Autor: anga971
Beta: brak, jedynie podczas lektury tekst emerald oraz wirwanna wskazały rzucające im się w oczy błędy.
I że cię nie opuszczę
Mam dwadzieścia cztery lata
Ocalałem
Prowadzony na rzeź
Tadeusz Różewicz, Ocalony
1. O Wolności
Życie płynie w nas tylko chwilę
Sam wybierasz los
Wtedy żyjesz
Ciemność zmieniaj w blask
Da Ci siłę
Zmienić wtedy świat
Choć na chwilę
W raj
Taki miał być plan
~Hunter
Zawsze wierzyłem, że kiedy skończy się wojna, będę mógł wreszcie odpocząć.
Po kilkunastu latach oglądania śmierci przyjaciół i poświęcania się w imię wolności, nareszcie mam poczuć się panem swojego życia. Nic bardziej mylnego. Zabójstwo Voldemorta było początkiem, wyłapanie większości Śmierciożerców rozwinięciem, a teraz ja mam to zakończyć.
Zakończyć historię o rozpaczy i głodzie, o krwi plamiącej koszule niewinnych, historię o poświęceniu, miłości i ofierze. Moim zadaniem jest rozpoczęcie nowego rozdziału dla czarodziejskiego świata; bez wojen i łez wylanych za utraconymi bliskimi. Bez krzyków przepełnionych bólem i rozpaczą. Bez niego i jego popleczników.
Tak, wypełniłem przepowiednię, czekałem na to wiele lat, wszyscy czekali. Jednak ostatecznie, musiałem zrobić to wbrew sobie.
Mam nadzieję, że uda mi się odbudować równowagę w naszym świecie, jednak jeśli chcę osiągnąć sukces, muszę najpierw odzyskać wewnętrzny spokój. Myślę, że jest to niemożliwe, moje demony mi na to nie pozwolą. Mimo wszystko, nie poddam się.
Dzisiaj udam się do ministerstwa, gdzie spojrzę w oczy tym wszystkim, którzy odebrali mi ludzi, dla których żyłem. Wyrwali z mojej piersi cząstkę mnie, pozbawili szczęśliwych wspomnień i świadomości, że gdzieś jest ktoś, kto się o mnie troszczy, kto na pewien sposób mnie kocha; jak on.
Odebrano mi zdolność do szczerego uśmiechu; nie wyobrażam sobie, bym jeszcze kiedykolwiek miał kogoś pokochać równie mocno, co jego.
Otaczający mnie świat zmienia się w zastraszającym tempie. Jeszcze kilka tygodni temu, wszystko było malowane ciemnymi barwami, odcieniami szarości i czerni.
Dzisiaj, wyglądając przez okno mam wrażenie, że po latach odprężającego snu słońce ponownie zaszczyciło nas swoją obecnością. Przez kilka tygodni niemalże bez ustanku padało. Deszcz zmył krew zdobiącą ulice, cały brud naszego dotychczasowego życia. Teraz mam otworzyć na oścież drzwi, prowadzące do nowego świata, na którego początek wielu utraciło nadzieję jeszcze przed moimi narodzinami.
Kiedy już uśmiecham się, wyobrażając sobie, co mogę zrobić z moją wolnością, zamykam oczy. Widzę zielone światło, słyszę krzyk. Wiem, że nie należy on do osoby, która chwilę później pada na ziemię martwa; jest mój.
Nikomu nie wyjawiłem, co się ze mną dzieje. Nie poprosiłem, by ktoś inny wypełnił moją misję, moje przeznaczenie. Spełniłem swoje powinności, kierując się rozumem i większym dobrem. Liczyło na mnie tak wielu, nie mogłem ich zawieść. Żyłem dla nich, a oni za mnie umarli.
oOo
Dopijam kawę, która zdążyła ostygnąć, podczas gdy paliłem. Nie robię tego często, a jeden, czy dwa papierosy dziennie - na dzień dobry i dobranoc - jeszcze nikogo nie zabiły. Jestem pewien, że się nie uzależnię, jak wielu głupców, moja magia mi na to nie pozwoli.
Zdarzały się momenty, gdy chciałem skończyć z magią, ze sobą. Było to już po tym, jak uniosłem różdżkę i z zimną krwią [i]go[/i] zabiłem. Miałem ochotę raz na zawsze zniszczyć magię w sobie, jednak ktoś wcześniej zadbał o to, by okazało się to niemożliwe.
oOo
Zerkam na zegar wiszący na ścianie koło lodówki, mam jeszcze trochę czasu do wyjścia. Moją uwagę przyciąga nowy numer Proroka Codziennego.
Na pierwszej stronie widnieje moje zdjęcie, z tego co zdążyłem się zorientować, wygląda na to, że znowu postanowiono mi podziękować za wyzwolenie czarodziejskiego świata spod rządów tyrana. Nie czuję się dumny z tego powodu. Przewracam kolejne kartki, ogarniając wzrokiem treść. Od upadku Voldemorta wszystkie czasopisma rozpisują się o możliwościach, które czarodzieje mają teraz przed sobą, nie lękając się każdego dnia o swoje życie.
W każdym numerze, na ostatniej stronie podawane zostają nazwiska zbiegłych Śmierciożerców. Od tygodnia ich stan się nie zmienił... Czuję się odpowiedzialny za to, że wciąż są na wolności; zwłaszcza jeden z nich.
Lucjusz Malfoy.
Wciąż zastanawiam się, czy przychodząc do Snape'a tamtej pamiętnej nocy nie popełniłem błędu. Gdyby nie to, Lucjusz Malfoy już dawno leżałby przynajmniej trzy metry pod ziemią.
Moje rozmyślania przerywa ciche skrobanie, dobiegające od strony okna. Kiedy staje się natarczywe wstaję i podchodzę do niego, by do środka wpuścić szarą sowę z jednym białym piórem na ogonie. Pohukuje na mnie i wyciąga łapkę, bym odwiązał list. Przysłano ją z ministerstwa. Uwalniam ją od nieprzyjemnego ciężaru, a ona odlatuje z łopotem skrzydeł. Wracam na miejsce i zaklęciem rozcinam kopertę; wypada z niej pozłacany pergamin, rozpoznaję podpis ministra. Śmieję się w głos po zapoznaniu z treścią.
Mój śmiech brzmi inaczej niż kiedyś, jest dziwnie szorstki, pozbawiony wesołości.
Zostałem zaproszony na bal, wydawany z okazji zakończenia wojny. Mają tam wręczyć ordery zasłużonym czarodziejom.
Zdaję sobie sprawę z tego, że większość z nich będzie pośmiertna.
Po raz ostatni spoglądam na nazwiska Śmierciożerców i rzucam gazetę na stos przy kominku. Posłuży jako rozpałka dzisiaj wieczorem.
W zeszłym tygodniu odmówiłem przyjęcia mnie na aurora, gdyż uważam że nie mam wystarczających kompetencji. Dodatkowo brak mi już tej zaciętości i bezwzględności, które były moimi atutami przez ostatnie lata wojny. Poza tym, chcę się odciąć od takiego życia. Aktualnie marzy mi się praca za biurkiem, codzienność zwykłego człowieka. Wiem, że nigdy tak naprawdę nie odetnę się od mojej przeszłości, ale będę próbował.
Minuty mijają, gdy dzwoni budzik. Stał się on moim przyjacielem; zbyt często tracę poczucie czasu, a on informuje mnie, że nadeszła pora, bym zaczął przygotowywania do wyjścia. Chociaż jego dźwięk mnie drażni i niejednokrotnie miałem ochotę cisnąć nim w ścianę, wciąż go nastawiam.
Posłusznie wstaję, wyłączam go, po czym kieruję się do łazienki, by przygotować się do wyjścia.
Golę się, myję zęby, biorę prysznic. Pozwalam sobie na chwilę relaksu, gdy gorący strumień obmywa moje nagie ciało. Wciąż jestem za chudy, nieatrakcyjny.
Tak, mam tego świadomość.
Tak naprawdę większość kobiet nie zwraca uwagi na moją urodę. Nie jestem dla nich atrakcyjny seksualnie, widzą we mnie jedynie wybawiciela, znaną twarz, worek z pieniędzmi. Codziennie dostaję listy, w których piszą, że jestem ojcem ich dziecka, czy zachęcają do spotkania z nimi. Inne proponują mi gorący romans, za którego sprawą wyzbędę się smutku z moich oczu.
Zakręcam kurek i stoję tak jeszcze przez chwilę, pozwalając, by krople wody wsiąkły w moją skórę. Ubieram przygotowany wcześniej strój; idąc korytarzem, widzę swoje odbicie w lustrze. Spodnie, koszula, krawat, marynarka, wszystko czarne. Obchodzę swoją prywatną żałobę, poczłowieku znienawidzonym przez wszystkich innych. Tak naprawdę nie ma znaczenia, czy ktoś był Śmierciożercą, czy zwykłym czarodziejem; nienawidzili go, brzydzili się nim. Wiem to wszystko, powiedział mi, zobaczyłem to.
Zdaję sobie sprawę z tego, jak będę wyglądał, skazując kolejnych więźniów. Jak oni. Jestem pewien, że nikt tego nie zrozumie, chcę jednak, choć przez chwilę, poczuć się skazanym za morderstwo. Wiem, że nigdy mnie nie osądzą. Wręcz przeciwnie, zostanę nagrodzony.
Już zostałem.
oOo
Gmach ministerstwa nie kojarzy mi się zbyt dobrze. To właśnie tutaj zginął mój ojciec chrzestny dziewięć lat temu, to tu łkałem nad ciałami Weasleyów i Hermiony. W takich chwilach nienawidzę siebie bardziej, niż jego, kiedykolwiek wcześniej. Tak naprawdę nie sądzę, by cokolwiek usprawiedliwiało uczucia, którymi go darzyłem. Nawet jego szaleństwo.
Idąc krętymi korytarzami, mijam wiele znajomych twarzy. Nie wiem, czy mnie nie rozpoznają, czy po prostu wolą żyć własnym życiem, nie odświeżając starych znajomości.
W końcu docieram na miejsce. Staję przed wejściem, pozwalając, by zalały mnie wspomnienia mojej poprzedniej wizyty. Wtedy wszystko było inne.
Przez głowę przebiega mi wiele myśli. Razem ze mną na sali ma być trzech pracowników ministerstwa, którzy na co dzień zajmują się rozprawami sądowymi. Mają pilnować, by nikomu nic się nie stało, a cały proces przebiegał w miarę sprawnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że równie dobrze mógłbym listownie wysłać listę Śmierciożerców i ich winy wraz z wyrokiem; dzisiejsze spotkanie z nimi jest zwykłą formalnością.
Wchodzę do środka, po czym kiwam głową zebranym. Kątem oka zauważam, że patrzą krytycznie na mój strój, udaję, że niczego nie widzę i, z uniesioną głową, zajmuję swoje miejsce. Nie jest tak, jak na piątym roku, gdy skulony siedziałem na krześle, czekając na decyzję Wizengamotu.
― Możemy zaczynać ― mówię. Rozbłyskają światła, pomieszczenie traci przygnębiającą atmosferę.
Na znak siedzącego po mojej lewej stronie blondyna, strażnik wprowadza pierwszego więźnia. Gdy widzę jego twarz, mam ochotę wstać i wyjść z sali. Porzucam jednak tę myśl i, patrząc skazańcowi w oczy, zaczynam:
― Antonin Dołohow, Śmierciożerca. W czasie bitwy o Hogwart zamordował Remusa Lupina oraz Teddy'ego Lupina i jego dziadków - Andromedę i Teda Tonks. ― Głos mi się nie łamie, nie zdradzam, jak te śmierci mnie zabolały. ― Ponadto wymordował pięć mugolskich rodzin na miesiąc przed zakończeniem wojny.
Wstaję, sięgając po leżący przede mną arkusz pergaminu i pióro. Zapisuję jego nazwisko i proponowaną karę ― pocałunek dementora. Odliczam cztery sekundy, pozostała trójka w tym czasie powinna otrzymać mój wniosek. Po chwili na moim pergaminie pojawiają się trzy pionowe kreski, znak zgody.
― Sąd skazuje cię na pocałunek dementora. ― Mrużę oczy. W tej chwili, miałbym ochotę zabić go gołymi rękami. ― Ja cię skazuję.
Nikt się nie odzywa.
Patrzę jak wyprowadzają więźnia. Dawno wyzbyłem się litości dla ludzi mu podobnych, a on? Najgorsza szuja. Podczas bitwy o Hogwart, zaraz po zabiciu Remusa teleportował się do domu rodziców Tonks, z którymi został mój chrześniak. Jak mam myśleć o mężczyźnie, który z zimną krwią zamordował sześcioletnie dziecko i jego dziadków? Rozmawiałem z aurorami, opisali mi ich śmierć minuta po minucie. Podali wszystkie zaklęcia, którymi ich potraktowano. Teddy umarł ostatni.
Wiem jedno. Pocałunek dementora to nic, w porównaniu z jego winami.
Każdy kolejny wprowadzany na salę Śmierciożerca kończy tak samo. W naszym prawie nie ma gorszej kary, niż odebranie duszy, odkąd dementorzy zostali usunięci z Azkabanu. Kiedy to oni byli strażnikami, czarodzieje skazani na dożywocie powoli tracili zmysły. Kara, bardziej odczuwalna, dotkliwsza, upokarzająca. Pocałunek dementora to zbyt szybkie zakończenie ich marnego żywota.
oOo
Wyprowadzają kolejnego więźnia, a ja zerkam na listę. Ostatnim oskarżonym jest Draco Malfoy; jedyny, którego pragnę ułaskawić.
Ostatecznie nie wydał mnie Voldemortowi, gdy trafiłem na dwór Malfoyów.
No i Narcyza.
Mam świadomość, że gdyby nie skłamała - wiem, że zrobiła to, by jak najszybciej dostać się do syna, ale jednak - nie udałoby mi się go zabić i najprawdopodobniej sam byłbym teraz martwy. Szkoda, że zginęła. Tym bardziej czuję się zobowiązany pomóc Draco.
oOo
Młody Malfoy jako jedyny nie wchodzi o własnych siłach, a jest ciągnięty przez dwóch aurorów i rzucony na podłogę. Patrzę na niego i nie wiem co myśleć.
Podchodzę bliżej, ignorując oburzone sapnięcia. Podnoszę go i sadzam na krześle.
Wiem, że złamałem podstawowe zasady bezpieczeństwa, ale szczerze mówiąc, nic mnie nie obchodzą. Nie w takiej chwili.
Przełykam ślinę, widząc z bliska jego twarz. Aurorzy najwyraźniej się nad nim znęcali. Jego włosy utraciły blask, a z oczu zniknęła pewność siebie. Patrzy na swoje skrępowane, umazane krwią nadgarstki. Unoszę dłoń i łapię go za brodę. Wzdryga się, ale posłusznie na mnie patrzy. Widzę w jego oczach zrezygnowanie, nie wierzy, bym mógł go uratować, bym chciał to zrobić.
Przymykam powieki i biorę głęboki wdech. Przychodzi mi to z oporem, lekko drżę na całym ciele. Słyszę cichy chichot, to zapewne ta rudowłosa wiedźma, jestem ciekaw, czy jest odpowiedzialna za stan Malfoya.
Jeśli tak, zapłaci za to.
― Wyciągnę cię z tego, więc nie patrz tak na mnie ― mówię cicho. Jakby na przekór, jego wzrok jest pełen zwątpienia, ale nic nie mówi.
Nie wracam na swoje miejsce, robię tylko kilka kroków na przód, tak, by oskarżony znalazł się siedem metrów za mną, jak nakazuje prawo. Słyszę ciche szepty, niecierpliwią się. Chcą jak najszybciej to skończyć, zdaję sobie sprawę z tego, że ich drażnię. Woleliby robić teraz co innego.
Już mam zacząć swoje przemówienie, gdy od strony korytarza rozlega się łomot i słyszę, że coś zwala się na drzwi. Strażnicy krzyczą, szamocząc się z kimś, kto chce wtargnąć na salę. Patrzę w tamtym kierunku z rozbawieniem i zastanawiam się, który czarodziej był na tyle głupi. Mam nadzieję, że szybko go powstrzymają, bym mógł zakończyć tę farsę.
― Dracon Malfoy … ― Nie dane jest mi się rozwinąć, gdyż ktoś posyła w moim kierunku klątwę. Nie poruszam się, jestem zbyt potężny, by mnie dosięgła; odbija się od otaczającej mnie bariery. Nie kontroluję jej, włąściwie od jego śmierci, nie mogę się jej pozbyć. .
Trwam tak, patrząc na Malfoya, gdy słyszę krzyk ochroniarzy i głuchy jęk.
Odkąd pamiętam, byłem dość ciekawski, tak więc nie byłbym sobą, gdybym nie odwrócił się i nie sprawdził, kto ośmielił się mnie zaatakować. Tożsamość tej osoby sprawiła, że momentalnie ruszyłem w jej stronę. Znam tego mężczyznę bardzo dobrze, więc jednym ruchem ręki odrzucam od niego aurorów. Niech znają swoje miejsce; podczas całego swojego życia nie zrobili nawet w połowie tak wiele dla populacji czarodziejów, jak mój były mentor, który teraz patrzy na mnie z mieszanką złości i zdziwienia.
Pomagam mu wstać i wyprowadzam go z sali.
― Nie spodziewałem się zobaczyć ciebie w najbliższym czasie. ― Mierzę go spojrzeniem.
― Nie zobaczyłbyś, gdybyś nie miał zamiaru posłać Dracona do piachu ― prycha.
― Skąd taki wniosek? Ja tylko wymierzam sprawiedliwość. ― Nie zdradzam moich planów. Chcę dowiedzieć się jak najwięcej.
Nieruchomieje, jest spięty.
― Nie rób tego, zmień decyzję.
Parskam śmiechem. Gdybym na to przystał, Draco rzeczywiście trafiłby do piachu.
― Nie.
Patrzy na mnie, oddaję spojrzenie. Jestem ciekaw, co sobie teraz o mnie myśli.
― Chyba o tym nie pamiętasz, ale masz wobec mnie dług życia. Czy tego chcesz, czy nie.
― Owszem, ale twojemu życiu nic nie zagraża, nie mam więc powodów, by zmienić swoje postanowienie. ― Przeciągam głoski, w tej chwili to słowo mnie bawi.
― I nie będzie zagrażało. Wojna się skończyła.
― Dlaczego ci tak zależy?
Nie odpowiada. W zamian patrzy na mnie, niczym milczący posąg, a w jego oczach widzę zacięcie. Ugina kolano, pochyla głowę. Wiem, co zaraz się stanie i nie mogę na to pozwolić. Nie temu mężczyźnie.
Łapię go za ramiona i przytrzymuję, nim klęka. Nie patrzy na mnie.
― Proszę cię, uratuj go ― szepcze.
Moje serce bije jak oszalałe, nie spodziewałem się usłyszeć od niego czegoś podobnego, nigdy. Jest zbyt dumnym człowiekiem, nawet ja zdaję sobie sprawę z tego, jak ciężka musiała być dla niego decyzja, by klęknąć przede mną. Nie zniósłbym tego widoku. Snape jest uosobieniem wszystkich cech, które podziwiam w ludziach.
― To poniżej twojej godności, Snape, nie waż się więcej tego robić ― warczę i odwracam się, by odejść. Łapie mnie za szatę, ale moja magia reaguje - momentalnie zabiera dłoń.
Chociaż chcę, nie mogę powiedzieć mu, że Draco nie zginie. Nie pozwala mi na to czar rzucony przez Ministra, który obowiązuje odkąd zapowiedział, że do mnie będzie należało skazanie więźniów. Zaklęcie ma za zadanie powstrzymać mnie przed wcześniejszym udzieleniem informacji komukolwiek o wyniku procesu więźnia.
Gdy zamykam za sobą drzwi, słyszę jego krzyk. Wzdycham w duchu i rzucam na niego niewerbalne Silencio. Uderza pięścią w drzwi, jestem pewien, że zapłacę za to, co zrobiłem, ale to nic. Lepiej dla niego, jeśli się uspokoi. W innym przypadku sam trafi do aresztu.
Wracam na swoje miejsce. Zdaję sobie sprawę z tego, że czekają mnie później długie wyjaśnienia, jednak staram się o tym nie myśleć. Zaczynam.
― Draco Malfoy, Śmierciożerca, oskarżony o działanie na rzecz wroga. ― Unoszę brwi, a on kiwa głową. Zwracam się do moich pomocników. ― Malfoy, tak jak jego ojciec zdecydował się na wstąpienie w szeregi armii Voldemorta, jednak w czasie służby, kilkukrotnie działał na rzecz jasnej strony. Przede wszystkim, jak zresztą wiecie, nie zdradził mnie, gdy zostałem pojmany i sprowadzony do ich dworu, gdzie przebywał Voldemort. Mało tego, podczas bitwy zwrócił się przeciwko Averemu, ratując tym samym Lunę Lovegood, z którą nie łączyły go żadne więzi. Nie ma na swoim koncie morderstw, właściwie był raczej mało przydatnym Śmierciożercą. ― Jestem ciekaw, czy patrzy na mnie ze złością, ale nie obrócę się, by to sprawdzić. ― Jego największym przestępstwem, oprócz przyjęcia znaku, była próba zamordowania Albusa Dumbledore'a. Warto nadmienić, że nieudolna próba. ― Muszę sprawić, by nikt nie miał wątpliwości, że Malfoy jest niegroźny. ― Uważam, że jego zasługi przewyższają winy i wnoszę o uniewinnienie. ― Mam wrażenie, że nie podoba im się mój pomysł.
Szepczą między sobą, a ja zapisuję na pergaminie swój wniosek. Patrzę na nich, są niepewni, nie wiedzą, co mają zrobić. Planowali uśmiercić wszystkich Śmierciożerców, by nie podejmować ryzyka.
Nie pozwolę, by młody Malfoy zginął za to, że ma ojca, który zdecydował się służyć Voldemortowi. Draco sam nie garnąłby się, by być traktowanym niczym skrzat domowy. Jest ponad to. Zresztą, nie po to ryzykowałem życie w Pokoju Życzeń, ratując go, by teraz zginął.
Na pergaminie pojawiają się pionowe kreski - przegłosowane - mam zgodę na uniewinnienie. Jestem wdzięczny za to, że zaufano mi na tyle, by puścić jednego z więźniów wolno. Obawiam się jednak, że Dracon nie będzie miał gdzie się podziać i automatycznie przydzielą mnie, bym pomógł mu stanąć na nogi. Jego rezydencja została doszczętnie zniszczona, a Malfoyom odebrano majątek.
Draco nie ma nic, a nie pozwolę, by znalazł się na Nokturnie.
Właściwie Snape spadł mi z nieba. Skoro tak bardzo chciał, by chłopaka uniewinnić, musi liczyć się z tym, że to jemu przypadnie nad nim opieka.
Ściskam dłoń siedzącym obok mnie czarodziejom, po czym bez zbędnych słów podchodzę do Draco i zaklęciem unoszę go przed sobą. Widzę, że nie podoba mu się to, ale nie jest w stanie samodzielnie chodzić.
Milczy.
Opuszczamy salę jako pierwsi. Dostrzegam Snape'a, idącego w moim kierunku. Porusza ustami, ale z jego gardła nie wydobywają się żadne dźwięki. Uśmiecham się. Ruchem dłoni ściągam z niego zaklęcie i opuszczam nieco Malfoya, by mógł go zobaczyć i zauważam, że zemdlał.
― Co mu się stało? ― pyta mnie. ― Uprzedzając, tak, jestem świadom tego, iż jest nieprzytomny.
― Aurorzy. Myślę jednak, że to nic poważnego. ― Rozglądam się na boki, aby upewnić się, że nikt nas nie obserwuje. ― Porozmawiamy w domu ― szepczę i kieruję się ku wyjściu.
Słyszę, że za mną podąża.
― Czyim?
― Twoim ― odpowiadam. ― To chyba oczywiste.
oOo
Kładę Draco na łóżku. Wciąż nie odzyskał przytomności, ale to zapewne lepiej. Z tego co pamiętam, w szkole nigdy nie miał nic mądrego do powiedzenia pod moim adresem, nie sądzę, by się to tak nagle zmieniło.
Snape przychodzi z kilkunastoma fiolkami eliksirów, jestem pod wrażeniem. Pomimo tego, że wojna już się skończyła, on wciąż ma zapas najrozmaitszych mikstur.
Rzucam na Dracona zaklęcie otrzeźwiające, by mógł swobodnie przełykać, po czym wychodzę z pomieszczenia. Niech Snape się nim zajmę, ja w tym czasie zrobię sobie herbatę.
oOo
Wypijam ostatni łyk, gdy drzwi otwierają się.
― Potter, co ty tu jeszcze robisz? ― warczy mój były nauczyciel. No tak, kto przejmowałby się jakimiś podziękowaniami.
Draco stoi za nim, jakby nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Podpiera się na lasce, najwidoczniej uszkodzenia jego nóg musiały być naprawdę poważne, skoro nie poradziły sobie z nimi eliksiry.
Ignoruję pytanie Snape'a i zwracam się do Draco. Nie odejdę, dopóki nie będę miał pewności, że wszystko z nim w porządku.
― Jak się czujesz? ― Zastanawiałem się przez chwilę, czy mam mówić do niego po imieniu, czy nazwisku. To było najprostsze obejście mojego problemu.
― Gównianie. ― Cóż, gdyby to pytanie zadać mi, nie sądzę, bym znalazł lepszą odpowiedź.
Uśmiecham się lekko.
― Jestem pewien, że sobie poradzicie. Pojawię się za kilka dni, by sprawdzić jak się macie. W końcu uniewinnienie Śmierciożercy równa się z przejęciem nad nim opieki. Muszę upewnić się, czy przypadkiem nie próbujesz wskrzesić Voldemorta albo... ― Moje własne słowa ranią mnie. Chciałbym, by było to możliwe. Mógłbym znowu spojrzeć mu w oczy, poczuć ciepło bijące od jego postaci i nienawidzić się za te uczucia. Jak kiedyś.
A potem go zabić.
― To możliwe? ― Malfoy wygląda na szczerze przerażonego.
― Możesz być pewien, że nie. Tym razem zniknął na dobre, a my musimy zadbać o naszą teraźniejszość, skoro przeszłość jest jedną, wielką, czarną plamą. ― Muszę brzmieć śmiesznie, ale staram się, mówić tylko to, w co wierzę.
Co sobie wmawiam, by nie oszaleć.
Przywołuję do siebie czarny płaszcz i zarzucam go na ramiona
― Jakbyście czegoś potrzebowali poślijcie do mnie sowę ― zwracam się do Snape'a. ― Niedługo was odwiedzę.
― Potter, jesteś ostatnią osobą, którą prosiłbym o pomoc. ― Mam ochotę zaśmiać się na te słowa.
― Już to zrobiłeś.
