Przyszła do niego nad ranem, prześcigając pierwsze promienie słońca. Przyszła w szarości świtu, a jej usta smakowały jak poranna rosa.

Uklękła na brzegu łóżka, mnąc w rękach brzeg zielonkawej spódnicy. Zapach świeżo skoszonej trawy. Otworzył oczy.

Zobaczył różowe refleksy w jej włosach. A może tylko mu się wydawało? Przecież jej tak daleko jest do różu.

Półmrok.

Sięgnął po różdżkę, lecz zamiast niej natrafił palcami na okulary. Czyje? Nie miał sił na logiczne myślenie.

Niecierpliwym ruchem usiadła okrakiem na jego udach i pochyliła się do przodu.

Jeszcze jeden pocałunek. Jak słony deszcz.

Potem odwrócił głowę.

Zrobię to, co muszę.

- Odejdź - wyszeptał ochryple. - Odejdź, nie potrzebujesz mnie.

- Ale ty mnie tak - odparła. Powoli przesunęła paznokciami prawej ręki po jego brzuchu. W dół. Daleko w dół. - Nie obchodzą mnie twoje blizny.

Odetchnął głęboko.

- Tu nie chodzi o blizny. - Ani o wiek, wiedział, że o wiek też nie. - Po prostu odejdź.

Biała sowa. Co ona tu w ogóle robi?

- Podaj choć jeden powód! - A przecież już o tym mówili. Tysiące pustych słów.

Bo nie ma już szarego kotła na rudym ogniu kominka. Czarny węgiel. Pożar.

- Bo jesteś kobietą, o której można tylko marzyć. A ja nie mam natury marzyciela.

Nie wolno mi mieć.

Odepchnął ją, starając się nie patrzeć w jej oczy. Jasne czy ciemne? Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie.

Chciał ją zatrzymać, ale tego nie zrobił. Chciała zostać, ale nie pozwoliła jej na to duma.

Palące słońce siłą wepchnięte do gardła.

Odejdź.

Przyszła do niego nad ranem i to nie była właściwa pora. Odeszła na długo przed wschodem księżyca i nie mogła zrobić nic gorszego.

Po niej do pokoju wślizgnął się kot. Nie w szarych pręgach świtu. Ani nie rudy jak preludium wieczoru. Czarny. Już zawsze będzie czarny.

I martwy.