Każdego dnia kocham Cię bardziej...
Dziś - jeszcze więcej niż wczoraj, a i tak mniej niż jutro.
Rosemonde Gerard
Był najpiękniejszą ludzką istotą, jaką Carlislie kiedykolwiek widział, miał siedemnaście lat i umierał. Na imię miał Edward i mimo choroby pustoszącej jego młode ciało, był piękny.
Carlisle stwierdził, że niepokojąco często zatrzymuje się przed łóżkiem Edwarda. Pochylając się nad nim z lękiem, myśląc o tym, że następnego dnia nie będzie mu dane już go zobaczyć. Wiedząc, że Edward już nie wyzdrowieje... Słyszał jak jego serce z trudem pompuje krew, jak jego rytm jest coraz mniej regularny, jak jego płuca rzężą niemiłosiernie chcąc utrzymać w sobie, choć odrobinę powietrza. Stojąc nad łóżkiem swojego pacjenta, zdawał sobie sprawę, że nie raz zastanawiał się jak smakują jego usta...
Dni mijały. Zdawał sobie sprawę z tego, że to, iż trzyma się z dala od jego łóżka nie sprawi, że przestanie o nim myśleć. Edward nawiedzał jego myśli. Carlislie wmawiał sobie, że nie jest opętany.
W przestrzeni pomiędzy tym, co jest i tym, co może być, Carlislie marzył o końcu samotności. O Edwardzie jako przyjacielu, towarzyszu, kochanku...
Matka Edwarda kazała mu złożyć obietnicę.
Wyniesienie Edwarda ze szpitala było łatwiejsze niż Carlisle mógłby sobie wyobrazić. Grypa była niczym żarłoczne zwierzę, czujące zawsze niedosyt. Jeden trup więcej, czy mniej... Tak wielu odchodziło w międzyczasie, a przepracowany personel był zbyt zmęczony, by dbać o to, kto ma odwozić następne ciało do kostnicy. Tak, był niczym złodziej, nasłuchując czy Edward jeszcze żyje, czy wciąż oddycha... Zabrał go do swojego pokoju hotelowego.
Na chwilę przed, Carlislie spojrzał w pogrążoną we śnie twarz Edwarda. Taki młody, taki ludzki... Carlisle marzył o tym by go pocałować.
Zamiast tego, ugryzł.
Trzy dni trwała przemiana Edwarda. Carlisle odszedł od niego tylko raz, na polowanie. Wiedział, że będzie potrzebował wszystkich sił, aby zająć się nowo narodzonym wampirem.
Jak jad wypalał człowieczeństwo z Edwarda, tak Carlisle trzymał w ramionach jego wijące się, wierzgające ciało, bezskutecznie próbując, choć odrobinę łagodzić rozdzierający ból przemiany. Skóra Edwarda była gorąca w zetknięciu ze skórą Carlislie'a – niczym płomień stykający się z lodem, a jedwab z kamieniem. Pomimo wstrętu do samego siebie, Carlisle rozkoszuje się tym.
Nienawidzi siebie, kiedy Edward płonie.
