Opieram się plecami o chłodny, pokryty szronem pień, wygrzebując z kieszeni wymiętą paczkę papierosów. Miło tak od czasu do czasu pokarmić swój nałóg. Odpalam szluga końcem różdżki, zaciągając się nikotynowym dymem. Tak, jestem zdenerwowany, przyznaję. Sprawa z Remusem nigdy nie jest prosta. Po prostu zawsze pada zbyt wiele słów, a może zbyt mało… nie wiem. Pewne rzeczy zostają powiedziane, inne zbyte domyślnym milczeniem. Nic nie zakończone, do czasu… no, do teraz. Dlatego czekam na tym cholernym mrozie tak niepewny jutra. Widzę jak się zbliża. Przygarbiony, ale z uniesioną głową. Dostrzega mnie i krzywi się nagle. To przez papieros, wiem o tym doskonale. Tyle razy ganił mnie za palenie, że przestałem liczyć. Przewracam oczami i rzucam niedopałek na ziemię, przydeptując go ciężką podeszwą buta.
- Spóźniłem się? – pyta zamiast powitania. Ach, racja, czasem zapominam jaki z niego perfekcjonista. Uśmiecham się lekko, rozbawiony.
- Nie, to ja byłem wcześniej – mówię lekko, zgoła niefrasobliwie. Jak zwykle robię dobrą minę do złej gry. Cóż, ktoś musi… - Przejdziemy się? – proponuję zanim przymarznę do zaśnieżonej ziemi. Poza tym zwykłem twierdzić, że trudne rozmowy lepiej przeprowadzać w stałym ruchu. Tak jest łatwiej, bezpieczniej. Kiwa głową na znak zgody i zapada cisza. Nienawidzę takich chwil jak ta. Nie wiem, co powiedzieć… od czego zacząć. Odchrząkam niezręcznie, przez co unosi głowę i spogląda na mnie pytająco.
- Chciałeś się spotkać… - przypomina cicho.
- Wyjeżdżam… - rzucam w tym samym momencie, wbijając skostniałe dłonie głęboko w kieszenie kurtki. Przystaje, rzucając mi dziwne spojrzenie.
- Wyjeżdżasz? – powtarza, jakby nie do końca wierzył własnym uszom. Albo moim słowom, trudno stwierdzić. Wzruszam ramionami.
- Do Egiptu. Znalazłem tam nieźle płatną pracę i… no wiesz. – Przymyka powieki, wzdychając ciężko. – Remus?
- J-ja… życzę szczęścia – szepcze drżącym głosem, co równie dobrze może być przez emocje jak i mróz. Jego słowa wydają się takie nie na miejscu. Takie niestosowne, nieszczere. – Muszę już iść. – I odchodzi. Zwyczajnie, po prostu. Bez pożegnania, zapewnienia, że wciąż będziemy mogli się czasem spotykać albo pisać do siebie listy. Tak jakby wszystko, co razem przeżyliśmy… zupełnie się nie liczyło. Przyśpiesza kroku, a ja zostaję tam, w tyle. Zagubiony i nagle samotny jak nigdy dotąd. To tak jakbym coś utracił. Coś niezwykle ważnego. Może cząstkę siebie? Wiem, że mogę powiedzieć to, co nigdy nie zostało powiedziane. Zatrzymać go, przeprosić, błagać, żeby nie odchodził. Nie robię żadnej z tych rzeczy. Patrzę tylko jak odchodzi, mając cichą nadzieję, że może zawróci, choćby zerknie przez ramię… On także nie robi nic z tych rzeczy. Może tak miało być? Może nigdy nie było nam pisane dobre zakończenie? Może… Nigdy się nie dowiem.