PROLOG

Kiedy Blaise Zabini powrócił po kilku miesiącach nieobecności do Anglii, pomyślał, że nie zmieniło się tutaj zbyt wiele. Świat czarodziejów nadal był opętany myślą o wojnie i czytając poranną gazetę, miał wrażenie, że już kiedyś ją przeglądał. Chłopiec, który przeżył dwukrotnie jest zaręczony z Ginevrą Weasley. Śmierciożerca skazany na pocałunek Dementora. Widząc kolejny nagłówek, Zabini pomyślał - nie bez rozbawienia - że Mistrz Eliksirów pękłby z dumy. Severus Snape otrzymuje pośmiertnie Order Merlina.

- Znał go pan? – spytała nieco wścibsko kelnerka, która od dłuższej chwili musiała nad nim stać. Zabini zmierzył ją wzrokiem. Zdecydowanie nie była wartym uwagi rozmówcą.

- Powiedzmy – odparł lakonicznie, po czym zamówił kanapkę z żabim ozorem i piwo korzenne. Kelnerka najwyraźniej uznała go za gbura i alkoholika, bo nic nie mówiąc, fuknęła i zabrała mu kartę sprzed nosa.

Kolejne strony nie dawały żadnej nadziei na poprawę. Śmierciożercy, Azkaban, procesy. Będą zanudzać pewnie tym jeszcze z cztery pokolenia. Zabini leniwie popatrzył na zdjęcie blondyna z długimi włosami, które wydawało się być prawie nieruchome, bo tylko lekko drgająca brew zdradzała, że fotografia nie jest mugolska. Lucjusz Malfoy znowu uniknął kary.

- Skubaniec! – powiedział nieco zbyt głośno Blaise i zaśmiał się krótko, ściągając tym samym na siebie spojrzenie kilku osób. Wywinąć się drugi raz od tego samego mógł tylko Lucjusz. Ciekawe co tym razem wymyślił, bo taka wymówka jak działanie pod wpływem Imperiusa nie przekonałaby już nawet Knota, gdyby nadal zajmował to stanowisko. Blaise żałował, że Draco nigdy nie miał charakteru ojca, tylko próbował go mieć, bo zawsze go coś w seniorze Malfoy'u intrygowało. Właśnie, Draco, nie widział go szmat czasu. Nigdy specjalnie nie cenił jego towarzystwa, ale teraz czuł dziwną ochotę, żeby się z nim spotkać.

Blaise z irytacją popatrzył na kobiety, które stanowczo zbyt głośno gderały przy stoliku obok. Nie mógł nawet usłyszeć swoich myśli, a piskliwy głos jednej z nich mimowolnie wchodził mu do ucha.

- … to niesprawiedliwe, powinni skazać te wszystkie kanalie. Wie pani, nadal nie czuję się bezpiecznie. W następny piątek jest egzekucja tego Rotta? Ach, Notta, nigdy nie miałam pamięci do nazwisk…

- Notta? – powiedział na głos Zabini i kobiety spojrzały na niego niczym na szarlatana. Blaise gorączkowo przekartkował gazetę jeszcze raz i trafił na artykuł o pocałunku Dementora. Czterdziestotrzyletni R. Nott został skazany na pocałunek Dementora. Sąd uznał jego zbrodnie za wyjątkowo niehumanitarne, śmierciożerca do końca pozostał w służbie Toma Riddle…

- Jasna cholera – zaklął pod nosem, a dama obok chrząknęła głośno. Blaise doszedł do wniosku, że i tak w tej restauracji popełnił już za dużo gaf i nie ma ochoty dłużej tutaj przebywać, więc zaczepił krzątającą się kelnerkę. - Zamiast piwa korzennego poproszę whisky. W zasadzie może być podwójna. I bez tej kanapki poproszę. A i sok z cytrusów. I we wszystkim niech będzie dużo lodu – powiedział Zabini i nie mógł powstrzymać się przed złośliwym uśmiechem.

- Coś jeszcze? – spytała cierpko kobieta, a po chwili poczuł, jak to ona z kolei lustruje go wzrokiem. Jej wzrok zatrzymał się na nadgarstku, na którym widniała ogromna, jeszcze świeża blizna od poparzenia. Zabini natychmiast naciągnął koszulę.

– Na Merlina, co się panu stało?

- Ach, to nic. Po prostu byłem zbyt wścibski – odpowiedział uszczypliwie, co momentalnie zamknęło usta kobiecie. Po chwili postawiła przed nim szklankę z alkoholem, żądając dwunastu sykli. Blaise bez żadnego wyrzutu dał jej wyliczoną kwotę bez najmniejszej nadwyżki.

A więc ojciec Notta był skazany. Lubił Theodora, chociaż nigdy nie byli bliskimi przyjaciółmi – Nott zawsze częściej rozmawiał z Draconem niż z nim. Cóż, ten ich świat nie był jego światem, nie miał nigdy ojca śmierciożercy. W zasadzie to w ogóle nie miał ojca.

Blaise wziął potężnego łyka ze szklanki i pomyślał, że naprawdę miło byłoby się z nimi spotkać. Może przez chwilę nawet przestałby myśleć o tym… O tym incydencie. Był w Anglii od kilkudziesięciu godzin i miał wrażenie, że przybył do obcego miejsca, a nie do domu. Potrzebował kogoś, kto mu przypomni, jaki był wcześniej.

Wychodząc na ulicę, poczuł już lekkie działanie alkoholu. Tak, ten smak whisky, prawie taki sam jak tam. Słońce także świeciło dosyć obficie jak na wyspiarskie klimaty i to ciepło przypominało mu tamtejszeupały. A w tętniącej życiem Anglii także było trochę jakiejś nostalgii, pomyślał i popatrzył na szyld przed sobą. Pod czerwonym smokiem.

- Smokiem – poruszył bezgłośnie wargami. Tak, tutaj powinni się spotkać.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Lucjusz Malfoy zawsze mawiał, że nawet najbardziej parszywy charakter jest lepszy od słabego usposobienia. Draco, nie bez pewnej satysfakcji, pomyślał, że ojciec na własnej skórze przekonał się, jak bardzo się myli. Podczas kiedy oni z dnia na dzień tracili coraz więcej, rodzina tych słabeuszy Weasley'ów zyskiwała coraz bardziej na całej tej powojennej aurze. Stale pojawiali się w prasie – nie tak często jak ten przeklęty Potter, ale i tak zbyt często - otrzymywali nowe odznaczenia, ordery, a także dostali solidne odszkodowanie. Malfoy'owie tracili wszystko kawałek po kawałku – najmniej dotkliwe było tracenie majątku, bo Lucjusz nigdy nie był tak głupi, żeby się nie zabezpieczyć, a Narcyza nadal miała czyste konto. Najgorszy był ten wstyd - pamiętał, kiedy szedł z ojcem ulicą i ludzie posyłali im takie spojrzenia, że Draco bał się podnieść twarzy i iść wyprostowanym – przez całą drogę do Ministerstwa patrzył się na swoje czarne, świeżo wypolerowane mokasyny. Nie byle jakie buty na nie byle jaką okazję. Wtedy go przesłuchiwali. Ojciec życzył mu powodzenia na odchodne i kazał korzystać z wcześniej udzielonych rad, które opierały się na jednej prostej zasadzie – kłamaniu.

Draco dokładnie pamiętał to przesłuchanie w Ministerstwie Magii i wracał do niego często myślami. Każdy, najmniejszy szczegół z tego żałosnego dnia wrył mu się głęboko w pamięci. Rozmawiał z Kingsley'em, który wówczas tylko tymczasowo obejmował stanowisko Ministra Magii. Lucjusz, nadal zajmując wysoką pozycję w Ministerstwie, zażądał, żeby jego syna przesłuchiwał najwyższy urzędnik. Powolny tembr głosu Kingsley'a docierał do Dracona niczym zza ściany. Najpierw skinął w jego kierunku, a później usiadł za biurkiem z podwyższeniem i Malfoy poczuł się, jakby znowu wrócił do szkoły i był na egzaminie, do którego nie przygotowywał się zbyt pilnie. Kingsley zadał mu parę standardowych pytań o dane, na które Draco już wtedy odpowiadał drżącym głosem; później spytał się o współpracę z Voldemortem, ale Malfoy nie potrafił wydukać z siebie ani słowa. Dziwny szept w jego głowie mówiący głosem Lucjusza kazał doprowadzić się do porządku i nie okazywać strachu przed zdrajcą krwi, ale nadal nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć na ten temat. Kingsley westchnął ciężko i zaczął zadawać pytania, które wymagały dosyć lapidarnych odpowiedzi. Na początku nie było to nic strasznego i Draco się nawet przez chwilę rozluźnił, o ile można było to tak nazwać – wypytywał się o ostatni rok nauki, o bitwę, której Draco przecież nie mógł widzieć, o to czy kogoś zabił. Nie, nie zabił. Później zaczęły się schody.

- W jakim celu wybrał się pan do gabinetu dyrektora Albusa Dumbledore'a dwudziestego drugiego czerwca w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku? – spytał powoli Kingsley i wpatrywał się w niego oczekująco. Draco wiedział, jak żałośnie musi się prezentować – wychudzony, trzęsący się, blady. Próbował zachować spokój, ale nie mógł zapanować nad drżeniem rąk, więc schował je pod stolikiem.

- Żeby… Żeby go zabić – odpowiedział nienaturalnie piskliwym głosem i przypomniał sobie to poniżenie, kiedy Snape przyszedł i musiał za niego uśmiercić Albusa. I ten wzrok starca - wzrok pełen litości.

- Nie udało się to panu? – spytał całkowicie spokojnie Kingsley i Malfoy dostrzegł, że patrzy na niego z jakąś dziwną troską. Nie potrzebował jego troski, do cholery, ani trochę. Miał ochotę mu powiedzieć, że przecież durniu wiesz, jak zginął Dumbledore, ale wyrzucił z siebie tylko:

- Nie.

- Dlaczego?

- Bałem się. Byłem przestraszony i… Nie chciałem, żeby umarł. On do mnie mówił, żebym tego nie robił. Snape… Severus Snape zrobił to za mnie - odpowiedział szybko Draco. Słysząc swoje słowa, poczuł się jeszcze bardziej żałośnie. Zdecydowanie nie wypowiadał się tak jak przystało na arystokratę – ktoś mógł go uznać jedynie za małą, rozhisteryzowaną dziewczynkę.

- Proszę się uspokoić. Wiem, że to dla pana trudne – powiedział łagodnie Shacklebolt, a Malfoy poczuł się jeszcze bardziej poniżony. Nie znosił litości, a wzrok Kingsley'a przypominał mu spojrzenie Dumbledore'a. – Czy próbował pan powstrzymać profesora Severusa Snape'a przed zabiciem dyrektora Albusa Dumbledore'a? – spytał po chwili, nadal mierząc go wzrokiem.

- Nie – odpowiedział szybko Draco.

- Co pan zrobił później?

- Uciekłem z nimi.

- Dobrze. Przejdźmy do innego wydarzenia. Jak pan zareagował, kiedy pan Potter został przywieziony do rezydencji pana ojca trzydziestego grudnia w tysiąc dziewięćdziesiątym ósmym roku? – spytał ponownie Shacklebolt.

- W ogóle nie zareagowałem. Nie poznałem go – odpowiedział Draco, starając się za wszelką cenę uniknąć spojrzenia Kingsley'a.

- Niech pan nie kłamie, panie Malfoy. Mamy zeznania pana Pottera, chciałem usłyszeć tylko potwierdzenie jego słów – powiedział cicho Kingsley, doskonale zdając sobie sprawę, że łamie w tym momencie wszystkie protokoły.

- Gówno mnie obchodzi, co mówi Potter! – warknął nagle Malfoy i z wściekłości, aż podniósł się z krzesła i uderzył pięścią w stół.

- To dziwne, bo głównie jemu zawdzięcza pan ułaskawienie – powiedział znowu prawie niesłyszalnie Kingsley, a Malfoy chciał powiedzieć, że nie potrzebuje ułaskawienia, że mogą go wsadzić do Azkabanu i tam wytrzyma, ale Draco doskonale wiedział, że zawsze był tchórzem, że nie przeżyłby w tym miejscu ani jednej nocy i nawet go nie było stać na takie słowa. Powoli osunął się na krześle i stało się to, czego obawiał się najbardziej – poczuł, jak wzbiera mu się na płacz i chociaż próbował to powstrzymać za wszelką cenę i zdusić w sobie szloch, to po chwili nie mógł już opanować uporczywego łkania. Siedział przed tym przeklętym Kingsley'em i płakał jak dziecko, ryczał jak na szóstym roku w tej przeklętej łazience. Shacklebolt nic nie powiedział, machnął tylko różdżką i przed Draconem pojawiła się paczka chusteczek i kubek, z którego unosiła się para o ziołowym aromacie. Minister czekał cierpliwie, aż się uspokoi i odezwał się znowu tym swoim głębokim, powolnym głosem:

- Wiedział pan, że to był Harry Potter? Miał zniekształconą twarz, ale wiedział pan, że to on? – spytał spokojnie.

- Wiedziałem – odpowiedział cicho Draco, wycierając twarz chusteczką.

- I zaprzeczył pan, że to on? Czemu? Chciał pan go chronić? – Kingsley nie dawał mu spokoju, a Malfoy chciał już stąd wyjść. Wpatrywał się w stertę mokrych chusteczek leżących przed nim i po raz kolejny poczuł do siebie wstręt.

- Nie chciałem go chronić! – warknął prawie z pogardą i gwałtownie wyprostował się. Chciał zachować chociaż resztki godności. – Nie byłem pewny czy to on, a nie można było go denerwować.

- Kogo? - spytał dosadnie Kingsley.

- Voldemorta – odpowiedział Draco i słysząc to imię ze swoich ust, poczuł, jak wzbiera mu się na mdłości.

- Tylko dlatego? – nadal pytał Kingsley, a Malfoy głęboko westchnął. Pamiętał ten pokój w ich rezydencji, przeklętej rezydencji i leżącego na podłodze Pottera. Miał wykrzywioną twarz, ale Draco od razu wiedział, że to on i nie wątpił przez ani sekundę. Rozpoznałby jego mordę wszędzie. Nie znosił go, teraz kiedy mu tyle zawdzięczał tym bardziej, ale… Nigdy nie życzył mu tak naprawdę śmierci.

- Nie chciałem, żeby zginął, do cholery! Wtedy… Wtedy zobaczyłem, że to tak naprawdę, że oni go naprawdę chcą zabić… Przecież znałem go siedem lat, kurwa, przecież nie chciałem, żeby zginął, chociaż go nienawidziłem! – odpowiedział Malfoy i z trudem złapał oddech, a Kingsley pokiwał głową. Dostał to, czego chciał.

- Proszę przeczytać i podpisać te zeznania, panie Malfoy. – Podał mu pióro i długi zwój pergaminu. Malfoy pobieżnie rzucił wzrokiem na tekst, w którym zdecydowanie zbyt często pojawiało się to nazwisko. …żeby chronić Harry'ego Pottera. Ze wstrętem wypowiada imię Voldemorta, nie popiera jego ideologii. Zeznania Dracona Malfoya pokrywają się ze zeznaniami Harry'ego Pottera.

Malfoy chwycił piórem i niezgrabnym gestem szybko nabazgrał swoje imię. Wybiegł z pokoju, nie odzywając się do Kingsley'a ani słowem i wpadł do łazienki. Pochylił się nad zlewem i poczuł, jak jego ciałem wstrząsają torsje. Pierwsza fala nudności wypadła z niego błyskawicznie, brudząc nie tylko cały zlew, ale też lustro i podłogę. Poczuł w ustach smak ziołowej herbaty i pluł nią aż do ostatniej kropli – przeklęty Kingsley pewnie doskonale wiedział, że to się tak skończy – a czując dalsze torsje, dławił się, próbując je powstrzymać, ale zlew wkrótce był pełny kawałków jajek i chleba – Narcyza mu je rano wcisnęła – a kiedy nie miał już czym wymiotować, poczuł w ustach gorzki smak żółci. Z rozdrażnieniem wyrwał parę papierowych ręczników i drżącymi rękami zaczął wycierać twarz, bo poczuł, że nie jest w stanie rzucić nawet najprostszego zaklęcia.

Przeklinał siebie później za to, że nie zamknął drzwi – w takich przypadkach nagminnie mu się to zdarzało – i po chwili nie był już sam w łazience. Zobaczył w lustrze, że pojawił się za nim łysiejący, ale nadal rudy łeb, który nie pozostawiał wątpliwości do tego, kim jest kretyn, który nie miał w sobie tyle kultury, żeby zapukać.

- Przepraszam – bąknął Artur Weasley, ale nie wyszedł, tylko spytał się z niepokojem, widząc najwyraźniej, jak wygląda łazienka – wszystko w porządku, Draco?

Malfoy, słysząc, jak ten zafajdany Weasley wypowiada jego imię – jeszcze z taką mieszaniną troski i litości – wybiegł, bo w innym przypadku musiałby go uderzyć. Zostawił za sobą zlew pełen wymiocin i miał przez chwilę wielką nadzieję, że będzie je musiał sprzątać Artur Weasley i to zupełnie bez różdżki. Ta absurdalna wizja sprawiła, że na jego twarzy nawet przybłąkał się uśmiech, ale po chwili znowu pobladł, bo uświadomił sobie, że gdyby jego ojciec wszedł do tej łazienki, to byłby wściekły, że ktokolwiek mógłby zobaczyć jego syna wymiotującego w Ministerstwie Magii i nie spytałby go nawet, czy coś się stało. Miał nadzieję, że Artur nie wykorzysta tego nigdy w żadnej słownej potyczce z Lucjuszem. Nie, on by tego nie zrobił.

I kiedy Draco Malfoy szedł ulicą, nie czuł się tak jak zwykle. Zazwyczaj miał wrażenie, że świat należy do niego; teraz idąc tą ulicą, wydawało mu się, że to on należy do najgorszego marginesu społeczeństwa i może być co najwyżej podnóżkiem tego świata. Wszyscy ludzie się za nim oglądali i z irytacją spojrzał w witrynę jakiegoś kolorowego sklepu na Pokątnej. Nic dziwnego durniu, pomyślał, skoro masz całą mordę ubrudzoną rzygami. Nadal za bardzo trzęsły mu się ręce, żeby chwycić różdżkę, więc zaczął wycierać twarz rękawem szaty, który po chwili także zrobił się brudny i śmierdzący. Momentalnie zaprzestał tej praktyki, kiedy zobaczył twarz mężczyzny stojącego w środku – George Weasley, zupełnie sam w swoim wielkim sklepie, wpatrywał się w niego nawet nie z nienawiścią, ale z największym rozgoryczeniem, jakie Malfoy widział w trakcie swojego niezbyt długiego życia. Draco miał ochotę zapukać i krzyknąć do niego, że to przecież nie on zabił jego durnego brata i żeby nie wyszczerzał tak tych tępych ślepiów, i uderzyć go prosto w tę głupią, wykrzywioną gębę, ale stał tak przez minutę przed tą witryną i gapił się na tego Weasleya, nie wiedząc nawet dlaczego tak stoi. Kiedy uświadomił sobie, co robi, odszedł szybkim krokiem, złorzecząc w myślach. Jedno było pewne – jeśli to nie był najgorszy dzień w jego życiu, to nie chciał dożyć gorszego.

Pewnie, mógł wsadzić to wspomnienie do myślodsiewni, ale tak naprawdę jedynie pocałunek Dementora uratowałby od katowania się wciąż tymi samymi wydarzeniami. Najbardziej uporczywą myślą było to, że jedyną osobą, której zawdzięcza to, że siedzi w tym pokoju oraz to, że jego ojciec nie gnije w Azkabanie, jest Harry Potter. Bo kim do diabła ja jestem, pomyślał Malfoy, skoro nigdy nie byłem wystarczająco silny, żeby być tym złym, a jednocześnie nigdy na tyle szlachetnym, żeby stanąć po ich stronie. Jego ojciec chociaż potrafił być silny, nadal był bardzo silny. Przebrnęło mu przez myśl, że pora się już pogodzić z tym, że jest nikim szczególnym, że jedyna rola, z jakiej kiedykolwiek może być znany, to bycie synem słynnego śmierciożercy. On sam był zbyt młody, nawet nie wiedział, co robi – tak się nad nim litowali oni wszyscy, ten Kingsley i Artur. Głupi Artur, który stracił syna, a nadal nie nienawidził jego morderców. A zresztą, miał ich tyle, że co to za różnica, pomyślał bezlitośnie Malfoy.

Ale przypominał mu się jeszcze głupi wzrok tego cholernego Weasleya, który stał za tą witryną i który mówił do niego, nie poruszając wargami, że ma to, czego chciał, bo zawsze się z nich śmiał i zgodnie z jego życzeniem tej szarańczy jest mniej, a zło i tak nie zostało ukarane, i tak nadal nie było sprawiedliwości…

- Zamknij się – wychrypiał sam do siebie Draco i z wysiłkiem złapał oddech. Była już siedemnasta, a on nadal leżał w piżamie i myślał wciąż o tym samym. Wiedział, że zaraz wejdzie jego matka i spyta się, czy raczy dzisiaj zejść na obiad. Nie, nie raczy. Ale zamiast Narcyzy w drzwiach stanął ojciec, który nawet nie zapukał. Stał tak przez chwilę, zanim zdecydował się powiedzieć coś sensownego, ponarzekał na zaduch i otworzył ogromne okno.

- Synu, nie możesz całymi dniami leżeć w łóżku – powiedział wreszcie Lucjusz i stanął nad nim.

- Dlaczego? – spytał cierpko Draco i odwrócił się do niego plecami.

- Dlaczego? Może dlatego że tkwienie tutaj nie ma żadnego sensu.

- Pewnie ma taki sens jak to wszystko, co mi mówiłeś.

- Siedzisz tutaj jak w więzieniu…

- A kto powiedział, że w nim nie jestem? – spytał bezsensownie.

- Znowu zaczynasz tę samą dyskusję, Draco? – Lucjusz zadał to pytanie prawie lodowato i rzucił mu bolesne spojrzenie, ale jego syn nie miał dla niego ani krzty współczucia. – Mogę ci w każdej chwili załatwić posadę w Ministerstwie. Możesz pojechać na wakacje. Możesz zrobić wszystko, czego chcesz, tylko na Merlina, wyjdźże stąd wreszcie!

Draco zareagował na ten pomysł tylko udawanym śmiechem, chcąc jeszcze bardziej rozjuszyć ojca, ale nie udało mu się to. Senior Malfoy po krótkim wybuchu szybko ochłonął. Draco zawsze był pod wrażeniem, jak ojciec szybko zmienia twarze. A raczej maski.

- Wspaniale – stwierdził Lucjusz. – Skoro chcesz, to tutaj siedź. Nie zdziw się tylko, jeśli pewnego pięknego dnia obudzisz się w Świętym Mungu.

- Nie wsadziłbyś mnie tam – powiedział Draco i odwrócił się w kierunku ojca. – Przecież to byłaby plama na honorze naszego wspaniałego rodu.

Lucjusz tylko westchnął ze zrezygnowaniem i wymamrotał coś pod nosem, czego nie powinien mamrotać arystokrata i powoli zbliżył się do drzwi, jakby wahając się czy jeszcze coś powiedzieć. Po chwili przystanął i popatrzył na syna jeszcze raz.

- Draco – powiedział niemal miękko i Draco odwrócił prawie z zaciekawieniem głowę w jego kierunku. – Wiem, że chcesz mnie ukarać. Ale nie znęcaj się chociaż nad swoją matką. Narcyza nie zasłużyła sobie na takie traktowanie – powiedział szeptem i wyszedł. Wyprostowany. Przez chwilę Malfoy czuł jeszcze w pokoju gęstą atmosferę i chciał nawet przez chwilę zejść tam na dół, poudawać, że wszystko jest w porządku, ale nie mógł się złamać. Musiał siedzieć w tym pokoju.

Draco nie mógłby nienawidzić ojca, ale wyczekiwał na jakikolwiek gest z jego strony potwierdzający, że jest człowiekiem. Na nutę rozżalenia, na upicie się do nieprzytomności, na roztrzaskanie wszystkich przedmiotów w ataku szału. Albo na leżenie w łóżku tygodniami. Jednak nic podobnego nie miało miejsca, Lucjusz Malfoy zachowywał się, jakby przegrał w karty, jakby nic się nie stało.

Draco - chyba - chciał mu pokazać, że coś się stało, że coś już nigdy nie będzie takie same. Bo jaki inny sens miałoby tkwienie tutaj?

Draco zaczął przerzucać się nerwowo z boku na bok. To nie miało żadnego sensu. Wstał i usiadł na łóżku. Nie mógł o tym myśleć cały czas. Usłyszał trzepot skrzydeł i zbladł. Sowa przyniosła korespondencję. Przejrzał szybko listy i czuł, jak serce bije mu coraz szybciej i szybciej; szukał wzrokiem wielkiej, czerwonej koperty, do której były wsadzane listy z Ministerstwa. Nie znalazł niczego podobnego – był bezpieczny, nikt go znowu tam nie wzywał. Odetchnął na chwilę i z błogim spokojem zaczął przeglądać resztę. Nic ciekawego. Rzucił na ziemię katalogi i reklamy – skrzaty posprzątają – ale po chwili zauważył między nimi zieloną kopertę. Miał nadzieję, że to nie Pansy Parkinson próbuje się z nim skontaktować incognito. Rozerwał przesyłkę i leniwie przejechał oczami po tekście.

- Blaise Zabini? Spotkanie? Ten świat zwariował – wymruczał i zakopał się w grubej, puchatej kołdrze, w której po chwili zasnął.