Link do oryginału znajdziecie w moim profilu.
Tłumaczenie za zgodą autorki.
Historia umieszczona w świecie stworzonym przez Stephenie Meyer.
Korekta wszystkich rozdziałów: marta_potorsia
ROZDZIAŁ 1
- Co to ma być?
Obróciłam się w stronę zdegustowanego odgłosu, który wydała Catherine. Dziewczyna patrzyła właśnie na proces przygotowywania czegoś, co wyglądało na potrawkę z tuńczyka. W ogromnych, solidnych garnkach znajdujących się w wyposażeniu stołówki szkoły w rezerwacie Quileutów dostrzegłam jakąś grudkowatą, parującą masę.
- Szczerze mówiąc, wolałabym nie wiedzieć – powiedziałam, wzruszając ramionami, a następnie wzięłam tackę w kolorze wyblakłej zieleni i ruszyłam w kierunku tego paskudztwa.
- Och, Kim – westchnęła Catherine, łapiąc moje ramię, po czym odciągnęła mnie od baru o nazwie „Domowa kuchnia jak u mamy" i zaprowadziła do bufetu z sałatkami. – Czy ty naprawdę chcesz nabawić się zatrucia pokarmowego?
Gdy nie odpowiedziałam, moja najlepsza przyjaciółka ponownie westchnęła, tyle że tym razem bardziej dramatycznie.
- Kim! To nie więzienie, kobieto! Mamy wybór! – Machnęła ręka, wskazując na cztery otaczające nas bary. – Popatrz, zamiast tamtych pomyj możesz sobie wziąć sałatkę… albo… kanapkę. Co wolisz?
Zauważyłam, że inni uczniowie gapili się zarówno na nią, jak i na mnie. Poczułam, że z powodu zażenowania moje policzki zrobiły się gorące. Ludzie uważnie śledzili dziwne zachowanie Catherine, a kiedy niektórzy z nich zaczęli wywracać oczami i parskać śmiechem, uznałam, że nadeszła pora, aby się ulotnić.
Chyłkiem przesunęłam się jak najdalej od najbliższych stolików i wzięłam sobie różnego rodzaju jedzenie, nawet na nie nie patrząc. Z Catherine spotkałam się dopiero przy kasie. Na jej pomarańczowej tacy leżał stosik sałatki pokrytej wiejskim sosem.
- Jak ty to zrobiłaś? – spytała natarczywie, ale nie wydawała się zdenerwowana, tylko pełna podziwu.
- Co zrobiłam? – odparłam cicho.
- Po prostu zniknęłaś – wyjaśniła głosem znacznie donośniejszym od mojego. Skuliłam się w reakcji na jego intensywność. – W jednej chwili stałaś tuż przy mnie, a w drugiej już cię nie było!
Znowu wzruszyłam ramionami, nieszczególnie ciesząc się z jej zainteresowania. Przecież celem ulotnienia się było to, aby ludzie cię nie zauważyli. Po chwili Catherine chyba wreszcie to zrozumiała, bo tylko pokręciła głową i westchnęła z irytacją.
Za lunch zapłaciłyśmy w ciszy, co nie zdarzało się często, ponieważ moja przyjaciółka potrafiła milczeć zaledwie przez parę minut. Mówiła nawet podczas snu, o czym niestety miałam okazję przekonać się podczas nocy spędzonej w jej domu.
- To co robimy w ten weekend? – spytała znienacka. I znowu odezwała się w niej gadatliwa strona natury… – Jeśli pogoda nie będzie okropna, to może wybierzemy się na plażę, co? Albo pojedziemy do tej nowej księgarni w Port Angeles? Podobno mają tam książkę, której poszukuję już od dawna. A może…
W tym momencie przestałam jej słuchać. Znałam ją już na tyle dobrze, aby wiedzieć, że do podtrzymania rozmowy potrzebowała tylko tego, abym w odpowiednich miejscach wtrącała od czasu do czasu pomruk aprobaty.
Jak zwykle ruszyłyśmy w stronę naszego stolika położonego w najdalszym kącie sali. W połowie drogi moje serce jak zwykle zabiło z o wiele większą siłą. Jak zwykle zaczęłam mieć też problemy z oddychaniem, a nawet na chwilę przestałam to robić. Jak zwykle krew pulsowała mi w uszach tak mocno, że zagłuszała rozbrzmiewające dookoła rozmowy. Catherine jak zwykle nie dostrzegła moich lekko zaczerwienionych policzków ani gęsiej skórki na ramionach. Tak właściwie to nikt nie zauważył niczego nienormalnego.
On też niczego nie spostrzegł. Jak zwykle.
Właśnie mijałyśmy boczne stoliki i ukradkiem na nie zerknęłam. Inna osoba pewnie bardzo przeraziłaby się widokiem, który teraz ujrzałam. Zresztą ja też byłam bliska omdlenia, ale z zupełnie innego powodu niż strach.
Przy jednym stoliku, ledwo się przy nim mieszcząc, siedziało pięciu chłopaków. Ocierali się o siebie ramionami, a kiedy któryś wykonywał jakiś ruch, inni musieli złączać łokcie. Wiele osób trzymało się od nich z daleka, najprawdopodobniej z powodu ich niecodziennego wzrostu, muskularnej budowy ciała, a nawet sposobu, w jaki na kogoś patrzyli. Jednak mnie ich… jego oczy o głębokim spojrzeniu wprawiały w takie osłupienie, że nie mogłam oderwać od nich wzroku.
Jared.
Już samo wypowiedzenie w myślach jego imienia wywoływało dreszcze na mojej skórze. Musiałam powstrzymać nieprzytomny uśmiech, który za chwilę pojawiłby mi się na twarzy.
Opanuj się. Opanuj się, Kim. Opanuj się…, powtarzałam w myślach niczym mantrę. Miałam wrażenie, że kurczowo trzymam się jakiegoś koła ratunkowego na środku Pacyfiku. Tylko że ja naprawdę się topiłam. Wiedziałam o tym aż za dobrze. Tonęłam we własnym, prywatnym oceanie – w nim…
Nigdy nie byłam typem zbytnio emocjonalnej osoby. Zazwyczaj nie popadałam w zachwyt i nie dostawałam napadów złego humoru. Zazwyczaj, nie wliczając w to dwóch minut pomiędzy dwunastą trzynaście a dwunastą piętnaście, kiedy wraz z Catherine przemierzałyśmy niebezpieczną trasę przez stołówkę. Każdego dnia o tej porze moje serce przestawało bić.
Jego towarzysze, z tak samo jak on krótko, niemalże do skóry ostrzyżonymi włosami i imponującymi mięśniami, budzili we mnie takie zainteresowanie jak lekcja algebry, czyli żadne, bo nie lubiłam matematyki. Na pierwszy rzut oka wszyscy wydawali się prawie identyczni, ale bardzo się od niego różnili. Ich imiona – Quil, Jacob, Paul, Embry – nie wywoływały żadnej reakcji w moim nadwyrężonym ogromnym bólem sercu…
Jak szybko się to wszystko zaczęło, tak szybko się skończyło. Minęłyśmy ich stolik i kontynuowałyśmy naszą wędrówkę, aż w końcu, już bez żadnych większych sensacji, dotarłyśmy na miejsce.
- Hej, Kim? – odezwała się Catherine, przywracając mnie do rzeczywistości. – Wszystko okej? Jesteś trochę zaczerwieniona. Dobrze się czujesz? Masz gorączkę?
Bez czekania na odpowiedź przyłożyła mi do czoła zewnętrzną część dłoni. Po chwili zacisnęła usta i z zadowolonym wyrazem twarzy cofnęła rękę.
- Nie, nic ci nie jest. Pewnie zrobiło ci się tylko trochę niedobrze od samego spojrzenia na tę niezdrową i zepsutą żywność, którą próbują nam tu wciskać. Zawsze miałaś słaby żołądek.
Dziewczyna wydawała się całkowicie usatysfakcjonowana takim wyjaśnieniem, a ja pokiwałam głową na znak, że całkowicie się z nią zgadzam. Lekko się nawet uśmiechnęłam, mając nadzieję, że wyglądałam na osobę chorą, a nie rozanieloną…
Spojrzałam wreszcie na swoją tacę i dopiero w tej chwili zorientowałam się, że kupiłam nieco spleśniałą kanapkę ze zwiędniętą sałatą i mięsem wyglądającym tak, jakby upieczono je parę dni temu. Ale w tym momencie nie przejmowałam jedzeniem. I tak nie mogłam niczego przełknąć, bo w moim brzuchu latały setki motylków.
I to też było całkiem zwyczajne.
