tytuł: Przeszłość przyszłości
betowała Zilidya :)
ostrzeżenia: +18, więc raczej wszystko tłumaczy... początek pierwszego rozdziału angstowy... może być też kilka depresyjnych momentów później...
Zaczęło się z pozoru niewinnie — krótką wizytą w Dziale Ksiąg Zakazanych i szybką kradzieżą. Okute żelazem drzwi zamknęły się za niewidocznym złodziejem, który czym prędzej oddalił się do Wieży Gryffindora, mając nadzieję, że jutrzejszy koniec roku szkolnego odwiedzie panią Pince od dokładnych oględzin biblioteki. Przecież też była człowiekiem — zmęczonym pracownikiem, który podobnie jak wszyscy, oczekiwała z niecierpliwością na urlop. Dwa pełne miesiące spokoju od uczniów, krzyczących, przeszkadzających, bałaganiących i przestawiających jej ukochane zbiory.
Gruba Dama zrobiła mu miejsce, więc wszedł do pokoju wspólnego, gwarnego i pełnego. Z trudem udało mu się przedostać niezauważonym do swojego dormitorium. Gdy tylko ukrył księgę w przepastnym kufrze, wszedł Ron. Przyglądał się chwilę siedzącemu na łóżku przyjacielowi, ale nie potrafił znaleźć słów.
— Przykro mi, stary — wydukał w końcu. — Wszyscy uwielbialiśmy Łapę — dodał.
Odważył się także podejść bliżej i poklepać go po ramieniu. Nie pozostało mu więc nic więcej jak odpowiedzieć bliźniaczym gestem, którego sztuczność bolała w każdym stawie, poruszanej siłą woli, ręki.
— Hermiona przyjedzie do Nory w sierpniu, może też wpadniesz — zaproponował, chociaż wiedział, że wyrwanie się spod kurateli Dursleyów równa się niemożliwemu lub porwaniu, którego przecież już raz się dopuścili.
— Jasne, jak tylko będę mógł — kłamiesz.
Dobrze wiesz, co planujesz w te wakacje, a to nie uwzględnia kontaktów z twoimi przyjaciółmi. Ale jemu to zdaje się wystarczyć. Wstaje. Proponuje wspólną zabawę do białego rana, a ty masz tylko ochotę w końcu wyrwać się stąd. Po raz pierwszy chcesz być z dala od Hogwartu. Wrócić do bezwzględnego wuja, zamknąć się w pokoju i otworzyć przeklętą księgę, która zdaje się wyrywać ze swej kryjówki.
— Nie dzięki. Ron. Chyba wolę zostać sam — mówisz głucho.
Słowa same przedostają się przez twoje gardło, przez które nie przeszedł od kilku nocy żaden krzyk. Zastanawiasz się, jaki świat byłby bez Voldemorta, przenikającego do twojego umysłu. Krzywdzącego ostatni bastion spokoju w życiu, które podarował ci ślepy Los. Jesteś pewien, że to nie twoja zasługa, iż żyjesz. Że przetrwałeś klątwę. Sam wiesz najlepiej. Czujesz to każdego dnia — nicość, ogarniającą każdą komórkę twojego ciała. Wypełniającą cię od wewnątrz. Otaczającą z zewnątrz. Znikasz w niej. Rozpływasz się. Sam stajesz się nicością, z którą przyszło ci walczyć.
— Rozumiem. — Dochodzi do ciebie odpowiedź.
Wiesz, że to kłamstwo. On nie rozumie. Nikt nie rozumie. Jak mogą zrozumieć? Mają rodzinę. Mają… wszystko. Lilly i James Potterowie nie żyją. Syriusz Black. Zginął. Przez ciebie. Niszczysz wszystko cokolwiek wpadnie w twoje ręce. Myślisz teraz po niewczasie, że bezpieczniejszy byłby nawet w Azkabanie. Ale nie — pędził na złamanie karku do swojego chrześniaka, który doprowadził go do zguby.
Zbyt wiele śmierci — kołacze ci się po głowie.
Ron patrzy na ciebie jakoś dziwnie, a ty zastanawiasz się, czy nie powiedziałeś tego na głos. Jeśli tak — to nie komentuje. Wychodzi tak cicho, jak przyszedł. Zawsze wychodzą. Odchodzą. Znikają.
Ale ty znalazłeś sposób. Jak zatrzymać chwilę. Na zawsze. Nie chcesz wypowiedzieć tego na głos i skończyć jak Faust, ale upajasz się samą myślą… Tak odległą… Zasypiasz marząc…
ooo
Privet Drive jest spokojną ulicą. Jest odpowiednią ulicą. Sąsiedzi są odpowiednio wścibscy, ale też w odpowiedni sposób nie ograniczają twojej prywatności. Zresztą — twojej nie mogą. Nie masz prywatności. Ty nie istniejesz. Mieszkasz teraz co prawda w pokoju — ma nawet okno! — zamkniętym na cztery spusty. Wypuszczany do toalety rzadziej niż Hedwiga. Ptak zresztą też ma tego dość. Krzyku. Strachu. Pretensji o to, że żyjesz, a nie zdechłeś podczas roku szkolnego. Jakoś dziwnym trafem zamordować próbowano cię tylko trzy razy. Śmierciożercy to partacze, skoro nie dorwali piętnastolatka.
Siadasz na łóżku i sięgasz do kufra, szukając tego jedynego kształtu, który przyniesie ci ukojenie. Przeglądasz ją już od prawie dwóch tygodni. Robisz notatki. Nigdy nie byłeś tak pilnym uczniem jak w tej chwili. Patrząc na atrament, rozlewający się po białej kartce, przypominasz sobie Snape'a, który potrafił odjąć ci punkty nawet za to, że granat jest zbyt rażący na zbyt białym pergaminie zbyt długiej/krótkiej pracy domowej, której zapomniał zadać. Ślizgoni oczywiście byli przygotowani.
Zaciskasz mocniej dłoń, zwijając ją w pięść. Pamiętasz ostatnie słowa, tuż przed przekroczeniem bram szkoły. Powiedział, że znał raz jednego Harry'ego. I, że nie dorastasz nawet do tego imienia. Nie jesteś godzien go nosić. I musisz przyznać, że nawet nie zabolało. Popatrzyłeś mu tylko w oczy i odpowiedziałeś zwyczajowym 'Oczywiście, panie profesorze'. Coś dziwnego przecięło jego twarz, ale zniknęło wraz z nadejściem Rona.
ooo
Otwierasz na dowolnej stronie, wertujesz. Dotyk pergaminu działa na ciebie kojąco. Odgania demony, które zaległy się w twojej głowie pewnego dnia. I nie opuszczają cię do teraz. Za długo to już trwa. Powinieneś znaleźć w końcu choć ślad zaklęcia. Masz tylko nadzieję, że niepotrzebny będzie ci eliksir.
W końcu.
Jest.
Zaklęcie powrotu.
Opis jest krótki, enigmatyczny. Zamazany przez lata. Wiesz jedno — możesz wrócić do ludzi, których kochasz. Kochają ciebie. Tyle ci wystarcza. Nie musisz znać odpowiedzi na każde pytanie zadane w takiej sytuacji przez Hermionę. Wrodzona tchórzliwość Rona nie ogranicza cię w czasie. I przestrzeni.
Zadowolony zaczynasz chichotać w ciemności.
I dopiero wtedy uświadamiasz sobie, że nawet nie wiesz gdzie jest twoja różdżka. Być może znów skonfiskował ją wuj. Robi tak co roku. Co prawda wyjątkowo wrzucił cię do pokoju z całym ekwipunkiem, nie przeszukawszy chwilę przed, ale nie oznacza to, że wszystko jest na swoim miejscu. Przecież czasem, gdy zmęczony trwasz w chorym półśnie — wchodzą. Sprawdzają czy żyjesz. Zostawiają jedzenie. Wychodzą.
Rzucasz się więc do swojego kufra bez dna. Przeszukujesz dokładnie każdy jego nieskończony centymetr, aż w końcu z ulgą dotykasz drewnianego przedłużenia twojej osobowości. Może całego siebie. Bez niej nie istniejesz przecież.
Zamykasz oczy całując jej krawędź. Czujesz końcówką języka smak drewna, własny pot i łzy. Po czym rzucasz kilka krótkich słów, które przynieść ci mogą zarówno śmierć jak i szczęście.
ooo
Harry Potter ocknął się, czując na sobie dotyk obcych rak. Strząsnął je z obrzydzeniem i próbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Dłonie, które do tej pory wędrowały po odsłoniętej szyi, badając puls, przytrzymały go mocno, chroniąc przed upadkiem.
— Nie ruszaj się. Chcę tylko sprawdzić czy nic ci nie jest — usłyszał cichy szept.
— Gdzie jestem? — spytał.
Głos jakby nie należał do niego. Zapomniał, że zamknięty u Dursleyów nie mówił ponad dwa tygodnie. Chrypka pewnie zniknie z czasem.
— W pobliżu Zakazanego Lasu — wyjaśnia nieznajomy chłopak.
Sadza go z powrotem na trawie i obmacuje kończyny. Po chwili przerywa. Najwyraźniej zadowolony z oględzin.
— Nic nie złamałeś — informuje go z ulgą. — Co ci strzeliło do głowy spacerować nocą po błoniach? — pyta.
— Ja… ja… nie wiem. — Harry jest zdezorientowany.
Z trudem przypomniał sobie ostatnie kilkanaście dni. Coś musiało być nie tak. Nie chciał dostać się z powrotem do Hogwartu.
— Nieważne. Odprowadzę cię do Wielkiej Sali. Zaczęła się już kolacja. Albo lepiej do skrzydła szpitalnego. Ktoś powinien cię obejrzeć. — Kolejne informacje napłynęły jedna po drugiej. Harry wciąż otumaniony spróbował wstać. Nieznajomy podtrzymał go niemal w ostatniej chwili. Bez zbędnych słów ruszyli w kierunku zamku, który jeszcze nigdy nie był tak daleko jak dzisiejszej nocy.
Było ciemno. Potter z trudem dostrzegał zarys sylwetki swego wybawcy. Niezbyt wysoki, bardzo szczupły chłopak starał się jak mógł najlepiej nie przewrócić ich obu. W końcu dotarli do bramy i niewielkie źródło światła pokazało mu lekko zakrzywiony nos, bladą twarz i pasma długich czarnych włosów, spływające kaskadą po czarnej szacie z wszytym wężem na piersi.
— Jesteś w Slytherinie? — spytał zdziwiony.
Chłopak prychnął z pogardą i puścił go momentalnie.
— Jeśli zamierzasz napluć mi w twarz za grzechy Salazara Slytherina… — urwał.
Był wściekły. Niewielkie rumieńce zabarwiły chorobliwą bladość skóry.
— Nie. Nie o to mi chodziło — tłumaczył się szybko. Ten głos wydał się mu dziwnie znajomy. — Sam dojdę do skrzydła szpitalnego. Dziękuję za pomoc — uśmiechnął się, wyciągając dłoń.
Została przyjęta wyjątkowo silnym uściskiem, a on sam zlustrowany od stóp do głów. Ciemnowłosy wybawca zmarszczył brwi, ale jeśli zamierzał coś powiedzieć — zachował to dla siebie.
— Nie ma za co — odpowiedział tylko. — Wiesz jak trafić?
Harry kiwnął głową i ruszył w dobrze znanym kierunku. Za jego plecami rozległy się kroki odchodzącego chłopaka. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że przecież są wakacje. Hogwart powinien być pusty, a przynajmniej wszyscy uczniowie winni być w swoich domach. Na domiar tego nie znał tego Ślizgona, a myślał, że po twarzach rozpoznaje już niemal każdego. Nim jednak zdążył zareagować, nieznajomy zniknął za zakrętem.
Odrobinę chwiejnie podążył jego tropem, aż dotarły do niego pierwsze śmiechy. Wielka Sala rozświetlona i gwarna stała przed nim otworem. Na pozór wszystko było w porządku; wiszące na pewnej wysokości zapalone świecie, uczniowie przy czterech stołach, podium, na którym znajdowały się miejsca dla profesorów. Na tym mniej więcej normalność się kończyła, bo zamiast Albusa Dumbledora na samym środku siedział mężczyzna z jednego z portretów w Gabinecie Dyrektora, które Harry oglądał niezliczoną ilość razy. Sam Dumbledore zajmował miejsce bardziej z lewej.
Harry ze zdumieniem przyglądał się nieznanym twarzom. Nawet Gryfoni, których dostrzegał z tej odległości wydawali się całkiem obcy. W pewnej chwili jednak mignęła mu roześmiana twarz rudowłosej dziewczyny z intensywnie zielonymi oczami. Ją mógłby poznać wszędzie i zawsze.
Wciągnął powietrze głęboko do płuc, bojąc się, że to tylko wytwór jego wyobraźni. Ale nie — kilka metrów dalej siedziała jego matka. Cała, zdrowa. Żywa. Młoda.
Poczuł zbierającą się wilgoć w kącikach oczu, więc po prostu otarł je rękawem brudnym od ziemi. Nie bardzo wiedział, co zrobić. Mógł podejść — przywitać się. Może wytłumaczyć, ale najpewniej nikt nie uwierzyłby mu na słowo, a nie był pewien jakie są obecnie warunki w świętym Mungu. Stał więc ukryty za kamienną kolumną i przyglądał się własnej matce, żartującej z przyjaciółkami. Z trudem rozpoznał Molly Weasley. Dalej Artura i chyba jego brata, sądząc po kolorze włosów. Jego ojciec wraz z Syriuszem i Remusem siedzieli naprzeciwko.
Poczuł się dobrze. Jak nigdy do tej pory. Pozostało tylko znaleźć jedynego człowieka, który mógłby uwierzyć mu w tę niewiarygodną historię.
