Rozdział pierwszy
Po tygodniach spędzonych w pojedynczej, niewielkiej celi w ośrodku odosobnienia dla niebezpiecznych, psychicznie chorych przestępców, Will wcale nie odzyskiwał jasności umysłu, choć prowadzący go lekarze uznali, że zapalenie mózgu jest już na dobre wyleczone. Lewe ramię, zranione po raz kolejny boleśnie dawało o sobie znać. Wizyty ludzi, których uważał za przyjaciół, a oni uznali go za potwora i patrzyli na niego z obrzydzeniem, niespecjalnie przynosiły pociechę. Nikt nie wierzył w jego słowa, powtarzane z uporem maniaka. Prawdę mówiąc, on sam nie umiał rozeznać się, co jest prawdą, a co urojeniem przemęczonego, oszołomionego utrzymującą się gorączką i zmienianymi co parę dni lekami umysłu. Mimo to nie odchodził od swojej wersji ani na krok.
Nawet jeśli uznano to za objaw buntu i ograniczono mu szybko liczbę odwiedzających do absolutnego minimum i Chilton rozpoczął wielogodzinne tortury, dokonując wiwisekcji jego umysłu, walczył, jak mógł najzacieklej, żeby nie ulec wmawianej mu ze wszystkich stron wersji. Nie był zabójcą. Potrafił wejść w umysł zwyrodnialca, ale nim nie był.
Hannibal Lecter doskonale to rozegrał. Musiał mu to przyznać. Oczywiście był wściekły na siebie, że nie powstrzymał rozwoju wypadków, że stał się bezwolną marionetką w rękach Rozpruwacza. Mordercy i kanibala. Doktora Hannibala Lectera, którego tak lekkomyślnie dopuścił do siebie i swoich myśli.
Z perspektywy czasu dostrzegał to, co wcześniej mu umykało. To, co innym umykało do tej pory. Jeśli ktokolwiek był zainteresowany prawdą, to nie słyszał tego, co miał do powiedzenia. Uciszali go nader skutecznie, nazywając rozczarowaniem, potworem i kłamcą. Choć wiedział, że nic nie osiągnie, wciąż starał się walczyć, jak umiał najlepiej. Jednak szybko pozbawiono go najlepszej z możliwych broni i zarazem amunicji, jego umysłu. Pod pretekstem niezbędnej kuracji psychiatrycznej zaleconej przez Chiltona podawano mu szereg silnych leków i pod ich wpływem ponownie gubił czas. Gubił siebie. Tonął w mroku i koszmarnych majakach. Bólu i strachu. Panice.
Jedyną osoba, która zdawała się go wysłuchiwać bez potępiania i mieszania z błotem, był, o dziwo, sam Hannibal Lecter. Chilton z perwersyjną wręcz przyjemnością nagrywał i odtwarzał ich wymiany zdań w trakcie codziennej, terapii, starając się go złamać, nakryć na kłamstwie. Gdyby nie końskie dawki leków, regularne wizyty prawdziwego mordercy i jego zadowolony, drapieżny uśmiech, gdy stawał naprzeciw byłego agenta specjalnego FBI, na pewno przyprawiłyby Willa o ostre ataki lękowe. Być może od początku o to właśnie psychiatrze chodziło? O zbudowanie wokół niego grubego muru, by nikt prócz Hannibala się nie mógł do niego dostać.
Żeby tylko on był kimś niosącym choć odrobinę złudnego pocieszenia w tym koszmarze.
Bo taka była prawda, jakkolwiek Will się starał temu zapobiec, jedynie Lecter był w stanie swobodnie poruszać się po coraz słabiej chronionym obszarze. Chiton z całą bezwzględnością dokonywał oblężenia, brutalnego, zmasowanego ataku, nie bacząc na konsekwencje.
Znowu do jego mało przyjemnych snów zakradał się jeleń z kruczymi piórami. A gdy nie spał, głuchy stukot kopyt niesamowitego, prześladującego go zwierzęcia wciąż rozbrzmiewał w jego uszach. Jeleń kroczył wolno, majestatycznie obserwując go z pewnej odległości, jakby z niego kpiąc. A może litując się nad nim?
Już sam nie wiedział. Nie potrafił zinterpretować intencji swoich urojeń. Bo przecież to była halucynacja, prawda?
― …Nie wydaje mi się to konieczne, agencie Crawford. Zabieram go. Od tej pory to ja decyduję o jego ewentualnej dalszej terapii. Proszę otworzyć celę.
― To niebezpieczny seryjny morderca, kanibal i…
― Psychopata? Dość interesujący pogląd, doktorze Chilton. Ja tu widzę człowieka, który w obecnej chwili przyznałby do wszystkiego, sądząc po niebezpiecznie wysokich dawkach rozmaitych specyfików, jakimi pan go raczył faszerować przez ostatnie dni. Część z nich nie jest dopuszczona do użycia nawet w takich instytucjach jak pańska, panie doktorze.
Chilton zapewne uśmiechnął się z przekąsem, poprawiając położenie nieodłącznej laski.
Niemal słyszał głos psychiatry, który mówił: "to zwykły zwyrodnialec, tylko w ten sposób można go poskromić".
Will siedział na pryczy, przysłuchując się tej zaskakującej rozmowie, patrząc na umywalkę. Nie odrywając od niej oczu, zmusił swój umysł do ogarnięcia niezwyklej sytuacji. Ktoś chciał go uwolnić z tego piekła. Ktoś, kto nie wdawał się w dyskusje z Jackiem i zupełnie nie był onieśmielony jego wybuchową, dominującą osobowością. Ktoś, kto ignorował kąśliwe i mało profesjonalne uwagi Chiltona, bezwzględnie wykazując błąd po błędzie w metodzie traktowania, leczenia jego pacjentów oraz zabezpieczenia ośrodka przed ucieczką, bądź ewentualną agresją pacjentów wobec personelu, nie mówiąc o wysoce nieprofesjonalnym zachowaniu strażników i pielęgniarzy wobec niebezpiecznych podopiecznych.
Ciekawe tylko co zechce w zamian. Jemu już niewiele zostało do zaoferowania. A to, co miał, chyba nie zainteresowałoby tego kogoś. Nikogo innego zapewne też, z wyjątkiem… Oszołomiony umysł Willa nie skupił się na tej myśli, leniwie przetwarzając usłyszane informacje. Jack wyrzucił z siebie gniewną wiązankę, uderzając dla wzmocnienia efektu pięścią w ścianę. Graham wzdrygnął się niekontrolowanie, kiedy w pewnej chwili zarejestrował zgrzyt krat i ktoś się do niego zbliżył. Stukot kopyt był coraz wyraźniejszy.
― Ubranie ― zażądał męski głos i po paru chwilach w rękach więźnia znalazła się starannie złożona odzież. Miękka i jakże inna od stroju, jaki obecnie miał na sobie. Na podłodze stanęły buty. ― Przebierz się.
Will, nie zwracając uwagi na nową, ożywioną dyskusję po drugiej stronie krat, instynktownie zrobił to, co zostało mu polecone. Odmowa wykonania rozkazu z reguły źle się dla niego kończyła. Świeży zapach czystego materiału przywołał odległe wspomnienia. Nagle został z nich wyrwany. Ktoś stał naprzeciw niego i czyjeś dłonie łagodnie odsunęły jego trzęsące się palce, kiedy nie był w stanie zapiąć drobnych guzików koszuli, wyręczając go z tego zadania. Nie spodziewał się być tak delikatnie traktowany. Nikt się z nim tak nie obchodził od bardzo dawna. Czasami zdawało mu się, że Hannibal był pierwszym, który podjął się go nauczyć, że zarówno dotyk, jak i spojrzenie drugiej osoby nie musi być czynnikiem rozpraszającym, ani tym bardziej zagrażającym. Cóż… w tej ostatniej kwestii jednak mocno się pomylił. Wzrok i dotyk doktora Lectera zostawiały tylko zgliszcza i ulatujący popiół.
Zdążył się przyzwyczaić do obojętnej, usatysfakcjonowanej szorstkości strażników i pielęgniarzy, którzy nie zwracali uwagi, czy sprawiają mu dodatkowy ból, czy też nie. A czasami jego cierpienie ich zwyczajnie cieszyło i starali się zrobić wszystko, żeby krzyczał. A on jak na złość znosił ból w milczeniu.
Cholerne przekleństwo!
― Czy wyście poszaleli?! Co to ma być?! ― warknął niespodziewanie mężczyzna, przerywając zaciekłą dyskusję pozostałych. Uniósł jego ręce, odsłaniając głębokie otarcia na nadgarstkach. Wypuścił głośno powietrze i kiedy się ponownie odezwał, wyraźnie się hamował przed wybuchem. ― Mycroft, pospiesz się, do jasnej cholery, bo nie ręczę za siebie!
Mycroft?
Znajome imię, ale Will nie miał zielonego pojęcia, skąd je zna. Zachwiał się, patrząc na nogi kilku osób przed jego celą. Dwóch strażników i pielęgniarz, bez których Chilton nie zbliżał się ostatnio do swoich pacjentów, Jack, nerwowo stukający laską Chilton oraz trójka nieznajomych. Kobieta i mężczyzna z parasolem cierpliwie wysłuchujący powtarzanych bez końca jakże celnych uwag Fredericka i warknięć Crawforda. Drugi mężczyzna stał obok niego w celi, gotowy, żeby go podeprzeć, lub nawet złapać, gdyby nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Graham zmusił się do tego, by nie wycofywać w głąb umysłu nadwątlonego ostatnimi wypadkami, choć miał na to niewypowiedzianą wręcz ochotę. Musi być w pełni świadomy, o ile będzie mu to dane. Nie wiedział, kim są ci ludzie, nawet jeśli mu pomagają teraz, nie bardzo chciało mu się wierzyć, że robią to z dobroci serca. Coś się za tym kryło. Był o tym przekonany, jak i o tym, że Hannibal nie będzie zachwycony, tracąc ulubioną rozrywkę.
Dziwnie się czuł, mając na sobie ponownie zwyczajne ubranie, a nie niezbyt wygodny więzienny uniform.
― Idziemy, Graham ― zakomenderował ostro jeden ze strażników z dłonią na paralizatorze.
Will westchnął cicho i ruszył wąskim korytarzem. Przed oczami miał żywo gestykulującego i raz po raz wskazującego na niego Jacka.
Do jego uszu docierały strzępki głośniej wypowiedzianych słów, ale nie zwracał na to specjalnej uwagi. Skupił się na tym, aby dotrzeć o własnych siłach tam, gdzie chcą, żeby się znalazł. Szedł wolno, co chwila słysząc ponaglające, szorstkie polecenia. Strażnicy i pielęgniarz otaczali go, skutecznie pozbawiając go możliwości wsparcia się na kimkolwiek.
A przecież nie on stwarzał zagrożenie, przeciwnie – starał się mu zapobiec.
HL/WG – SH/JW
John był wściekły. Na siebie, na Mycrofta również, ale zdecydowanie gniew na siebie samego palił go od środka. Zaciął zęby, zerkając na młodego mężczyznę siedzącego obok w obszernej limuzynie, która wiozła ich na lotnisko.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego dopiero teraz Mycroft zdecydował się pomóc komuś, kto związany był z nim więzami krwi w mniejszym lub większym stopniu. Rozumiał, że mogło być ciężko Willa znaleźć, jednak dla najstarszego z braci Holmesów, to nie powinno stanowić aż takiego problemu. Za dobrze go znał, żeby nie podejrzewać, że od dawna obserwował Grahama, który nie był tego nawet świadomy.
Od braci Holmesów nie sposób było się uwolnić. Wiedział to z własnego doświadczenia. Odetchnął głęboko, przymykając na moment oczy. Do tej pory nie mógł zebrać swoich myśli do kupy. Wciąż tłumaczenia zarówno Mycrofta, jak i Sherlocka o rzekomym romansie ich matki wydawały mu się mocno niejasne. Nie miał ochoty w to wnikać i szukać prawdy. Mycroft pewnie zadbał, aby wszystko było czarną dziurą, względnie grząskim bagnem, w którym, można utonąć nie zbliżywszy się ani na jotę do konkretnych odpowiedzi.
Wprawnym okiem przyglądał się nieobecnemu duchem mężczyźnie i wiedział, że najbliższe tygodnie nie będą dla niego łatwe. Przejrzał papiery z tego chorego miejsca i aż wzdrygnął się na myśl, o czym nie było w nich żadnej wzmianki. Czuł, że zaraz eksploduje z wściekłości i bezsilności. Skoncentrował swoją uwagę na drzemiącym Grahamie. Pobieżna obserwacja pozwoliła mu wyciągnąć pewne wnioski.
Nie był takim ekspertem takim jak Sherlock, ani Mycroft. Oni potrafili bez trudu opowiedzieć całą historię na podstawie jednego, pozornie nic nie znaczącego szczegółu. Wystarczył im ledwie gest lub element, aby stworzyć cały obraz. On posiłkował się wieloma, ale tym się nie przejmował. Świat może unieść tylko jednego Sherlocka Holmesa i jednego Mycrofta.
A teraz do nich dołączył William Graham. Niewątpliwie pozostanie przy tym nazwisku. Jeśli istotnie należał do tej rodziny, a tego w żaden sposób nie podważał, to ten młody człowiek był uparty i dumny.
― Twoja obecność zapobiegła nieprzyjemnemu incydentowi międzynarodowemu. Dziękuję, John.
Doktor Watson potrząsnął lekko głową. Mycroft uśmiechał się blado, ale bez zwyczajowej pobłażliwej wyższości, która sprawiała, że większość zwykli śmiertelnicy czuli się malutcy i kompletnie ogłupiali w kontakcie z najstarszym z braci Holmesów. Teraz jednak wyraz twarzy wyglądał na szczery, o ile można tak powiedzieć o mimice Mycrofta. Kogoś doskonale panującego nad swoim ciałem i nie okazującego swoich emocji. No może poza piekielnie irytującą wszechwiedzą, która była równoważna z potęgą.
― Will nie może być sam ― mruknął, mając nadzieję, że jego rozmówca pojmie, o co mu chodzi. Dla pewności dodał: ― Powinien być pod opieką kogoś…
― Stałego i w miarę przyjaznego, kto poświęci mu swój czas w pełni. Kto nie pozwoli mu się poddać. W otoczeniu, które nie będzie budziło w nim mniej lub bardziej racjonalnych lęków. ― Mycroft recytował z zamkniętymi oczami. ― Dobrze zdaję sobie z tego sprawę, doktorze. To nie pierwszy raz, kiedy ratuję bliską mi osobę z podobnej sytuacji.
No tak, Sherlock i jego mało inteligentne eksperymenty z twardymi narkotykami. Tradycyjnymi i własnymi mieszankami, mającymi pobudzić jego umysł do szybszej pracy i przetwarzania dużej ilości danych.
Poczuł się nieswojo, Mycroft zawsze działał sam, zapewne miał przygotowane kilka scenariuszy i szereg wykwalifikowanych specjalistów czekających na jego rozkaz. Nie potrzebował rad i pomocy zwykłego lekarza wojskowego zajmującego się pisaniem bloga.
Niemal słyszał głos Sherlocka, który mruknąłby coś w stylu:
― A jednak mój drogi brat nikomu innemu nie ufa, jeśli chodzi o mnie.
Niby racja. Ale czy to znaczy, że automatycznie została powierzona mu opieka nad Willem?
Wątpił, żeby mu się udało pogodzić obowiązki w klinice, bieganie z Sherlockiem i całodobową opiekę nad mężczyzną, który przez ostatnie tygodnie, miesiące spędził w piekle? Mycroft niewiele mu zdradził, ale John za długo przebywał z jego bratem, aby nie dostrzec i nie zrozumieć pewnych rzeczy.
Sherlock i Mycroft mogli uważać, że ma prosty i powolny, nudny umysł, ale potrafił z niego korzystać. Bez tego nie przeżyłby ani minuty na misjach w Iraku, Pakistanie, Afganistanie, a wcześniej w paru afrykańskich krajach, gdzie nie tylko służył jako lekarz, ale i dowódca czteroosobowego oddziału snajperów. Całe szczęście, te jego akta zostały objęte klauzulą poufności. Nie był dumny akurat z tej części swojej służby, ale nie było nic za darmo.
Sytuacja Willa w przedziwny sposób sprowadziła mało przyjemne wspomnienie, kiedy on i dwóch z jego ludzi wpadli w zasadzkę. Nie chodziło o okup, tamci zdawali się dobrze wiedzieć, że go nie otrzymają, że nawet nikt się nie przyzna do jeńców.
Duchy, umarlaki… Straceńcy.
Tak nazywano kilka oddziałów wykonujących misje i operacje specjalne. W czasie ich trwania otrzymywali rozkazy z samej góry.
Stracił jednego podkomendnego, który zginął po pierwszej próbie ucieczki. Parę miesięcy po powrocie do bazy został ranny na tyle poważnie, że o czynnej służbie nie mogło być mowy.
Otrząsnął się ze swoich myśli i zamrugał. Wzrokiem napotkał spojrzenie Mycrofta. Chłodne , choć odrobinę mniej kalkulujące niż zazwyczaj, ale wciąż nieprzeniknione. Utrzymał kontakt wzrokowy, choć miał najszczerszą ochotę skryć się w mysiej dziurze. Dobrze wiedział, że prawdopodobnie Mycroft zna przebieg jego służby ten oficjalny, jak i ten mniej. Jeśli nie, tym lepiej.
Niedługo zapewne się dowie. Wtedy nie będzie taki zadowolony, bo w końcu John nie tylko ratował, ale i odbierał życie. W służbie Jej Królewskiej Mości. Wielu ludziom, nawet swoim. Wzdrygnął się mimowolnie. Czasem Sherlock miał rację, blokując swoje emocje, uczucia chowając je głęboko. Żeby tylko to było takie proste i dało się zapomnieć.
Doktor Watson z najwyższym trudem zachował emocje na wodzy i po raz kolejny sprawdził, jak się ma Will.
Podróż do domu była męcząca, ale miał zajęcie i mógł odwrócić uwagę od natarczywych myśli. Skupił uwagę na swoim pacjencie, który zdawał się być nieobecny duchem, a może po prostu próbował zorientować się w tym, co się dzieje, nasłuchując i obserwując otoczenie bez zwracania na siebie uwagi.
― Jesteście w niebezpieczeństwie ― powiedział cicho Will, patrząc doktorowi Watsonowi w twarz. Nie w oczy. ― Pójdzie za wami…
― O to chodzi, braciszku. ― John uniósł wzrok na wchodzącego do kabiny Mycrofta. ― Doktor Lecter zanudzi się w Baltimore bez ciebie na śmierć, a to byłaby niepowetowana strata, nie sądzisz, John?
― Słucham? Hm… Cóż, być może.
HL/WG – SH/JW
Padało, było zimno. Pani Hudson zjawiała się niezwykle rzadko. Zawsze jak była potrzebna, to jej nigdzie nie było widać. Brakowało mu Johna, którego Mycroft porwał dwie i pół doby temu. Jasne, że musiało to być dość istotna sprawa, bo inaczej nie ośmieliłby się tego zrobić. Całe szczęście nudę i pustkę wypełniło mu kilka nowych spraw. Dwóch klientów niemal natychmiast odprawił, sprawy okazały się tak banalne, że rozwiązał je z miejsca, wywracając oczami z niesmaku. Trzecie śledztwo zajęło mu dokładnie trzy godziny i dwadzieścia dwie minuty. Zbyt skomplikowana historia pewnej, drogocennej szkatułki zbiła go z tropu i dlatego nie mógł posunąć się dalej. Ten przedmiot zgodnie z jego przypuszczeniami graniczącymi praktycznie z absolutną pewnością okazał się kluczowy dla rozwikłania zagadki.
Gdy je zamknął, poczucie pustki, samotności wróciło i zaatakowało ze zwielokrotnioną siłą. Kłębiące się myśli nie dawały mu spokoju, przekrzykując się wzajemnie, próbując ściągnąć jego uwagę. Wtedy zajął się zaległym eksperymentem i otrzymał dość intrygującą wiadomość od Molly, że ma nieboszczyka z nietypowymi symptomami.
Uśmiechnął się zadowolony. Wiedział, że Hooper nie zawracałaby mu głowy zwykłym zatruciem. To musiało być coś intrygującego. Nie będzie się nudzić, czekając na powrót Johna.
Zakończył etap swojego eksperymentu i nie sprzątając kuchni, narzucił płaszcz, a szyję owinął szalikiem. Do kieszeni wsunął komórkę po uprzednim sprawdzeniu, czy ma dość zasilania na przynajmniej kilka godzin pracy.
Normalnie by się tym nie przejął, zawsze mógł skorzystać komórki Molly, albo kogokolwiek innego z pracowników szpitalnej kostnicy, jednak w obecnej sytuacji zdecydowanie wolał mieć własny telefon w zasięgu ręki.
Liczył się, że badanie i ustalenie ewentualnej toksyny nie zajmie mu dłużej, niż kilka dobrych godzin, najdłużej będzie musiał poczekać na wyniki analiz, ale to mu akurat nie przeszkadzało. W laboratorium nuda go nie dosięgała, to było jego królestwo i on wyznaczał zasady.
Po dwóch godzinach był pewien, że ma do czynienia z seryjnym mordercą, który działał tak, aby wywołać wrażenie śmierci naturalnej lub nieszczęśliwego wypadku. Po skontaktowaniu się z zaskoczonym Lestradem, postanowił zgłębić tę sprawę, bo coś mu nie dawało spokoju. Molly nie miała podobnych przypadków, ale uzyskała informację o podobnych zgonach w kilku miastach Walii i Szkocji, a to znaczyło, że sprawca najwyraźniej przemieszcza się i nie pozostaje długo w jednym miejscu.
Cztery godziny i pięćdziesiąt trzy minuty później wszystko było jasne. Czekając na wyniki analiz, wypił trzy znośne kawy i posprzeczał się z Mycroftem za pomocą smsów. Włamał się do zakodowanego pliku w komputerze Molly, aby przejrzeć inne co ciekawsze zgony. Obejrzał niedawno przywiezione ciała w kostnicy – dwa utonięcia, cztery wypadki samochodowe i jedno samobójstwo – nic specjalnego. Nudy. Zebrał nowy materiał i odczynniki do swoich eksperymentów, uzupełniając to, co będzie mu niewątpliwie potrzebne w najbliższym czasie. Zaczynało mu się już z lekka nudzić, kiedy nadeszły wreszcie wyniki analiz; jedna z nich wymagała dłuższego oczekiwania, ale jej wynik zapewne jedynie potwierdzi podejrzenia dotyczące tożsamości mordercy.
Zerknął na telefon, żadnego smsa od Johna. To było dość nietypowe, nawet gdy doktor Watson chcąc nie chcąc musiał przebywać w towarzystwie tego zrzędy, Mycrofta, to chyba mógł odpowiedzieć na wiadomość tekstową. Chyba, że istotnie nie miał czasu, ani możliwości. Zastanawiające.
Nie kłopotał się tym zanadto. Wystarczyło poczekać, aż wróci John i wszystkiego się dowie. Nawet Mycroft by go nie powstrzymał.
