- Jean Havoc i Riza Hawkeye z radością zapraszają na ślub, który odbędzie się dwudziestego maja w katedrze…
Tutaj przestał czytać. Przez chwilę wpatrywał się w pozłacane litery połyskujące na chropowatym, kremowym papierze. Wrócił na początek tekstu.
- Jean Havoc i Riza Hawkeye z radością zapraszają na ślub… - Przeczytał tym razem na głos jakby nie wierzył własnym myślom. Zamrugał kilkakrotnie powiekami, rzucając zaproszenie w kąt stołu. – Jean Havoc i Riza Hawkeye… Ślub… - Oparł się o kant kuchennego blatu. – Cholera! – Syknął i wyszedł z mieszkania trzaskając przy tym drzwiami.
W centrali panowała napięta atmosfera, ale nie można było jej porównać do tej w biurze Roya Mustanga.
Pułkownik wszedł do pomieszczenia nie odzywając się ani słowem. Jeszcze przed chwilą wszyscy pogrążeni byli w radosnej rozmowie, jednak ta natychmiast ucichła, gdy Roy pociągnął za klamkę.
- Dzień dobry panie pułkowniku. – Wydusiła z siebie Riza. Reszta wpatrywała się to na Havoca, to na Mustanga.
- Dzień dobry. – Odparł, starając się, by ton jego głosu brzmiał jak najbardziej obojętnie. Udało się.
Bez dalszych dyskusji podszedł do swojego biurka. Natychmiast wziął do ręki stertę dokumentów, które zostały na nim starannie ułożone i zaczął je przeglądać.
Na próżno było szukać drugiego takiego dnia. Na biuro pułkownika zawsze narzekano najbardziej, zwłaszcza sąsiednie pokoje. Zazwyczaj głośne rozmowy panujące tutaj można było usłyszeć nawet dwa piętra niżej.
Tym razem było inaczej.
Nikt o nic nie pytał, nikt z niczego się nie śmiał, przynajmniej nie przy nim.
W końcu zegar zawieszony nad drzwiami wskazał dwunastą i wszyscy ruszyli do stołówki.
Prawie wszyscy.
Roy, tradycyjnie już, nawet nie drgnął. Natomiast Riza wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Havockiem i gdy tylko ten zamknął za sobą drzwi podeszła do biurka szefa.
- Słyszałem, że wychodzicie za mąż, poruczniku? – Rozpoczął rozmowę.
- Tak…
- Jak długo to już trwa? – Nie odrywał wzroku od przeglądanych dokumentów.
- Pół roku.
- Och!
Zaczął zastanawiać się, co działo się pół roku temu. Havoc odzyskał czucie w nogach po walce z Lust… Mimo wszystko potrzebował jeszcze opieki.
Gdyby wiedział nie zleciłby jej tego zadania.
- To pewne? – Starał się, by ton jego głosu był nadal obojętny.
- Słucham?
- Jesteś pewna, że tego chcesz? Że chcesz za niego wyjść?
- Tak… - Mimo wszystko nie była to przekonująca odpowiedz. Odłożył papiery na swoje miejsce i unosząc jedną brew spojrzał się na nią.
- Rozumiem…
Riza poczuła lekkie ukłucie w środku. Na wysokości klatki piersiowej. Wyraz jego twarzy był taki inny. Tak jakby coś zaprzątało mu głowę. Tak jakby tym się przejął… Mimo, iż dobrze wiedziała, że to niemożliwe. Obróciła się na pięcie i wyszła na zewnątrz. Havoc wciąż na nią czekał, oparty plecami o ścianę. Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi objął ją ramieniem i poszli zjeść lunch.
Roy nasłuchiwał się w ich kroki i z chwilą, gdy przestały być słyszalne, walnął z pięści o blat biurka.
Z całej siły.
Cholerny Havoc! Co on w sobie ma! Ten wstrętny kobieciarz! Czy na świecie żyła jakaś kobieta, której by nie podrywał? A teraz on i Riza…
Jego Riza!
Wprawdzie nigdy jej tego nie powiedział, ale czy to nie oczywiste?
Najwyraźniej nie…
Wyszedł. I tak dłużej nie zniósłby tej atmosfery. Nie mógł patrzeć na nich, nie mógł nawet wyobrazić sobie tego dnia, kiedy…
Na jego twarzy pojawił się łobuzerski uśmiech…
Oczywiście, że nie mógł sobie tego wyobrazić, bo w końcu Riza należała do niego.
Żaden inny mężczyzna nie mógł jej poślubić, a na pewno nie Havoc!
