Słowem, które Sherlock najczęściej słyszał w związku z Davidem Jonesem, było: niepotrzebnie.
— Niepotrzebnie — mówił Ramirez, kiedy Sherlock wybierał się na miejsce zbrodni, do kasyna lub do redakcji. — Jones już tam był.
— Niepotrzebnie — powtarzał Alex, kiedy Sherlock spędzał całe godziny, przetrząsając wszystko, co oznaczono jako materiał dowodowy w sprawie zabójstwa Emmy Ternon.
— Niepotrzebnie — mawiali Grace, Nathan, Sally i Greg, kiedy tylko Sherlock pojawiał się w drzwiach.
Początkowo ignorował ich komentarze. Świeżo awansowany policjant nie mógł stanowić zagrożenia dla renomy Sherlocka ani wsparcia w śledztwie. Miotał się między losowo wybranymi miejscami, na listę podejrzanych wciągał każdą osobę, z którą rozmawiała ofiara, znosił do biura zupełnie bezsensowne drobiazgi, pomijając jednocześnie wszystko, co mogło mieć jakikolwiek związek z morderstwem. Nie, Sherlock wiedział, że nie ma powodu do niepokoju. Czekał cierpliwie, aż policja oprzytomnieje i — skruszona — poprosi go o pomoc, a w międzyczasie, korzystając ze świętego spokoju, na własną rękę zajmował się sprawą, którą Watson nazwał „Pocałunkiem śmierci".
Jednak czas mijał, nikt o pomoc nie prosił, a Sherlock coraz częściej myślał, że to niemożliwe. Niemożliwe, by wszyscy byli tak zaślepieni, że nie dostrzegali postępowania Jonesa i prześcigali się w wykonywaniu jego poleceń. Niemożliwe, że nikt nie miał nic przeciwko dokumentacji zawierającej szkic rozbitego okna w rubryczce „narzędzie zbrodni". I wreszcie — niemożliwe, że kiedy on, Sherlock, przyszedł łaskawie podzielić się z nimi swoimi hipotezami, Donovan pieczołowicie sklejała Josie Picket, staruszce wpisanej oczywiście na listę podejrzanych (co najmniej, jakby nawiedzona osiemdziesięciopięciolatka była w stanie wypchnąć z okna młodą kobietę i to jeszcze złożywszy uprzednio pocałunek na jej ustach, no doprawdy…), karty do tarota, a Lestrade porównywał je ze wzorem znalezionym w Internecie i nikt nie był jego — jego! Sherlocka Holmesa! — hipotezami zainteresowany.
Chcąc nie chcąc, Sherlock ograniczył się do zdegustowanych spojrzeń i jeszcze bardziej skupił się na pracy. Teraz po prostu musiał rozwiązać tę sprawę; to była kwestia honoru vel. próżności. Jednak kiedy wrócił na Baker Street po niemal dobie spędzonej na obserwowaniu Rozaliny Davidov i bez zwykłego popisywania się wyłożył Johnowi wszystko, czego się dowiedział, a w odpowiedzi usłyszał, że niepotrzebnie — niepotrzebnie! — bo Jones już złapał sprawcę, że w gazetach, że geniusz i bohater, Sherlock nie wytrzymał i wybiegł z mieszkania.
— To niemożliwe — oznajmił bez wstępów Jonesowi, który na jego widok przerwał rozmowę telefoniczną, kurtuazyjnie zakrył głośnik dłonią i z tym głupim — głupim, głupim, idiotycznym — wyrazem twarzy wyjaśnił, że szukali pięćdziesięciodwuletniej używającej balsamu do ust i kremu przeciwzmarszczkowego osoby w białym laboratoryjnym fartuchu, która jada sushi, i że wybrany spośród podejrzanych, chirurg Roger Dence — zapewne przygnieciony tymi niezbitymi dowodami — natychmiast przyznał się do winy.
Sherlock zamrugał. Nie pomyślał nawet o wskazaniu różnicy między „nosił/użył w dniu morderstwa", a „nosi/używa na co dzień". Przełknął ślinę. To niemożliwe, uznał. Niemożliwe, by ktokolwiek… Potrząsnął głową i spojrzał z wyraźnym niepokojem na Jonesa. To rzeczywiście było niemożliwe, żeby ten… ten idiota znalazł mordercę… I to w taki sposób… I żeby wykształcony mężczyzna, słysząc o białym fartuchu, przyznał się do winy… Z własnej woli… I całe to zachowanie Lestrade'a i reszty… Jones nie mógł, po prostu nie mógł… Nie… Nie sam…
— Gra… Gratuluję — wymamrotał w końcu Sherlock, ukradkiem czyniąc znak krzyża, i wyszedł szybkim krokiem z biura. Gdy odrzucisz to, co niemożliwe, wszystko pozostałe, choćby najbardziej nieprawdopodobne, musi być prawdą, myślał, kierując się w stronę kościoła.
Niezmiennie, braciszku, pomyślał Mycroft, odłożywszy słuchawkę. Obaj wciąż mamy cię za idiotę.
