tytuł: Stiles
autor: euphoria
Betowała wspaniała okularnicaM:*
fandom: Teen Wolf
pairing: Derek/Stiles
info: AU Mulan, gdzie Stiles jest Mulan i totalnie nie powinien był zawijać tego miecza ojca, postacie, które nie są Derekiem i Stilesem to free form - lojalnie uprzedzam, że znowu się bawię motywem, dla MMGP prompt 66, by uhonorować kompanię przeklętą / tytuł dlatego, że opowieść o Mulan nazywała się Mulan, a to opowieść o Stilesie i ssę w wymyślaniu tytułów

Kamenie za tego Disneya, którym nas bombarduje :)


Stiles wie, że nie powinien tutaj być, ale czuje, że nie ma innego wyjścia. Mężczyźni w szeregu, każdy jeden, są sporo wyżsi od niego. Dużo bardziej umięśnieni. Poci się i chyba drży, gdy dowódca na koniu przejeżdża koło niego.

W tej kompanii nie ma nikogo kto znałby go z Beacon Hills i tylko w tym nadzieja, że nie zostanie odkryty.

Rozgląda się wokół i wie, czuje, że każdy z tych mężczyzn ma coś na sumieniu. To oddział wyrzutków, trochę takich jak on. Jest pewien, że rozpoznaje jedną czy dwie twarze z listów gończych. Drobni złodziejaszkowie, zbiegowie z więzień – teraz oni są jego rodziną, a przynajmniej tak twierdzi mężczyzna, który nazywa siebie ich dowódcą.

Stiles nie wróży mu dobrej przyszłości. A przynajmniej nie takiej spokojnej.

Kiedy wieści o tym, że Deucalion, wódz nie znowu takiej niewielkiej grupki zbirów, zamierza wyrżnąć przygraniczne wioski, rozniosła się po królestwie, Stiles wiedział, że nie ominie ich wojna. Ludzie byli niespokojni, a inne omegi, jak on wyczuwały w powietrzu zapach krwi i prochu. Instynkt nakazywał mu zabrać wszystkie swoje rzeczy i ukryć się w górach, ale ten przestarzały wynalazek sugerował to za każdym razem, gdy przelatywała również koło niego pszczoła.

Rozkaz, aby z każdego domu stawił się w najbliższym oddziale jeden mężczyzna, był kolejnym co wskazywało na nieuniknione. I wtedy też Stiles podjął decyzję. Jego ojciec walczył już w jednej wojnie. A po stracie matki był złamany. Był stary i schorowany. I Stiles nie chciał, aby ta wojna zabrała ostatniego członka jego rodziny. Zabrał więc jego miecz, przebrał się w ciuchy, w których przeważnie chodziły alfy i zgłosił się do oddalonego o dwa miasta punktu zbiorowego.

Nie sądził, że trafi do takiej jednostki.

- Za co tutaj jesteś? – pada pytanie.

Stiles jeszcze nie widział dowódcy. Mężczyzna roznosi wokół siebie aurę autorytatywności, która tutaj pewnie nie na za wiele się przyda. Ta hołota nigdy nie słuchała rozkazów i wojna raczej tego nie zmieni.

- Za kradzież… eeee… ser – mówi jakiś obwieś.

Rozbawione prychnięcie przecina powietrze. Facet ma przynajmniej poczucie humoru, jak widać.

- Kapitan Hale, kapitan Derek Hale – oznajmia im nagle mężczyzna. – Tak się nazywam i tak będziecie się do mnie zwracać. Wyszkolę was na porządnych żołnierzy czy tego będziecie chcieć, czy nie. Wylejecie na tym placu pot lub krew. To wasz wybór, ale obozu nie opuści nikt, na kim nie będziemy mogli polegać – ciągnie dalej. – Będziemy pierwszą linią obrony przed ludźmi Deucaliona, będziemy chronić wasze domy, omegi i dzieci – mówi dalej, ale Stiles się wyłącza, bo koń, sporej wielkości i całkiem kary zatrzymuje się tuż przed nim.

Twarz kapitana Hale'a ma przyjemnie ostre kości policzkowe, jest idealna z tym lekkim zarostem i zdeterminowanymi zielonymi oczami. Usta mężczyzny są pełne, niemal stworzone do całowania i po plecach Stilesa przebiega dreszcz.

- Za co tutaj jesteś? – pada pytanie.

Stiles mruga, bo kapitan Hale patrzy wprost na niego.

Zastanawia się czy nie skłamać, bo może czas już budować sobie jakiś image wśród tych przestępców, ale alfy mają świetny słuch. Hale na pewno był też szkolony w kwestii wykrywania kłamstw.

- Jestem chudy – mówi Stiles i stara się nie czerwienić.

Zielone tęczówki wciąż wgapiają się w niego, ale nie są już tak zimne. Wyraz zdziwienia całkiem burzy opanowanie mężczyzny i Hale ściska mocniej lejce.

Ktoś obok śmieje się jak opętany, gdy odpowiedź zostaje przekazana szeptem dalej.

Hale marszczy brwi, a potem wiedzie wzrokiem po całym jego ciele i Stiles prostuje się instynktownie. Nie ukryje jednak w ten sposób mankamentów swojej budowy. Nie ma najmniejszych szans, ale to też niewiele zmienia. Rzadko wygrywa ze swoimi odruchami i tego też się obawia jak diabli.

- Rozumiem – mówi Hale.

I to wspaniale, bo Stiles totalnie nie rozumie, ale gryzie się w ostatniej chwili w język. Dowódca ściąga konia i podjeżdża do kolejnego żołnierza, zadając to samo pytanie. Pogadanka trwa niemal cały dzień i, gdy dochodzą w końcu do faktycznych mieszkalnych części koszar, Stiles jest wyczerpany.

To pierwszy dzień, więc trochę zaskoczony obserwuje, jak alfy zaczynają ściągać ubrania już w progu. Totalny brak ogłady czy wstydu. Spuszcza oczy, a potem przypomina sobie, że cholera, ale też jest mężczyzną, a nie kobietą-omegą, którą wychowano na wiecznie zawstydzoną. Sięga za brzeg koszuli i waha się wyraźnie, bo na piętrowych łóżkach leżą tylko cienkie koce. A noce są bardzo zimne o tej porze roku. Ich nowe ubranie dotrze dopiero za kilka dni i w tej chwili mają na sobie jedynie to, co zabrali z domów czy z więzień, skądkolwiek przybyli.

Stiles czuje się przy reszcie wystrojony, bo jego tunika nie nosi śladów walki. Nie jest przedarta ani pokrwawiona. Mężczyźni przyglądają mu się w milczeniu, jakby czekali na jakikolwiek jego ruch. Ma ochotę instynktownie skurczyć się w sobie, ale kładzie na najbliższym łóżku swój zbyt wielki miecz.

- Jestem Stiles – przedstawia się cicho.

Czarnoskóry facet wskakuje na pryczę u góry i unosi brwi, jakby chciał spytać A co mnie to obchodzi?

- I co tu robisz, Stiles? – pyta jeden z mężczyzn, podchodząc bliżej.

Drab sięga po jego miecz bez pozwolenia i dotyka klingi. Rzeźbienia są stare, wzór przetarty, ale wciąż widać herb jego rodu. Mężczyzna podnosi broń do światła, żeby ją obejrzeć dokładnie i nagle wokół nich jest więcej osób.

- Młody paniczyk – mówi ktoś i odzywają się pojedyncze niezbyt przyjemne prychnięcia.

- Stilinski – oznajmiał im drab, trzymający jego miecz. – Alfa Stilinski – powtarza. – Walczył w ubiegłej wojnie? – pyta ciekawie mężczyzna.

Stiles kiwa głową i nie szuka nawet drogi ucieczki. W tym namiocie jest ze dwadzieścia osób, a każda z tych alf jest przynajmniej dwukrotnie szybsza od niego.

- Kyle Parrish – przedstawia się wyciągając rękę. – Służyłem z nim – mówi i to wiele wyjaśnia. – Szeryf dobrze się trzyma? – pyta mężczyzna.

- Jest na emeryturze od zeszłego roku – odpowiada ostrożnie Stiles.

- Kiedy z nim rozmawiałem ostatnim razem jeszcze nie był nawet po ślubie – ciągnie dalej alfa Parrish. – Ale ten czas płynie… Musisz przekazać mu moje uszanowanie – rzuca.

- Tak, oczywiście – zgadza się szybko Stiles.

Wydaje mu się, że mężczyzna podejrzanie długo gładzi rękojeść miecza. Odkłada w końcu broń z powrotem na jego łóżko z jakąś dziwną czcią i uśmiecha się lekko.

- Ile masz lat? Nie jesteś czasem za młody? – ciekawi się Parrish.

- Skończyłem osiemnaście lat, alfo – odpowiada twardo Stiles. – Tata nie mógł, nie mogłem mu pozwolić na udział w kolejnej wojnie – dodaje.

Alfa kiwa głową, że rozumie.

- Taki syn to skarb – mówi mężczyzna z lekkim uśmiechem. – Dobrze będzie mieć cię w kompanii, mówmy sobie po umieniu – proponuje i Stiles wypuszcza z ust westchnienie z ulgi.

Napięcie, które panowało w małym pomieszczeniu, znika. Ludzie zaczynają się rozchodzić do swoich prycz i to naprawdę dobry znak. Prawdę powiedziawszy wątpił w to, że spędzi dzisiejszą noc spokojnie. Już na placyku na środku koszar zauważył jak patrzą na niego, niczym na łatwą ofiarę. Wcale im się nie dziwił. Każda z omeg wypuszczała całkiem sporą ilość feromonów przy większym stresie, więc mogli to mniej lub bardziej świadomie wyczuć.

ooo

Drugi dzień jest równie dziwny. Trąbka budzi ich skoro świt i zeskakują z prycz co prędzej. Stają w nierównym rzędzie w ostatniej chwili, gdy blond włosy chłopak wchodzi do namiotu. Jest to rodzaj dziwnej inspekcji najwyraźniej, bo mężczyzna spogląda na każde łóżko.

- Macie oddać alkohol i wszystko co nie jest pamiątką rodzinną lub odzieżą – pada polecenie.

Mężczyzna ma nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale mówi z pewnością siebie, jakby robił to nie pierwszy raz. Zmusza też niektórych do poprawienia postury, gdy wciąż stoją w rzędzie.

- Nazywa się Isaac Lahey i jestem adiutantem kapitana Hale'a – informuje ich sucho. – Macie się do mnie zwracać wyłącznie panie poruczniku lub alfo Lahey – dodaje. – Dzisiaj tuż po śniadaniu macie wybrać osobę odpowiedzialną za namiot. Będzie dowódcą grupy – rzuca im jeszcze.

- Tak jest! – mówi ktoś z tyłu, ale to brzmi bardziej jak żart.

- Jeszcze dzisiaj zapoznacie się z warunkami obozu i zasadami panującymi w armii. Część z was służyła, ale lata rozpasania mogły zmiękczyć wasze serca – ciągnie dalej Lahey.
Parrish prycha rozbawiony.

- Ktokolwiek spóźni się na posiłek, będzie karnie dyżurował w kuchni, a potem nadrobi okrążenia, które opuścił – dodaje Lahey i odwraca się na pięcie.

Stiles mimowolnie zerka na miecz, który leży ukryty w warstwach materiału.

- Czy to się zalicza do pamiątek rodzinnych? – pyta nie mogąc się powstrzymać.

- Jeśli ktokolwiek będzie chciał ci odebrać ten miecz, będzie musiał zmierzyć się najpierw ze mną – obiecuje mu Kyle.

Stiles czuje się jakoś dziwnie lepiej.

ooo

Derek Hale dołącza do nich po posiłku na niewielkim placyku. Nie jest tym razem konno, ale ma jedną z tych luźnych żołnierskich tunik, która jest pozbawiona oznaczeń stopnia. Stoją w słońcu czekając na pierwsze rozkazy całą grupą. Całą kompanią i Stiles czuje na karku oddech żołnierza z kolejnej linii.

Plotki na temat wyczynów Deucaliona były sprzeczne. Mówiono, że to tylko takie wybryki znudzonego arystokraty, który postanowił zostać hersztem. Inni mówili, że to demon wcielony. Prawda oczywiście musiała leżeć po środku, ale patrząc na mężczyzn w równym rzędzie, wiedział, że nie było możliwości, by pogłoski o mordach nie były prawdziwe.

- Zaczniemy od biegu i toru przeszkód – odzywa się nagle Derek Hale.

Stoi tuż przed nim, ale nie patrzy na niego. Wzrok mężczyzny jest skierowany w przestrzeń, jakby myślał już o przyszłości.

- Zapewne część z was zastanawia się dlaczego mieliby chronić królestwo, które skazało ich na więzienie – dodaje alfa.

Pomruk zadowolenia roznosi się w powietrzu.

- Jeśli ktokolwiek z was jest z wiosek położonych na zachód od stolicy – ciągnie dalej Hale. – Zostaliście bez domu. Nasi posłańcy donoszą o chmurach dymu, które unoszą się nad całymi osadami i całkiem niewielkimi farmami. Oni nie występują przeciwko królowei, ale każdemu mieszkańcowi królestwa. Nie zabijają strażników w wieżach, ani poborców podatkowych, nie rabują skarbców. Oni nie oszczędzają nikogo, niezależnie od płci czy wieku. Zwykła wdowa jest dla nich równie nic nie warta co dwudziestoletni alfa w kwiecie wieku czy niemowlę, które nie nauczyło się jeszcze wołać o pomoc – mówi Derek Hale, ale jego głos nagle niesie się po całym placu jasny i czysty. – Jeśli ktokolwiek z was jest z wiosek z zachodnich granic, nie macie już domu, rodziny i ojcowizny. Została wam zemsta i dlatego o was poprosiłem, gdy rozmawiałem z królem. Mogę ją wam dać. Mogę poprowadzić was do zwycięstwa, jeśli przystaniecie na moje warunki. Odpracujecie wasze winy w wojsku na służbie zabijając nie w imię króla, ale za waszych bliskich, którzy nie mieli szans, gdy wróg w nocy najechał farmy. Czy chcecie waszej zemsty? – pyta Derek Hale. – Czy chcecie, żebym dał wam waszą zemstę? – uściśla.

W jego głosie jest coś dziwnego, wibrującego i Stiles chce krzyknąć wraz ze wszystkimi, że tak chce zemsty, ale to głupie, bo on nikogo nie stracił. Teraz też wie, że jest całkiem przypadkowo w tej kompanii. Beacon Hills stanowił trzon armii, która miała strzec samej stolicy i musiał odjechać zbyt daleko od miasta. Automatycznie przydzielono go z urzędu do zachodnich granic i nie bardzo wiedział czy powinien mówić o tym głośno. Kyle zerknął na niego niepewnie.

Stiles nie jest pewien dlaczego jest tak zdziwiony, że kapitan prowadzi ich bieg. Są tak zorganizowani, że biegną gęsiego i mają dostateczną ilość miejsca, by się nie potrącać, ale jemu się to na nie za wiele zdaje. Tempo, które narzucono, jest katorżnicze. Już po kilku metrach zaczyna dyszeć i modlić się do bogów swojej matki o szybką śmierć. Oddycha tak głośno, że Boyd, jego czarnoskóry sąsiad z góry, patrzy na niego z wyraźnym lękiem. Jakby się obawiał, że Stiles odwali kitę już tutaj.

Ewidentnie zwalnia. Najpierw o jeden szereg, a potem o kolejne dwa i cztery i siedem, aż znajduje się na samym tyle. Nikt niczego nie mówi głośno i Stiles niemal jest im za wdzięczny, gdy nagle orientuje się, że ten bieg oznacza okrążenia, i Derek Hale właśnie się z nim zrównuje. Mężczyzna patrzy na niego z ewidentną pogardą, gdy prowadzi grupę. Musi być w świetnej formie, bo na jego czole jest tylko kilka kropelek potu. Stiles tymczasem przemoczył już całą tunikę i ma ochotę zdjąć ubranie, co jednocześnie jest tak bardzo nieprzyzwoite, że pewnie zaczerwieniłby się, gdyby już nie był zarumieniony od wysiłku. Zastanawia się jak długo można żyć bez powietrza, bo ewidentnie nie oddycha, ale to przestaje być problemem, gdy Derek Hale mija go wraz z całą kompanią trzeci raz.

Mężczyzna tym razem zwalnia, odwraca się przodem do żołnierzy i zaczyna biec tyłem.

- Co siódmy z was niech wyjdzie z szeregu – poleca Hale.

Lahey pomaga chłopakom odliczyć odpowiednio i nawet Kyle zostaje na trawniku.

- Co piąty ma wyjść z szeregu – pada kolejny rozkaz i Stiles zaczyna się zastanawiać czy też powinien odliczać.

Nie pamięta już nawet, gdzie dokładnie stał.

Teraz grupka jest tak niewielka, że zacieśnia się w wąski sznur ludzi, niczym nie podobny do gromady wcześniej. Prawie nie widać kolegów z jego namiotu.

- Co drugi wystąp – mówi Hale tymczasem niewzruszonym tonem.

Stiles zastanawia się czego ma nauczyć ich to ćwiczenie. Większość alf ma problemy z liczeniem. To drobni złodziejaszkowie, ludzie, którzy walką i oszustem utrzymywali się przy życiu i zaciągali się na każdą wojnę z nadzieją na godny podział łupów. Niektórzy z nich to wyjątki jak Kyle, który był jednym z niezbyt zamożnych szlachciców, ale jego los nie potoczył się dobrze. Wielu weteranów ostatniej wojny wylądowało na ulicach, bo uznano ich mylnie za zmarłych, a rodziny potem wyparły się kalek.

- Kompania stop! – zarządza Hale.

Zatrzymują się po środku placu i kapitan marszczy brwi, bo poszczególne grupki, które odłączyły się wcześniej na jego rozkaz, widać stąd jak na dłoni. W pierwszej jest tylko kilkanaście osób, ale druga to już całkiem pokaźna zgraja. Z nimi do końca dobiegło niewiele osób, a i tak Stiles pewnie będzie musiał nadrobić z trzy okrążenia.

- Kompania jest tak silna jak jej najsłabsze ogniwo – mówi Derek Hale, a jego głos jest lodowato zimny. – Tylu ludzi zabijesz najpierw – dodaje wskazując na pierwszą grupę. – Tylu później, a to kolejni, którzy zginą dlatego, że jesteś wolny, słaby i niezdeterminowany – ciągnie. – Będziesz winien każdej jednej śmierci tylko dlatego, że nie dajesz z siebie wszystkiego.

Stiles zaczyna czuć, że treść żołądka podchodzi mu do gardła. Słowa przeprosin zamierają mu w ustach, bo kapitan Hale jak gdyby nigdy nic, wznawia bieg i ludzie mijają go bez słowa. Grupa, która słyszała słowa dowódcy, trąca go ramionami i wszyscy uparcie patrzą przed siebie.