Naznaczyłam długopisem kropkę na końcu zdania. Zamknęłam pamiętnik i uśmiechnęłam się. Wspomnienia były warte uwiecznienia na papierze – pomyślałam, po czym wstałam z łóżka i schowałam dziennik do szuflady. Odruchowo dotknęłam leżącej w niej różdżki. Przejechałam po niej opuszkami palców delikatnie, wręcz pieszczotliwie i ponownie uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Hogwart.

Westchnęłam i schowałam ją do torebki. Stanęłam przed lustrem, po czym lekko zmierzwiłam moje blond włosy. Trochę żałowałam tego, że je obcięłam - w końcu sięgały mi już do bioder, gdy byłam w siódmej klasie - ale potrzebowałam zmiany w życiu. Maznęłam usta czerwoną szminką.

Nałożyłam fedorę na głowę, poprawiłam beżową torebkę na ramieniu i wyszłam z mieszkania. Gdy znalazłam się przed budynkiem, spojrzałam w górę, na niebo. Było bezchmurne i rażąco błękitne. Dzień zapowiada się dobrze – przemknęło mi przez głowę.

Ruszyłam do sklepu odzieżowego, w którym pracowałam od ponad pół roku. Zawsze lubiłam przejść się te piętnaście minut, niż zmarnować kilka, nawet jeśli naprawdę było to tylko kilka, dolarów na taksówkę. Najbardziej uwielbiałam przechodzić przez park, który właśnie o tej godzinie, dokładnie o ósmej piętnaście rano, rozbrzmiewał śpiewem ptaków.

Weszłam do środka i obróciłam zawieszkę z napisem „ZAMKNIĘTE" na „OTWARTE". Przez kilka dni miałam być szefową zakładu, ponieważ pani McDubbly wyjechała ze swoim mężem na tydzień na Hawaje. Westchnęłam z rozmarzeniem, bo i ja chętnie wybrałabym się na urlop. Nawet dwudniowy.

Kończąc rozmyślania, odłożyłam torebkę za kontuar i poszłam na zaplecze. Tam znalazłam list od mojej pracodawczyni, który opisywał dzisiejsze dostawy i zamówienia klientów. Sama do siebie skinęłam głową, po czym przyczepiłam kartkę na tablicę korkową.

Od dobrych piętnastu minut układałam właśnie zlecenia, kiedy usłyszałam dzwoneczek u drzwi. Szybko podniosłam się i wróciłam do głównego pomieszczenia.

- Witam. W czym mogę służyć? – zapytałam, uśmiechając się i wychodząc naprzeciw klientowi. Ku mojemu zdziwieniu, znałam go. Znałam te platynowe włosy, oczy w kolorze popiołu, lekko piegowatą twarz, którą często wykrzywiał grymas niezadowolenia lub kpiący uśmiech.

Przede mną stał właśnie Draco Malfoy.

Nie, to niemożliwe. Nie zniżyłby się tak i nie przyszedł do mugolskiego świata. Po prostu ten facet jest do niego podobny i tyle.

- Jestem Ivan Bishop.

Nazwisko z zamówienia – pomyślałam.

- Jestem tu po złożone dwa dni temu zamówienie.

- Oczywiście. Proszę chwilkę zaczekać – powiedziałam tylko i wróciłam na zaplecze. Sięgnęłam po zlecenie klienta, po czym kilka kroków przed wyjściem zatrzymałam się. Musiałam odetchnąć, zanim miałam się znów z nim zobaczyć. Jeden, dwa ,trzy… Odliczyłam do dziesięciu, po czym wyszłam, nakładając na twarz maskę ze sztucznym uśmiechem. – Czarny garnitur, krawat i biała koszula, zgadza się? – zapytałam, czytając co pisze na paczce. Blondyn potaknął.

Cholera, cholera! Wciąż przypominał mi Malfoya, ale nie zachowywał się jak on. Wydawał się… miły. Odetchnęłam i spojrzałam na klienta, w tym samym momencie ściągając kapelusz. Potargałam sobie lekko włosy i odłożyłam fedorę na bok.

- Czy coś jeszcze?

- Można tak powiedzieć – mruknął, opierając się o blat. Uśmiechnął się lekko. Ten uśmiech wyglądał jakby był lekko… pokpiwający? – Dasz zaprosić się na kawę?

O mój Boże! Gdyby to był Malfoy, nie zaprosiłby mnie, zwłaszcza gdyby mnie rozpoznał.

- Dopiero przyszłam do pracy. Nie mogę zostawić sklepu bez opieki. Reszta pracowników przychodzi dopiero o godzinie dziewiątej trzydzieści, a szefowa chwilowo jest niedostępna, więc jej rolę spełniam ja.

- W takim razie o piętnastej? – zapytał.

Zajrzałam do kalendarzyka. Akurat o tej godzinie nic nie miałam, a o czternastej kończyłam pracę.

- Zgoda – potaknęłam. – Mam się ubrać jakoś szczególnie, skoro pan bierze właśnie garnitur?

Blondyn zaśmiał się.

- Nie trzeba – odparł z uśmiechem. – Poza tym, mów mi Ivan.

- Jestem Caroline.

Szarooki przeraził się. Ale tylko na kilka sekund, więc tak naprawdę nie wiem, czy widziałam to na pewno. Nawet jeśli, to nie dał tego po sobie poznać, ujął moją dłoń i ucałował ją delikatnie, ledwo muskając ją ustami.

- Miło mi poznać – szepnął. Wziął swoje zamówienie i doszedł do drzwi. – Widzimy się w Covent Garden w kawiarni Monmouth – krzyknął, wychodząc.

Zaraz… Gdzie?! Przecież tam ledwo można się dostać przez cholernie długie kolejki, a jak już cudem uda nam się wejść, to kawę możemy dostać jedynie na wynos, bo wszystkie miejsca z reguły są zajęte. Dlatego nigdy jeszcze tam nie byłam.

Doczekałam tej pół do dziesiątej, gdy moi współpracownicy zaczęli się schodzić.

- Och, Caro, przykro mi, że objęłaś akurat miejsce McDubbly. Musiałaś wszystko przygotować – pisnęła Tara, szatynka o karmelowej cerze i piwnych oczach.

- Nie ważne – oznajmiłam z ciepłym uśmiechem. – Ważne jest, że już jesteście i możecie mi pomóc.

- Coś nie tak? – zapytała Abigaile, właśnie przechodząc. Jej rude loki gwałtownie podskoczyły, by po kilku sekundach opaść, gdy się zatrzymała.

- Szczerze? Zostałam zaproszona na, prawdopodobnie, randkę i nie wiem co na siebie ubrać – jęknęłam. – Niby stwierdził, że nie muszę się specjalnie stroić, ale mimo wszystko… - zabrakło mi słów.

- Chciałabyś dobrze wypaść, co? – dokończyła za mnie Tara. Potaknęłam. – Dasz radę.

- Nie martw się. Coś znajdziemy – dodała rudowłosa. Spojrzałam na nie z wdzięcznością.

- Dziękuję – szepnęłam.

Przyglądałam się właśnie zestawowi, który podarowały mi Abigaile i Tara.

- Tylko pamiętaj, nałóż delikatny makijaż, coś w odcieniach beżu, brązu czy nawet cielistym – upominała mnie Tara, podając mi wtedy pokrowiec. Zestaw składał się z turkusowej spódnicy do kolan z brązowym paskiem, czarnej, cieniutkiej bluzeczki, brązowych szpilek, kilku złotych bransoletek i ciemnobeżowej kopertówki.

Założyłam ubrania na siebie, po czym przejrzałam się lustrze. Musiałam przyznać, że dziewczyny znały się na rzeczy. Lekko potargałam włosy, po czym nałożyłam makijaż. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek się tak stroiła na jakąkolwiek imprezę. Może poza balem na cześć Turnieju Trójmagicznego.

Zerknęłam na zegarek. Była czternasta dwadzieścia pięć. Sięgnęłam telefon komórkowy, po czym wezwałam taksówkę. Po kilku minutach usłyszałam trąbienie. Wzięłam kopertówkę, schowałam do niej telefon i portfel, po czym wyszłam z mieszkania. Wsiadłam do taksówki i podałam adres. Mijaliśmy kolejno domy w Covent Garden, aż w końcu taksówkarz zatrzymał się najbliżej kawiarni.

- Dziękuję – mruknęłam, po czym zapłaciłam mu. Byłam nawet w całkiem dobrym humorze, więc dałam mu dwa dolce napiwku. Niech się facet cieszy, pomyślałam. Wyszukałam budynek dwudziesty siódmy i ruszyłam w jego kierunku. Nim byłam bliżej, tym większy czułam skurcz w żołądku. Westchnęłam i ponownie zaczęłam odliczanie do dziesięciu. Doszłam do siedmiu, gdy usłyszałam:

- Caroline!

Odwróciłam się i zobaczyłam Ivana, idącego w moją stronę. Nie ubrał garnituru, ale wyglądał wystarczająco szykownie i, tu sama się dziwię, seksownie w białej koszulce, czarnej marynarce i przetartych jeansach. Gdy podszedł bliżej, poczułam jak mierzy mnie spojrzeniem.

- Wyglądasz… łał – szepnął tylko. Przybliżył się bardziej i podał mi swój łokieć. – Uczynisz mi ten zaszczyt?

Ujęłam go pod ramię i ruszyłam za nim. Nawet na tych wysokich szpilkach, gdzie obcas miał dwanaście centymetrów, byłam niższa od niego o jakieś dziesięć.

Doszliśmy do kawiarni. Blondyn kazał mi się zatrzymać niedaleko wejścia, a sam wszedł do środka bez większego problemu. Po chwili wrócił do mnie, uśmiechając się.

- Ależ mam dzisiaj szczęście, tyle dobrych rzeczy mi się dzisiaj przytrafia.

- Jak na przykład? – zapytałam, wchodząc za nim do środka.

- Udało mi się wyciągnąć ciebie do kawiarni, mamy ostatni stolik w tym lokalu, pogoda jak na razie nam dopisuje. Czegoż chcieć więcej?

- Wspaniałej kawy? – zapytałam z uśmieszkiem. Szarooki zaśmiał się serdecznie.

- Ty to masz głowę, śliczna – powiedział, choć brzmiało to bardziej, jakby wymruczał te słowa, po czym odsunął mi krzesło i pozwolił usiąść. – Jaką chcesz?

- Caffe Latte, poproszę – odpowiedziałam. Blondyn potaknął i odszedł, by porozmawiać z kasjerką.

Wrócił po kilku minutach, niosąc dwa kubeczki i dwa croissanty. Postawił tackę na naszym stoliku, po czym podał mi moją kawę i talerzyk z rogalikiem.

- Życzę siódmego nieba dla podniebienia – powiedział Ivan. Wzniosłam delikatnie kubek, niczym do toastu, po czym upiłam łyk.

Jeszcze nigdy w moim dwudziestoczteroletnim życiu nie piłam tak wspaniałej kawy! Rozkoszowałam się jej smakiem przez kilkanaście minut, aż w końcu wzięłam się też za croissanta. Jakiż on był wyborny!

Blondyn widocznie miał niezły ubaw oglądając moje miny, gdy rozpływałam się pod wpływem smaku rogalika i mojej caffe latte. W końcu odchrząknęłam i spojrzałam na chłopaka.

- Dlaczego mnie zaprosiłeś? – zapytałam, odsuwając talerzyk.

- Ponieważ jesteś śliczna, wydajesz się być mądra i elokwentna i na pewno jesteś altruistką. I… - zawahał się. Chyba właśnie myślał, czy może wyjawić mi to, o czym myśli. – Cóż, przypominasz mi kogoś ze szkoły – wyznał w końcu.

Wpadłam wtedy na pomysł, jak mogłabym się dowiedzieć czy to Malfoy czy nie. A wystarczyło tylko jedno pytanie:

- A gdzie chodziłeś do szkoły? – zapytałam najbardziej niewinnym tonem, na jaki mogłam się zmusić. Chłopak zakrztusił się swoją kawą.

- Nie pamiętam nazwy, ale pamiętam uczennicę. Dziwne, prawda? – mruknął, pokrywając się delikatnym rumieńcem.

Cholera, cholera, cholera! To jednak był Malfoy!