Siedemdziesiąt godziny,
Dziesięciu gości.
Ośmiu martwych.
Sześć opcji,
Dwoje ocalałych.
I tylko jedno wyjście.

Idąc starą, zarośniętą chwastami ścieżką, Amanda Montrose nuciła sobie beztrosko mugolską melodię. Nie przejmowała się dziwnymi spojrzeniami rzucanymi w jej kierunku, ani rzekomym pięknem tego miejsca, nad którym zastanawiały się jej towarzyszki, bądź niesamowitą, aczkolwiek charakterystyczną architekturą średniowiecza.
To były jedynie wakacje, sponsorowane przez nieznaną im osobę. Czemu by nie skorzystać? Dopiero co wojna się skończyła, a oni potrzebowali odetchnąć od paparazzi, fanów, wywiadów, bądź też gróźb karalnych i ciągłego krycia się po kątach.
Już mieli dosyć ciągłej żałoby, czyli ona, Blaise, Draco, Marika, Sonia, Neville, Harry, Ginny, Ron i Hermiona, związanej także z ucztą na cześć bohaterów wojennych. Ciągle wałkowano ten sam temat, wspominano śmierć osób, które były dla nich wszystkim. Fred Weasley, Zgredek, państwo Lupin, Lucjusz oraz Narcyza Malfoyowie — a to zaledwie garstka imion i nazwisk, które już są wyryte na nagrobkach z białego marmuru. Teraz muszą mieć czas na to, aby się po tym podnieść, aby wszystko sobie poukładać. Ten wyjazd ma im w tym pomóc.
Gdy stanęli przy starych, mahoniowych drzwiach, one zaskrzypiały cicho, dopuszczając w swoje progi promienie zachodzącego słońca. Całe towarzystwo razem weszło do tego zamku, ciesząc się na samą myśl o tym, jak wypoczną w tak bajecznie pięknym miejscu.
BUM!
Nagle głośne trzaśnięcie drzwi sprawiło, że grupa ludzi odwróciła się, szukając niebezpieczeństwa. Cała radość, ekscytacja wakacjami natychmiast zniknęła, zastąpiona przez silny niepokój.
Tik-tak, tik-tak, tik-tak.
Stary, zapleśniały zegar bił, a wraz z nim serce każdej z dwunastu osób w tym zamczysku. Jednak strach nie był w stanie, choćby na chwilę, zatrzymać tych czarodziei. Szli dalej, w głąb tego gmachu z pozapalanymi różdżkami w dłoni. Tylko tyle mogli wykrzesać z własnych różdżek. Nawet nie próbowali się wydostać, ponieważ gdzieś w sercu czuli, że to nie miałoby żadnego sensu.
W końcu ukazały się im otwarte drzwi, a ciepło dobiegające z kominka zapraszało do środka. Już wszyscy mieli wejść, gdy nagle Harry zatrzymał ich ręką.
— Stójcie. Nie wiemy, co tam się czai. Skoro nasze różdżki mogą jedynie dać światło, to znaczy, że ewidentnie ktoś rzucił tutaj zaklęcie powstrzymujące działanie magii. Nie mówiąc już o tym, że pewnie jest tu tyle pułapek jak pcheł na Krzywołapie — powiedział zielonooki, ostrożnie zbliżając się do wejścia pokoju.
— Wypraszam sobie, Krzywołap nie ma żadnych pcheł, Harry — prychnęła właścicielka tego zwierzaka, po czym odwróciła się tyłem do przyjaciela.
Podczas gdy oni skradali się po cichu, ona próbowała coś dostrzec w ciemnych zakątkach korytarza, odłączając się od grupy. Z każdym krokiem była coraz dalej dobrego, brnąc ku zgubnej ciemności.
Po chwili stanęła w miejscu, odgarniając zbłąkane kosmyki włosów z czoła, wpatrując się w obraz Eatona z Chesire. To był pierwszy władca, który zezwolił na publiczne palenie czarownic, według tego, co wyczytała z księgi '' Początki i końce magii''. Długie, czarne włosy związane w kucyk, karmelowe oczy, w których czaiło się szaleństwo, średniej wielkości nos, wyraźne kości policzkowe sprawiały, że wyglądał wręcz upiornie. Czerwona jak krew peleryna zdawała się powiewać za nim, otulając szkarłatem zamek, który był na tle tego obrazka. Noga stojąca prosto na ziemi, a druga przygniatająca staruszkę w tiarze, która ostatkiem sił próbuje rzucić na niego Zaklęcie Niewybaczalne.
Delikatnie przesunęła opuszkami palców po płótnie, wdychając jego zapach. Uwielbiała to, niemal tak bardzo jak woń książek.
Ciszę przerwał bardzo cichy, niemal niedosłyszalny syk, a wraz z nim zaczęła pojawiać się mgła. Hermiona Granger szybko cofnęła swoją dłoń, próbując dostrzec cokolwiek w tej mgle. Szybko jednak zmieniła plany, gdy na jej skórze zaczęły robić się bąble. Natychmiast rzuciła się do biegu w stronę światła.

— Uciekajcie! — krzyczała, ile miała sił w płucach — Uciekajcie, bo ta mgła może nas usmażyć! — ostrzegała, uciekając przed zagrożeniem, które z każdą chwilą było coraz bliżej. Wzięła głęboki oddech, po czym szybko dogoniła swoich znajomych.

— A co, jeżeli tam zginiemy?! — zapytał Blaise, ale nim zdążył się ktokolwiek odezwać, Ginny wysyczała.

— Lepiej, żebyśmy zginęli tam, gdzie ciepło i jedzenie, a nie na korytarzu, gdzie staniemy się karmą dla szczurów! — po czym jako pierwsza wbiegła do pokoju. Widząc, że wszyscy są już w środku, szybko zamknęła drzwi, od razu je barykadując, aby zdradziecka mgła nie wdarła się tutaj.
Będąc pewnymi, że to ich nie dopadnie, odetchnęli z ulgą, siadając przy wielkim, dwunastoosobowym stole.

— Mam nadzieję, że w końcu będzie spokój — wyznał Ron, siadając obok Hermiony — A tak przy okazji, zjadłbym coś.

— Typowy Weasley... — skomentował jego wypowiedź nie kto inny, jak Draco Malfoy — Możemy tu zginąć, a on zamiast się skupić, to myśli o żarciu — prychnął pogardliwie, chowając ręce do kieszeni w spodniach.

— To jest niereformowalne, fretko. Mój brat już tak ma — powiedziała rudowłosa, kładąc głowę na ramieniu swojego narzeczonego, słynnego Wybrańca. Przymknęła oczy, z których mimowolnie popłynęły dwie, małe łzy. Mieli tu odpocząć, a tymczasem będą musieli walczyć o to, aby wrócić do domu.
Niestety, nie wiedziała jednego — za chwilę może być tak, że żadne z nich nie wróci do swojego domu, przenigdy.

Piękna, brązowooka blondynka spoglądała zza okna na zachodzące słońce. Dzisiaj kolejny raz życie jej przypominało, jak wielkim jest skurwysynem. Nigdy nie dawało nic dobrego – zawsze trzeba było mu to wyszarpnąć siłą z pyska. Chociaż i tak zawsze odbierze to, co jego. Tak, jak odebrał jej Bellę...

Wszyscy bali się tego, co ich spotka w tym domu. Ona nie miała już się o co bać. Tracąc Bellę utraciła samą siebie. Czuła się zupełnie tak, jakby w miejsce jej duszy znalazła się wata, a ona sama obserwowała to przez szklany mur z całkowitą obojętnością. Tak, jakby nie czuła już nic. Jedynie obserwowała, co się dzieje. Draco, podtrzymujący Marikę, a Hermiona dbała o Rona. Poszli w stronę foteli, a wtedy panna Carrow zauważyła coś iście... interesującego. Arystokrata i szlama owszem, odprowadzali bliskich w stronę miejsc wypoczynku, ale i trzymali się za ręce!

Głupcy! Mają ogromne szczęście, że akurat wszyscy są zajęci czymś innym, inaczej nie byłoby już tak kolorowo dla zakochanych gołąbeczków. Głupi lew, głupie jagnię, pomyślała Sonia.
Równo z całkowitym zajściem słońca, z sufitu pokazały się małe konewki, a ciecz w nich pobłyskiwała nieprzyjaźnie. Gdy tylko zegar wybił dwudziestą pierwszą, z zegara zaczęto słyszeć ciągle, te same słowa, szeptane coraz szybciej i szybciej.

Wygnane kosogłosy? — zapytała niepewnie, trzymając w gotowości różdżkę. Po chwili jednak opuściła dłoń — No tak, różdżki są tu bezużyteczne — westchnęła cicho, przeczesując włosy dłonią. I w tym momencie wszystko wylało się na nich. Zanim zdążyła ich ostrzec, aby wstrzymali oddech, sama padła na ziemię, wkraczając w inny wymiar.

Dziwnie się czuł. Zupełnie jak przy aportacji — wtedy zawsze miał ochotę zarzygać kilkaset kilometrów kwadratowych. Conajmniej.
Wstał z ziemi, podnosząc od razu Amandę, swoją przyszłą żonę. Sprawdził, czy nic jej nie jest, po czym we dwoje obeszli całe towarzystwo. Na szczęście nic nikomu się nie stało. Chociaż znając życie, to jeszcze nie jest koniec.

— Draco, wstawaj — klepał przyjaciela po policzku, aby się ocknął. Gdy to nie zadziałało, walnął go z otwartej ręki w policzek. Plaśnięcie rozniosło się echem po tej nicości, w której się znajdowali. A zaraz za nim poleciał krzyk blondyna.

— Zabini, czy Ciebie pojebało?! — wrzasnął, wstając samodzielnie z ziemi. — Jak tylko ta szopka się skończy, dostaniesz w pysk.

— Później podziękujesz — odpowiedział czarnoskóry, łapiąc swoją blondyneczkę za rękę. Dziewczyna posłała mu delikatny uśmiech, ściskając jego dłoń jeszcze mocniej.

Ledwo co Hermiona zdążyła się podnieść, gdy pojawiły się dwa, tajemnicze widma. Zamiast twarzy mieli maski, niemal do złudzenia przypominające te, które noszą wyznawcy Anubisa. Czarne stroje, sięgające ziemi rozmywały się tajemniczo wokół nich, tworząc napiętą, mroczą atmosferę. Wiadomym było, że to na pewno była para. Tylko pytanie brzmi - kim oni są?

— Witam serdecznie naszych gości... — wyszeptało pierwsze widmo, a drugie się szybko wtrąciło.

— Z których zostaną jedynie kości. — powiedziało, bawiąc się różdżkami. Natomiast dwanaścioro osób patrzyło z szokiem na te postacie. — Wchodząc do tego domu zgodziliście się na to, aby już nigdy nie opuścić jego murów, a więc...

— Przynajmniej jako żywe osoby — znów wtrąciło się drugie widmo, za co dostało kuksańca w żebra.

— Czas, abyście poznali zasady gry. Tik-tak, tik-tak, tik-tak, wygnane kosogłosy. — zdradziła, po czym okręcili się oboje wokół własnej osi, drżącymi, kościstymi dłońmi wskazując najmłodszą latorośl Weasley'ów.

Tik-tak, tik-tak, tik-tak, na zdrowie, wygnany kosogłosie — wyśpiewały radośnie zjawy, po czym rozpłynęły się w powietrzu. Rudowłosa zaczęła szarzeć, a potem znikać. Z jej ust wyrwał się szloch tak głośny, że można by ogłuchnąć.

Zaraz po tym wydarzeniu znaleźli się ponownie w tym samym pokoju, w którym byli. Jedynie Ginny coś piła. Wszyscy wiedzieli, że cokolwiek to było, na pewno nie było soczkiem.

— Zostaw! Nie pij tego! — wrzasnął Chłopiec, który przeżył, ale było już za późno. Dziewczyna osunęła się na ziemię, szarpiąc się w konwulsjach bólu i ogromnej agonii. — Szybko, znajdźcie coś! — rozkazał Harry, klęcząc przy swojej wybrance i pilnował, aby nie udławiła się swoją własną krwią. Wszyscy pobiegli szukać czegokolwiek w szafkach, szufladach oraz na półkach. Przekopali wszystko, aż w końcu dało się słyszeć radosny pisk.

— Mamy to! — Draco i Hermiona jednocześnie krzyknęli, razem trzymając fiolkę z eliksirem uleczającym. Gdy oboje się nachylili nad siostrą Ronalda, chcieli podać zielonookiemu flakonik, gdy oboje puścili — buteleczka się roztrzaskała, a płyn wchłonął w dywan. Potter szybko uniósł wzrok, a jego oczy były wypełnione wręcz morderczym gniewem, żalem oraz wewnętrzną śmiercią samego siebie.

— Nie! Ginny! — krzyknął, po chwili mając zalane policzki swoimi własnymi łzami oraz krwią ukochanej. — Nie odchodź! Nie zostawiaj mnie! — mówił, gładząc ją po policzku tak bladym, jak księżyc w ciemną noc. Malinowe usta, zalane bordowym płynem, układały się w delikatny, słaby uśmiech, a te oczy, które kochał, powoli gasły, tracąc swój radosny blask.

— Harry...— wychrypiała słabo, łapiąc go za rękę. — Ja... Masz przeżyć to bagno dla mnie — po czym jej klatka piersiowa opadła. Już ani razu się nie poruszyła. Hermiona nieśmiało podeszła i zakryła jej oczy.

— Żegnaj, Ginewro Weasley. Już na zawsze zostaniesz w naszych sercach. Pamięć o tobie nie umrze nigdy, bohaterko — wyszeptała kasztanowłosa, po czym uklękła przy przyjaciółce, obejmując ramieniem swojego przyjaciela. Chwilę potem obok nich zjawił się Ron, który najzwyczajniej w świecie płakał.

— Zostawmy ich samych... Potrzebują tego. Muszą przeżyć żałobę, a my będziemy przeszkadzać. W tym czasie możemy opracować jakiś konkretny plan — powiedziała Amanda, po czym całe towarzystwo wyciągnęła z pokoju. Gdy była pewna, że wszyscy opuścili pomieszczenie, zamknęła za sobą drzwi.
— No to dobra, macie jakieś pomysły? — spytała, odgarniając włosy z ramion na plecy. Czarodzieje zerkali niepewnie na siebie, szukając jakiegokolwiek pomysłu.

A po rezydencji frunął delikatny, cichy szept.

Tik-tak, tik-tak, tik-tak, wygnane kosogłosy, wygnane kosogłosy...