłem w dłoń sztywniejącą męskość.
Nareszcie. Mój przyjaciel uniósł ciepłe dłonie i położył je na wysokości moich nerek, tuż nad biodrami. Byłem tak uszczęśliwiony wyczekiwanym, przyjacielskim przyzwoleniem, że ścisnąłem go, zachwycony wyczuwalną jedwabistą twardością i zapomniałem, że miałem milczeć.
- Naprawdę nigdy nie chcę cię zirytować. Klnę się na mój honor.
- Możliwe.
Na próbę poruszyłem ręką. Było to bardziej pociągnięcie niż pieszczota. Zmieniłem ułożenie dłoni. Jak we wszystkim, tu także możliwe są lepsze i gorsze techniki. Zacznij za szybko – spowodujesz dyskomfort. Zacznij zbyt wolno – umysł obiektu utonie w mgle zirytowanej niecierpliwości. Zacznij tak, jak zacząć powinieneś, a zmienisz dorosłego mężczyznę w szmacianą lalkę, której ręka spoczęła na twoich plecach. Dokładnie to zamierzałem – z należytą starannością – osiągnąć. Jestem w tym bardzo dobry. Po chwili uspokajająco przycisnąłem usta do jego ucha i szepnąłem:
- Od bardzo dawna nie posiadłem cię w pociągu. Nie rozumiem dlaczego. Czy wiesz, że w pociągach naprawdę ciężko ci się oprzeć? O czym myślisz?
- Być może coś przeoczyłeś – powiedział bez tchu – ale i tym razem mnie nie posiądziesz, pamiętasz?
- Oczywiście, że pamiętam, taka była umowa. Nic mnie to nie obchodzi.
Jak się okazało, było to gigantyczne kłamstwo. Przypuszczam jednak, że wówczas mówiłem szczerze.
Wcisnąłem kolano głębiej między jego uda i zacząłem ssać jego szyję, jednocześnie chwytając go mocniej – nie poruszając dłonią, ale prawie zaciskając ją w pięść. Wciągnął gwałtowny oddech. Jego szyja zaraz miała przybrać najcudowniejszy odcień fioletu. Pomyślałem, że doprawdy, przypominanie sobie tych chwil podczas przebywania w Croydon z Lestrade'em będzie wystarczającą rekompensatą za jednostronność naszego zajęcia. Nie wspominając już o tym, że on lubi należeć do mnie. Przynajmniej kiedy lubi mnie, lubi też być cenną własnością. Miałem szczęście, gdyż nie zaprotestował, jedynie skłonił głowę, by popatrzeć na mnie oczami, w których z każdą sekundą wzbierało pożądanie.
I wtedy przepuścił atak.
- Czy wiesz, że czasem naprawdę mam ochotę cię ukarać? I cieszę się, że zaproponowałeś jakąś formę kary, bo to właśnie jedna z tych chwil.
Wiedziałem o tym, ale usłyszenie tych słów i tak okazało się porywające. Stwierdzając, że jest już dostatecznie spragniony i że szuka mego dotyku, ustanowiłem spokojniejsze tempo i oparłem drugi łokieć na jego ramieniu, by móc gładzić palcami jego włosy i absolutnie nieprawdopodobne kości policzkowe. Jeszcze odrobinę uniosłem kolano tkwiące między jego nogami. Byłem szaleńczo szczęśliwy, że odezwał się do mnie z własnej woli... poza tym ufam mu całkowicie, więc mogę z nim radośnie pogawędzić o wymierzaniu kary i nie zjeżyć się... i z otwartymi oczami wszedłem w gigantyczną pułapkę.
- Nie mogę powiedzieć, żebym się za to winił. Jestem więc otwarty na propozycje.
- Naprawdę? - warknął. Ślad po moim pocałunku na jego szyi przybierał różany kolor. Pochyliłem się, by go polizać. - No cóż, istnieje naprawdę dużo możliwości. Wiem, że to ty ustalasz reguły, ale nie ustalasz...
- Wszystkich reguł – zgodziłem się z nim, wodząc palcem po jego czole.
- Dokładnie. Tak, właśnie tak – dodał szybko, zacieśniając uścisk na moim ciele, kiedy przeciągnąłem kciukiem po czubku jego członka, który zaczynał wilgotnieć. - A zatem, gdybyśmy byli w domu, mógłbym zdecydować się na ucieczkę do innych środków. Z twoją pełną zgodą, oczywiście.
- Oczywiście. Jaki byłby pierwszy środek?
- No cóż. - Jego oddech przyspieszał z każdą chwilą. - Najpierw zaryglowalibyśmy drzwi do salonu i podeszli do barku, gdzie trzymamy tę przyjemną francuską brandy. W butelce jest wystarczająca ilość alkoholu na dwie szklanki. Opróżnilibyśmy ją – bardzo sobie cenię ten gatunek.
To nie brzmiało jak kara.
- Jak do tej pory nie mam nic przeciwko. Ale chyba nie rozumiem.
- Widzisz, potrzebna by mi była zatyczka do butelki. Ta zatyczka ma bardzo elegancki kształt - wyżłobienie i zaokrągloną górę. A ponieważ jestem dziś w wyjątkowo wspaniałomyślnym nastroju, bardzo starannie posmarowałbym ją olejkiem i po prostu kazał ci ją nosić w sobie, pod ubraniem, podczas absolutnie zwyczajnego dnia... przez, powiedzmy, godzinę albo dwie.
Z dumą mogę Państwa zapewnić, że ta sugestia nie wpłynęła na ruch mojej ręki. Nie mogę być dumny z niczego innego, jeśli chodzi o moją samokontrolę w tamtym momencie. Mrugałem gwałtownie i bezwolnie, wbijając w niego wzrok, a na moim karku wykwitł pot.
Jeśli zaś chodzi o kontrolowanie własnego podniecenia... to spuśćmy na to zasłonę milczenia.
- Godzinę – powtórzyłem. - Albo dwie.
Jeśli powtarzam coś z własnej woli, to może być tylko jedna tego przyczyna: zupełnie wytrącono mnie z równowagi. Watson patrzył mi prosto w twarz i wciąż się nie uśmiechał. Mogłem jednakże niemal usłyszeć, jak wewnętrznie wyje ze śmiechu.
- Dokładnie to powiedziałem. Owszem. - Uśmiechnął się słodko, po czym spojrzał na moją poruszającą się dłoń. - I musiałbym cię wtedy posłać z jednym sprawunkiem. Jestem obecnie bardzo zajęty, a trzeba coś zanieść na pocztę. Chciałbym, żebyś poszedł w moim imieniu.
- Watsonie, mamy chłopca na posyłki.
Nawet w moich własnych uszach nie brzmiało to przesadnie mądrze. A do tego mój głos był dość słaby.
- Jestem świadom jego istnienia, dziękuję uprzejmie. Ale wolałbym, żebyś to był ty.
Przełknąłem ślinę. Musiał zauważyć, jak intensywnie pracuje moje gardło.
- A potem, kiedy bym wrócił, kara dobiegłaby końca?
- Ależ skąd. Kiedy byś wrócił, znów zaryglowałbym drzwi do salonu i rozebrał cię ze wszystkich ubrań, poza koszulą i spodniami.
- Dlaczego? - W pytaniu pobrzmiewała fala namiętności. Nie będę nawet próbował jej przemilczeć.
- Bo zabrałbym cię do sypialni i usiadł na brzegu łóżka. Rozpiąłbym twoje spodnie i opuścił je bardzo wolno. To samo zrobiłbym z twoją bielizną. Potem położyłbym cię na łóżku, na moich kolanach, gdyż poza czynnością, którą w tej chwili wykonujesz, istnieją inne, do których potrzebne są jedynie ręce.
- Czy wiesz, że naprawdę przypuszczam, iż bym ci na to pozwolił? A to... to mnie naprawdę zadziwia. - Zdusiłem brzegiem kołnierzyka jego koszuli śmiech, gdyż nie byłem pewien, czy jest on mile widziany. Mój członek podrygiwał gwałtownie. - Niesamowite. Pozwoliłbym ci... się ukarać. A to szokuje mnie bez granic.
- Dlaczego cię to szokuje? Kocham cię, a ty zachowałeś się nikczemnie. - Teraz już uśmiechał się otwarcie. Słyszałem to w jego głosie. Nie śmiałem spojrzeć na niego, by ujrzeć roześmiane niebieskie oczy i lekko rozchylone, zdyszane usta. Zrozumiałem, że zemsta zachwyca go bez granic. Nie mogłem tego zrujnować. Obserwowałem więc, jak mój kciuk ponownie mocno naciska na mokry czubek jego męskości i zmieniłem tempo: teraz były to mocniejsze pociągnięcia, które w mojej głowie odpowiadały radosnemu rytmowi Haydna. Nie muszę chyba wyraźniej opisywać, że w tym momencie miałem już poważne kłopoty – seksualne kłopoty – i pragnąłem tylko, by moje ubrania nie były aż tak dopasowane, chociaż zazwyczaj jestem z tego zadowolony.
- Czy nadal mamy do czynienia z plugawym użyciem zatyczki do butelki? - zapytałem takim głosem, jakbym wędrował po linie.
- Jeszcze nie zdecydowałem.
- Rozumiem. Jak długo?
- Dziesięć-piętnaście minut chyba wystarczy. Chciałbym, żeby twoja cudowna, blada skóra ślicznie poróżowiała. I musiałbyś mnie prosić, gdyż nie mam najmniejszego zamiaru postępować wbrew twoim życzeniom. Tak, myślę, że wyraźna prośba o pewną dyscyplinę byłaby na miejscu. Baty, które bym ci spuszczał, musiałyby być w zgodzie z twoją wolą.
W tym momencie nie byłem przekonany, ile zostało mi wolnej woli.
- Dzięki ci za twoją szczerość i twoją troskę. Jesteś bardzo wrażliwym człowiekiem.
- No cóż, robię co mogę.
- Jak sądzę, wlepienie mi klapsów jak ośmiolatkowi byłoby... punktem kulminacyjnym dramatu. Czy tak?
- Zapominasz, że jestem lekarzem. Boże, właśnie tak – jęknął, na ślepo sięgając swoją cudownie zgrubiałą dłonią do mej szyi.
- Cóż może mieć z tym wspólnego stopień medyczny?
- Będę musiał... ach. - Watson odrzucił głowę w tył, walcząc o oddech. - Nie wolno mi wyrządzić trwałej krzywdy.
- Przecież byś mnie nie skrzywdził. Takie ślady znikają po godzinie, sam robiłem to wielokrotnie. Bezpieczne przedsięwzięcie.
- Tak, świadom jestem twej świadomości. Ale reguły mej profesji są bardzo surowe. Więc po zatyczce, po wlepieniu ci klapsów jak ośmiolatkowi, honor obligowałby mnie, bym uśmierzył ból pocałunkami.
Otworzył granatowe oczy i spojrzał na mnie.
- Bardzo, bardzo długo.
- Matko boska! - jęknąłem, chociaż akurat ona nie miała absolutnie nic wspólnego z bezwstydnymi, rozkosznymi, cudownymi rzeczami, które proponował. Dość mocno uderzyłem głową w drzwi. Ktoś musiał mnie usłyszeć, gdyż Watson zawołał wyraźnie:
- Proszę mi pomóc z tą torbą, dobrze? - i ujrzałem w szparze pod drzwiami przesuwający się cień. Nie mogłem spokojnie oddychać, przed oczami tańczyły mi gwiazdy, moja erekcja stawała się bolesna i nawet nie mogłem błagać go o litość, gdyż zasłużyłem na absolutnie wszystko.
- Uderzyłeś się w głowę – powiedział bez tchu, ale z wielkim zadowoleniem. - Nic ci nie jest?
- Nic. - Mój głos przypominał miauknięcie kocięcia.
- Nie robisz tego tak, jak powinieneś, wiesz? - dodał. Jego własny głos był chrapliwy z podniecenia.
Zmusiłem się, by otworzyć oczy i zerknąłem w dół.
- Ależ... wydaje mi się, że robię.
- Nie, serce moje, bardzo potrzebuję twojej drugiej ręki.
No cóż, byłem przeszczęśliwy, że mogę być mu posłuszny. Poza tym właśnie nazwał mnie „sercem swoim", więc nie musiałem kończyć swego życia w wieku trzydziestu siedmiu lat – co mnie radowało. Źle go jednak zrozumiałem. Przesuwałem drugą dłonią po jego talii i biodrze, kiedy szepnął cicho: „Nie tak" i pociągnął ją w górę, do swych warg. Z otwartymi ustami patrzyłem, jak bierze mój środkowy i serdeczny palec w usta.
Jestem doskonale świadom, że Watson lubi moje dłonie. Jestem pewien, że lubi je nieskończenie. Z dużą jasnością umiem przypomnieć sobie, że lubi klęczeć na dywanie, podczas gdy ja siedzę na kanapie, i pieścić jedną z nich ustami, aż stracę cierpliwość i zaciągnę go do łóżka. Ale to, że mógłby się zachować tak obscenicznie, ssać palec za palcem, jęczeć lekko, biorąc najdłuższy w bardzo utalentowane gardło, podczas gdy ja nie mogę liczyć na wyzwolenie... takiej diaboliczności się nie spodziewałem.
Moje palce są niemal równie wrażliwe jak moje przyrodzenie. Czułem wilgoć i życie, i żyły, i najbardziej uderzającą do głowy wersję mowy, tak, tak, to stąd do ciebie mówi, to stąd wypływają dźwięki brzmiące jak wypolerowany buk, jak mocna kawa, jak Edynburg we wrześniu. To stąd się z ciebie śmieje, kiedy zachowujesz się jak głupiec, to stąd mówi „Dzień dobry" z przytępionym warkotem, więc można być pewnym, że skończył Uniwersytet Londyński, a potem pojechał do Indii, a potem na Wojnę. Wiedziałeś to od pierwszej chwili, kiedy go usłyszałeś. Mój przyjaciel uchwycił delikatnie mój nadgarstek i wsunął sobie mój palec jeszcze pół centymetra w gardło.
Wyrzuciłem z siebie serię zduszonych przekleństw, a znam ich wiele. Większość była po francusku, a kilka po niemiecku, gdyż niemiecki – chociaż mało melodyjny – jest najbardziej ekspresyjnym z języków. Zatracony między moim przyjacielem, pieszczącym oralnie moją dłoń, a wyobrażeniami, które wciąż tańczyły pod mymi zamkniętymi powiekami, nieco zapomniałem o tym, co robię. Na szczęście Watson nie zapomniał. Kilka sekund później gwałtownym ruchem wyjął chusteczkę z kieszeni i przykrył moją dłoń swoją własną. Zatrząsł się w kilku ostrych spazmach i zdusił krzyk, wgryzając się w moje kłykcie. Moją dłoń zalała wilgoć.
Nie miałem mu za złe ukąszenia. Było nadzwyczaj użyteczne. Pomogło mi otworzyć oczy i zobaczyć go, z cudownie zarumienionymi policzkami, odrzuconą w tył głową, silną szyją błagającą o tlen i moimi palcami, które powoli wysuwały się z jego ust. Następne kilka sekund skrywa mrok, gdyż nie mogłem już myśleć. Watsonowi nic się nie stało, stał stabilnie, spazmy dobiegły końca... nic mu nie było, więc odwróciłem się i padłem plecami na siedzenie. Moje kolano uderzyło w oparcie, a ramię zakryło oczy.
„To" - pomyślałem - „to jest erekcja twojego życia. Cóż za strata".
Minęły długie sekundy. Okropne, bardzo pocieszne sekundy, które zdawały się trwać wiele godzin. Niewykorzystanie pewnej części mego ciała wydawało się zbrodnią, niczym zamknięcie na wieki stradivariusa w szklanym pokrowcu albo odwrócenie obrazu Rembrandta do ściany. Cóż jednak mogłem zrobić? W międzyczasie zastanawiałem się, czy ktokolwiek przeprowadził eksperyment, podczas którego mężczyzna zmarł od odpływu krwi z mózgu, wywołanego nieusprawiedliwioną, nieposkromioną pychą i od ubóstwiania jego palców przez język urodzonego hedonisty. Poprzez mgłę przezabawnej, lecz bardzo prawdziwej agonii poczułem, jak ktoś pochyla się nade mną. Otworzyłem lekko oczy. Watson klęczał przy siedzeniu, na podłodze i, podobnie jak ja, próbował się nie śmiać, ale odnosił w tym mniejszy sukces. Jedną rękę położył na moim brzuchu, drugą wsunął w moje włosy.
- Jesteśmy niemal w połowie drogi do Croydon – zamruczał słodko. - Jak się czujesz?
- Niezgorzej – wydusiłem z siebie. - Dotykasz mnie.
- Tak – odparł niewinnie. - Zwykle nie masz nic przeciwko.
- Zwykle nie jestem w stanie podniecenia graniczącego z medyczną anomalią i bez żadnych nadziei na wyzwolenie. - Pozwoliłem sobie na lekki uśmiech.
- To prawda, nigdy wcześniej nie widziałem cię takim – przyznał z zadowoleniem, pocierając dłonią mój ubrany brzuch w sposób, który powinien być uspokajający... a zdecydowanie nie był. - Na przykład twoje tęczówki niemal zniknęły. Muszę przyznać, że to wyjątkowo urzekające. Tak czy inaczej – dziękuję za twój wysiłek. Naprawdę umiem sobie wyobrazić mniej przyjemne sposoby na spędzenie ostatnich dziesięciu minut.
- Niezmiernie miło mi to słyszeć.
- Dlaczego twoje powieki drgają?
- Ty – wysyczałem. - Ty. Mówiąc krótko.
- A mówiąc dłużej?
- Ty – powtórzyłem z wysiłkiem – nadal mnie dotykasz.
- To wcale nie było długo. Czy wiesz, że oddychasz przez usta, a nie przez nos? Zastanawiam się, dlaczego?
- Do diabła, Doktorze, jeśli mnie natychmiast nie zostawisz w spokoju, będziesz bezpośrednio odpowiedzialny za atak serca. Już o tym rozmawialiśmy – primum non nocere, o ile się nie mylę.
- Masz rację. A co byś zrobił, gdybym ci powiedział, że nie przeszkadzałoby mi, gdybyś... był zmuszony na moment opuścić ten przedział?
- Jestem dżentelmenem i dotrzymuję słowa. Nic takiego nie zrobię. Zwyciężyłeś, dobrze? Otrzymujesz laur zwycięzcy. A teraz odstąp od swego detektywa-konsultanta.
- Dlaczego masz na szyi rumieniec, skoro nawet nie...
- Do cholery, kochany, zabierz ręce! - zakomenderowałem desperacko, uśmiechając się, gdyż doprawdy o niczym nie decydowałem w tamtym momencie.
- Jeśli tego chcesz. – Uśmiechnął się do mnie szeroko w odpowiedzi. - Ale najpierw muszę się upewnić, że z medycznego punktu widzenia nic ci nie grozi.
Rozpiął moje spodnie i nie wstydzę się przyznać, że musiałem przygryźć wargę i poczuć fajerwerk bólu, by nie wydać z siebie dźwięku. W międzyczasie John Watson z profesjonalnym zainteresowaniem patrzył na odsłoniętą część mego ciała. Byłem w stanie znieść to bez protestu przez jakieś pięć sekund.
- Jezu Chryste, John, koniec zabawy – powiedziałem niezbyt spokojnym głosem.
- To jedna z najbardziej imponujących rzeczy, jakie widziałem w życiu. Mówię jako lekarz, oczywiście.
- Oczywiście. Dziękuję.
- Oczywiście w bardziej normalnych warunkach także ją doceniam. Chciałbym tylko zauważyć, że teraz przechodzi samą siebie, chociaż zazwyczaj sprawuje się doprawdy pierwszorzędnie.
- Mogę cię zapewnić, że zostało mi uświadomione, iż cechuje ją naturalny talent. Możesz za to docenić Opaczność albo naturalną selekcję. A teraz okaż miłosierdzie i odsuń się ode mnie.
- Twoja koncepcja miłosierdzia nie zakłada zbyt wiele wspaniałomyślności – stwierdził mój przyjaciel, a potem pochylił się, rozchylając wargi.
Tego popołudnia dowiedziałem się, że kiedy mężczyzna ujmuje cię w usta w podobny sposób – natychmiast do końca, najgłębiej, jak się da i bez żadnego uprzedzenia poza czystym pożądaniem – lepiej nie znajdować się w miejscu publicznym. Całe szczęście, dokładnie w momencie, w którym ugryzłem się w przedramię, by zdusić krzyk i posmakować kurzu oraz wełny, pociąg zahamował, wydając z siebie bardzo przydatny zgrzyt. Mój przyjaciel powoli przeciągnął po mnie wargami, po czym urwał i spojrzał na mnie.
- Ależ nie ma za co – powiedział z zadowoleniem. - Ale to nie tylko dla ciebie. Znasz mnie doskonale, chyba nie sądzisz, że mógłbym zaspokajać cię oralnie w przedziale pociągu i nie mieć z tego żadnej przyjemności?
- Na miłość boską – wydyszałem. - Więc nie przestawaj mieć z tego przyjemności. Proszę.
- Nie zamierzam. Trudno ci się oprzeć, kiedy...
- Ty mnie zabijesz, do cholery – wyrzuciłem z siebie.
Nie miałem czasu powiedzieć nic więcej. Doktor zdusił ciepły śmiech i pochylił się, by skończyć to, co zaczął.
Zacisnąłem palce na jego włosach i jedynym pozostałym mi skrawkiem mózgu zacząłem się zastanawiać, czy wystarczy pięć ruchów warg mego przyjaciela, czy też może dotrze do dziesięciu. Niestety, naprawdę nie przypomnę sobie odpowiedzi na postawione pytanie, gdyż dziesięć-piętnaście sekund później wsunął swoje palce między moje otwarte wargi i poczułem dziki, radosny ból wyrywający się z moich bioder. Na moment zbliżyłem się do śmierci, a jego usta były słodkie i mokre. Wzrok zasnuła mi biel, a kości rozpłynęły się. Zniknął pociąg, zniknął regularny stukot kół i sporadyczne syki i pojękiwania hamulców. Mógłbym przysiąc, że zastąpiła je burza z piorunami. Po kilku minutach zorientowałem się, że, istotnie, rozpętała się burza z piorunami, ale nie byłbym zaskoczony, gdyby te doznania były jedynie wynikiem nieskalanej przyjemności.
Potem leżałem. Byłem niemal sparaliżowany. Skołowany, zakochany, pogrążony w szczęśliwym odurzeniu.
- Twoje powieki przestały drgać. - Po kilku długich minutach usłyszałem głos mego przyjaciela. Watson przywrócił moje spodnie do stosownego stanu.
Otworzyłem usta, by zapytać: „Naprawdę?". Jednakże w tym momencie żadna część mego ciała nie działała tak, jak powinna.
Wtedy Doktor – wolno, czule – pocałował mnie.
Wyczułem siebie w jego ustach. Była to zaledwie pojedyncza nuta aromatu, ale wystarczała, bym pomyślał: „Wybaczył mi już tyle razy. Ileż to razy będzie? Czy to dlatego nigdy nie pozwala mi na odpokutowanie tego? Bo wie, że nie będę w stanie?". A potem nie wiedziałem już nic, przesunąłem jedynie swoim językiem po jego języku, pijany mieszaniną wdzięczności i maleńką kroplą samozadowolenia.
„Będę dalej próbował" - pomyślałem, gdy się odsunął. Otworzyłem oczy, by ujrzeć jego twarz tuż nad swoją. Jego wargi były czerwone i wilgotne. - „On wybacza mi zbyt szybko i zatrzymuje mnie, zanim mam szansę na pokutę, ale oto zaleta bycia maszyną. Zostałem stworzony do jednego celu. I będę próbował dalej".
- Bije od ciebie światło – westchnąłem z zadziwieniem.
Padało. Słyszałem radosny rytm, który tak bardzo kocham i który tak cudownie uspokaja mój umysł. Słyszałem krople uderzające o dach pociągu. Przez moment absolutnie wszystko na świecie było wspaniałe.
- Dziwne – szepnął. Poczułem na policzku jego wargi i miękkie muśnięcie wąsów. - Nigdy nie sądziłem, że jestem szczególnie światły.
Był światły. Olśniewający. Był latarnią morską, bez obecności której już dawno rozbiłbym się o brzeg. Pomyślałem, że byłoby o wiele łatwiej, gdyby naprawdę był latarnią morską, a ja drobnym podróżnym, zbyt małym, by zrobić mu krzywdę, jak pół godziny wcześniej.
- Chciałbym być krążącym wokół ciebie ptakiem.
- Co takiego? - powiedział z uśmiechem. - Mówiłeś zbyt cicho, nie byłem w stanie tego zrozumieć.
Zamilkłem na chwilę, zastanowiłem się nad dotychczasową rozmową i, oczywiście, usłyszałem: „Je voudrais etre un oiseau qui tourne autour de toi". To zawsze jest dość żenujące, chociaż nic nie mogę na to poradzić. Ten tik przynajmniej pozwala mi przeformułować idiotyczne czułostki tak, by nabrały sensu. Watson przez dziesięć lat przebywania w moim towarzystwie nauczył się francuskiego w stopniu godnym szacunku, ale niechętnie odzywa się do mnie w tym języku, a ja muszę mówić bardzo wyraźnie, by zrozumiał wszystko. Posługuję się bowiem paryskim francuskim, a do tego mówię absurdalnie szybko. Wróciłem zatem do angielskiego Królowej.
- Jesteś moim stałym punktem – powiedziałem więc. - Wszystko inne jest... burgundowym morzem.
- Wcale nie jestem taki stabilny. - Zamyślił się na chwilę, a w jego oczach mignął smutek, niczym ciemna chmura przysłaniająca słońce. - Przecież już to wiesz. Bardzo chciałbym taki być przez wzgląd na ciebie, ale nie jestem. Czy wiesz, dlaczego byłem na ciebie taki zły?
- Nie jesteś na mnie zły! - Zachłysnąłem się poczuciem triumfu godnym uczniaka i przeciągnąłem wskazujący palec po jego policzku. - Nie jesteś, nie jesteś. Ha! Powiedziałeś „byłem", więc już nie jesteś. Wybaczyłeś mi. Ależ tak, wystarczy na ciebie spojrzeć! Pocałuj mnie. Całuj mnie, aż pociąg nie stanie.
- Byłem zły, bo czasami... - kontynuował spokojnie - ...czasami nie wiem, że mam przed tobą jakieś sekrety, a potem ty mi je po prostu mówisz. I wtedy... sekret zostaje zniszczony, prawda?
Coś w sposobie, w jaki zmarszczył czoło, mówiło o bólu i o pełnej rezygnacji czułości. Był to obrazowy wgląd w to, jakie musi być życie ze mną. Najdziwniejszy okazał się fakt, że widok ten był mi znajomy, chociaż nigdy wcześniej nie słyszałem tych słów. Ostatecznie ja sam musiałem ze sobą żyć, a była to egzystencja burzliwa. Przede mną nie da się utrzymać sekretu. Są tylko rzeczy wyszeptane, rzeczy wypowiedziane głośno, rzeczy wykrzyczane i takie, które odbijają się echem. Nie ma ciszy. Nigdy, przenigdy nie ma i nigdy nie będzie ciszy. Moja indolencja, gdy przychodzi do odgadnięcia, co John Watson zrobi – moje żarliwe niezrozumienie go – nigdy nie ochroni go przed tą wyjącą otchłanią. Znam jego myśli, zanim on je pozna. Znam każdy zakamarek, każdy kącik, każdy sekret. To, że ich nie rozumiem, jest pozbawione znaczenia – nie osłania go. Przed tym popołudniem tego nie pojmowałem.
- Biedaku – powiedziałem miękko i zamknąłem oczy, chcąc stać się jakimkolwiek innym człowiekiem. - Nie jest to pierwsza rzecz, którą zniszczyłem.
- Nie, nie. Och, nie odbieraj tego w taki sposób. - Oddech mego przyjaciela owiał z bliska delikatną skórę mych zamkniętych powiek. - Wróć, wróć. Zniszczyłeś szansę na to, bym był z kimkolwiek innym. To była pierwsza rzecz, którą zniszczyłeś. A teraz pocałuj mnie. Całuj mnie, aż pociąg nie stanie.
xxx
Kiedy podróżowaliśmy pociągiem, spadł ulewny deszcz i w Croydon upał nie był już tak dokuczliwy. Wcześniej wysłałem telegram, więc Lestrade – równie umięśniony, wytworny, nudny, przypominający fretkę i ubrany w brązowe tweedy jak zawsze – oczekiwał nas na stacji. Dojście na Cross Street, gdzie mieszkała panna Cushing, zajęło nam pięć minut.
- Cieszę się, panowie, że tu jesteście – powiedział Lestrade cicho. - To paskudna sprawa. I myślę, że o czymś wam przypomni.
W tym momencie powinienem wyjaśnić, że pannie Cushing przesłano parę świeżo odciętych ludzkich uszu. To oczywiście bardzo oryginalne przedsięwzięcie, ale, niestety, nie bezprecedensowe.
- Czym taka stara panna mogła rozdrażnić Profesora? - powiedziałem raczej do siebie.
Profesor był człowiekiem pozbawionym skrupułów, a na swoich usługach miał całą armię, równie pozbawioną skrupułów i gotową spełnić jego najpodlejsze polecenie. Jednym z poleceń – ulubionym wyborem, kiedy ktoś wszedł im w drogę – było morderstwo z zimną krwią i posłanie uszu przeciwnikowi lub komuś z jego najbliższej rodziny, w zależności od tego, czy uznali, że bardziej efektywne będzie zamordowanie kluczowego gracza, czy też kogoś mu drogiego (jeśli znaleźli osobę, która dla zdrajcy liczyła się bardziej niż jego własne życie).
Są powody, dla których zamierzałem uwolnić Londyn od tego niegodziwca. Uszy dość obrazowo tłumaczą przyczynę.
- Nie mam pojęcia. Być może tym razem zaszła pomyłka – odparł Letsrade. - Tędy, panowie. Zaraz dowiemy się całej prawdy.
Panna Cushing siedziała w salonie.
- Paskudztwa są w wychodku – powiedziała do inspektora, gdy tylko weszliśmy. - Życzyłabym sobie, żeby je pan stąd zabrał na dobre.
- Oczywiście, panno Cushing. Zostawiłem je tylko po to, by mój przyjaciel, pan Holmes, mógł obejrzeć je w pani obecności.
- Dlaczego w mojej obecności, sir?
- Na wypadek, gdyby chciał zadać pani jakieś pytanie.
- Jaki jest sens zadawania pytań, skoro już panu powiedziałam, że nic mi o tym nie wiadomo?
- Oczywiście, madam – odparłem, chcąc ją ugłaskać. Wymieniłem spojrzenia z Lestrade'em. Kobieta najwyraźniej nie kłamała, więc popełniono jakiś błąd. Nie brzmiała jak niewiasta żyjąca w strachu. Ani trochę. Inspektor uniósł brew i założył ramiona na piersi – zgadzał się ze mną. Nie traciliśmy więc czasu z panną Cushing i we trójkę udaliśmy się do małej przybudówki w wąskim ogródku. To tam, w kartonowym pudełku, czekały uszy.
- Jest pan gotów, by dowiedzieć się, kto zmarł tym razem? - westchnął inspektor Lestrade.
Wszedł do środka i wyniósł owinięte brązowym papierem i kawałkiem sznurka pudełko. Na końcu ścieżki stała ławka. Usiedliśmy na niej, a ja obejrzałem starannie wszystkie przedmioty, które mi wręczył. Uniosłem sznurek do nosa.
- Ten sznurek jest niesłychanie interesujący – stwierdziłem. Następnie – naprawdę sądziłem, że mu się uda, klnę się na mój honor, że tak myślałem – podałem go inspektorowi. - Co pan może z niego wyczytać, Lestrade?
- Został osmolony.
- Owszem – warknąłem. - I?
- I nic. Osmolony kawałek sznurka.
Skrzywiłem się.
- Czy został przecięty nożyczkami? Czy to, że przecięto go nożyczkami, ma dla nas jakieś znaczenie?
- Nie sądzę.
- Cóż, przypuszczam, że zbyt optymistyczne z mojej strony było sądzić, że będzie inaczej. Watsonie?
Zerknął na sznurek.
- No cóż, przecięto go, ale supeł pozostał.
- Brawo, mój drogi – powiedziałem przyjaźnie. Muszę przyznać, że za każdym razem, gdy nazywam go publicznie „moim", czuję radość. Już po dwóch sekundach chciałem to powtórzyć. Stwierdziwszy, że zapewne uśmiecham się do Watsona zbyt żarliwie, skierowałem znów wzrok na Lestrade'a. Ale ten już na nas nie patrzył, ścierając jakiś pyłek z rękawa płaszcza, co było dość szczęśliwym zbiegiem okoliczności.
- Ten supeł jest szczególny – stwierdziłem.
Wyrzuciłem z siebie serię dedukcji, a mój głos był wysoki i niecierpliwy: zapach kawy, początkowa literówka w słowie „Croydon", charakter pisma, sól, i tak dalej. Cały czas kątem oka patrzyłem na Watsona. Naprawdę mi wybaczył. W jego niebieskich oczach widać było już tylko podziw. Następnie zabrałem się za gwóźdź programu.
- Boże! - wykrzyknąłem, gdy je zobaczyłem. Dwoje odciętych uszu, a każde z nich było abominacją.
- Tak, wiem – powiedział Lestrade ze zmęczeniem. - Miałem nadzieję, że tylko jedna osoba padła ofiarą mordu. Ale oczywiście sam pan widzi, że to nie jest para.
- Lestrade, przez wzgląd na moje nerwy jeśli nie na cokolwiek innego, proszę przynajmniej spróbować zauważyć kilka szczegółów poza takimi, które byłyby oczywiste dla średnio inteligentnego trzylatka. To jest ucho Aleca Fairbairna.
- Dobry Boże – wymamrotał Watson, przysłaniając dłonią oczy.
Alec Fairbairn – niech mu ziemia lekką będzie – zgodził się być świadkiem w nadchodzącym procesie Jamesa Moriarty'ego i jego amoralnych podwładnych. Ewidentnie nie było to już aktualne. Zarzucaliśmy sieci jak mogliśmy, ale świadkowie – czy to samych zbrodni, czy też odszczepieńcy z organizacji Profesora – byli bardzo nieliczni. Ostatecznie nikt nie chce umrzeć, by ktoś mógł mu odciąć uszy i wysłać do osieroconych bliskich. Ucho Aleca Fairbairna było opalone, odbarwione, przekłute, z małym kawałkiem czerwonego morskiego koralu. Poznałbym je wszędzie i właśnie na nie patrzyłem.
Lestrade jęknął.
- Niech to diabli, potrzebowaliśmy...
- Potrzebowaliśmy Aleca Fairbairna – wybuchłem. - Wiem. Wiem. Na rany Chrystusa, czy powie pan kiedyś coś, co nie jest oczywiste?
- Holmes – przerwał mi Watson, uspokajającym ruchem kładąc dłoń na moim ramieniu. - Ze wszystkich ludzi na świecie... to nie jest wina Lestrade'a. Nie jest to też twoja wina, czy to jasne? Gdzie mieszkał Alec Fairbairn?
- Chwilowo w Westminsterze – odparłem. - Co oznacza, że niemal na pewno jest to robota Jeda Greena. Nie miałem przyjemności poznać tego łotra. Jest mniej widoczny niż inni pułkownicy Profesora, ale odpowiada za większość ohydnych przestępstw po naszej stronie rzeki.
Byłem wstrząśnięty, chociaż nie pokazywałem tego po sobie. W milczeniu wyjąłem drugie ucho z pudełka. Złowieszczo przypominało ucho panny Cushing – krótka małżowina, szeroka muszla, wykręcona wewnętrzna chrząstka. W gruncie rzeczy było to to samo ucho.
- Kilka dni temu rozmawiałem z Aleciem Fairbairnem po tym, jak złożył zeznania w Yardzie – powiedział Watson z bezbrzeżnym smutkiem. - Czekaliśmy, aż skończycie konsultacje z prawnikiem. Wiedzieliście, że był zaręczony? Opowiedział mi o niej. O ile pamiętam, miała na imię Mary, ale nie wspomniał jej nazwiska.
- Cushing – dopowiedziałem głucho. - Z całą pewnością. Tylko spójrzcie.
Rzuciłem pudełko na ziemię, obok moich stóp. Tak naprawdę po prostu wyślizgnęło mi się z rąk, gdyż nie byłem w stanie go dłużej trzymać. Siedzieliśmy tak we trójkę, ramię przy ramieniu, porażeni okrucieństwami świata. Przeciągnąłem ręką po twarzy. To była najszybciej rozwiązana zbrodnia w historii świata, a ja nie odczuwałem żadnej przyjemności z tego powodu.
Watson sięgnął do kieszeni swojej cienkiej kurtki i wyjął trzy papierosy z papierośnicy. To czynność, którą często zajmujemy się wspólnie – papierosy są własnością wspólnoty, jak fajka, którą zamyśleni Indianie przekazują sobie w kręgu. Mój przyjaciel zapalił je jeden po drugim i podał nam. Już żałowałem, że złajałem inspektora tylko z powodu mej własnej frustracji, więc podałem mu pierwszego papierosa, zamiast zatrzymać go dla siebie. Kiwnął głową, gdy przekazałem mu go w dwóch palcach. Wziąłem kolejnego od Watsona i oparłem głowę o ścianę stojącą za ławką, zastanawiając się, co wystawiło Aleca Fairbairna do odstrzału i czy mogła to być moja wina. Kilka sekund później kolano Watsona dość mocno uderzyło w moje. Odwróciłem się, by dostrzec jego oczy wpatrzone w moją twarz.
„Przestań" - nakazały. Mój przyjaciel mocno zaciskał wargi.
Próbowałem być posłuszny. Miał rację. W trakcie bitwy nie należy myśleć o ofiarach.
- Dlaczego zabił i ją? - spytał po kilku minutach Lestrade drżącym ze wściekłości głosem. - To potworne. Fairbairn był ofiarą wojenną, ale na wojnie nie zabija się kobiet.
- Czasem się zabija, jeśli upadnie się bardzo nisko – odparł Watson z ledwo wyczuwalnym wzdrygnięciem.
- Moim zdaniem za coś takiego należałoby delikwenta stawiać pod ścianą.
Nagle poczułem przypływ sympatii do Lestrade'a. Położyłem dłoń na jego wąskim ramieniu i zacisnąłem ją lekko.
- Dopadnę go – przysiągłem. - Na mój honor, dopadnę go. Proszę mi wierzyć, Lestrade, jeśli będę musiał, poradzę sobie z tymi rzezimieszkami gołymi rękami. Dopadnę go.
- Oczywiście. A my pomożemy – dodał Watson beznamiętnie.
- Oczywiście – zgodził się Lestrade, wstając i podnosząc pudełko, z którego wysypało się kilka grudek soli. To zły omen, ale nie zwróciłem na niego uwagi, gdyż szczycę się logicznym myśleniem. Mam jednakże rację tylko w siedemdziesięciu procentach przypadków i powinienem był wiedzieć, że będzie mi potrzebne jak najwięcej szczęścia. - Tylko dzięki tej myśli jakoś sypiam. Rozmyślania o wybuchu histerii Pattersona jakoś mnie nie uspokajają. Dziękuję, panowie, że przyjechaliście. Będziemy w kontakcie.
Lestrade poszedł do środka, by oznajmić pannie Cushing, że obłąkany łotr – o nieznanym miejscu zamieszkania, którego twarzy nigdy nie widzieliśmy i który nie pozostawił po sobie świadków – najprawdopodobniej zamordował jej siostrę. Ja wciąż siedziałem z Watsonem na ławce, przeklinając stratę Aleca Fairbairna i dziewczęcia, które zapewne nigdy nie wyrządziło nikomu żadnej krzywdy.
- Rozumiem twoje przygnębienie – powiedział łagodnie Watson – ale on znał ryzyko.
- Ona nie znała.
- Wiem. Pomścimy ich, drogi przyjacielu. Jak to ująłeś – dopadniemy ich. Im szybciej, tym lepiej.
- Z bożą pomocą.
Nie mogłem wziąć go za rękę, ale położyłem dłoń na swoim kolanie i dotknąłem nim jego kolana. To była marna namiastka, ale lepsze to niż nic.
- Wiesz, to wspaniałe – dodał z dziwnym, niewielkim uśmiechem.
- Co w tej sprawie może byś choć odrobinę wspaniałe? - zapytałem zupełnie zbity z tropu.
- Patrzenie na twoją wyjątkowość. - Wstał. - Zabierz mnie do Londynu, mój drogi, rozwiązałeś śledztwo Lestrade'a w rekordowym tempie i już nie jesteśmy tu potrzebni. Jak myślisz, czy w Londynie padało? Mam nadzieję, że tak.
- Jak co dnia, mój przyjacielu.
- Wstań. Idziemy.
Poszedłem. On trzyma mnie na niewidzialnej smyczy, a ja nawet nie mam siły, by się tego wstydzić. Szliśmy ramię w ramię przez świeże błoto w kierunku stacji.
- Watsonie – powiedziałem, kiedy stanęliśmy na peronie, z którego odjeżdżał pociąg do Londynu.
- Holmesie.
- Nie chcę znów cię obrazić – wyznałem wolno.
Mój przyjaciel zaczął się śmiać.
- A jednak... - dodałem.
Śmiał się coraz silniej i uniósł kapelusz, by przeczesać palcami włosy. Tego dnia był bardzo piękny. Uwielbiam o tym myśleć.
- Nie żałowałem sobie wcześniej, prawda? - Uśmiechnął się szeroko, zerkając na mnie nieśmiało.
- Istotnie.
- Ale już zapłaciłeś za poranną zbrodnię.
- To wielka szkoda, ale owszem.
- Nie wiem, co ci powiedzieć. - Watson pochylił głowę i udawał, że się namyśla. Była to wyjątkowo urocza poza, która jasno komunikowała: „Chwileczkę, coś mi świta". - Wiesz, byłeś niepotrzebnie nieprzyjemny dla Lestrade'a.
Strzeliłem palcami.
- Owszem! Watsonie, ja często bywam niepotrzebnie nieprzyjemny dla Lestrade'a. Próbuję każdego traktować tak, jak na to zasługuje, a Lestrade irytuje mnie w takim stopniu, że traktuję go o wiele gorzej. Okropność. Sądzę, że nie należy na to dłużej przymykać oka. Co planujesz z tym zrobić?
- Powinniśmy jakoś naprawić twoje zachowanie – przyznał. Jego pierś drgała od powstrzymywanego śmiechu.
- Nie mógłbym się z tobą zgodzić bardziej. Mam jednakże jedno pytanie.
- Tak?
- Czy naprawdę masz coś do załatwienia na poczcie?
- Naprawdę – wydusił z siebie, bezradny w obliczu własnego rozbawienia. Słońce jasno oświetlało jego twarz.
Naprawdę miał. Co za szkoda. Ostatecznie mieszkam w Westminsterze, więc cenię sobie moją reputację w tym miejscu. Odkryłem też w sobie nowy talent – okazało się, że rzeczywiście bardzo zgrabnie proszę, by mnie zbito jak ośmiolatka. Ale odchodzę tu od tematu. Opisywałem Państwu ten dzień – ten okropny i cudowny letni dzień – nie bez powodu.
Czyż nie byliśmy szczęśliwi? Czyż nie byliśmy przepięknie, boleśnie szczęśliwi? Czyż nie kochaliśmy się bez granic, czyż nie umykaliśmy wszelkiej kontroli, czyż nie byliśmy w tym doskonali? Czyż nie zostaliśmy stworzeni do miłości, która zmieniła parę nałogowców w szaleńców o stęsknionych oczach, nieustannie pragnących następnej dawki siebie nawzajem? Czyż nie wystarczaliśmy, nigdy nie wystarczając? Czyż nie mieliśmy szczęścia, że obaj doskonale wiedzieliśmy, jak sobie radzić ze śmiertelnymi zrywami przymusu?
Teraz jestem starszy, starszy o wiele, wiele lat. Jestem istotnie bardzo starym człowiekiem. A jednak myśl o tym dniu – i o wszystkim, co wydarzyło się później – wciąż napełnia mnie grozą. Byliśmy zrujnowani, krusi, zdesperowani. Ja poprzez własny mrok i narkotyki, on – przez wspomnienia i rany. Ale razem byliśmy niezwyciężeni. Mam prawie siedemdziesiąt lat i dopiero zaczynam pojmować, co nam się przytrafiło.
Czyż nie byliśmy cudem? Czyż nie byliśmy najwłaściwszą rzeczą na świecie?
A ja właśnie znalazłem najgorszego wroga w historii ludzkości.
