To była walka na śmierć i życie, co do tego nie było najmniejszych watpliwości.

Oboje wiedzieli, że innej możliwości nie ma, nie było i, co najważniejsze, nie będzie już nigdy. To była kwestia dumy — czegoś, co każdy z nich ustanowił sobie jako najważniejszą wartość, a żadna próba zmieszania jej z błotem nie mogła tak po prostu zostać zignorowana. Nie było odwrotu. Już nie.

Arthur spojrzał Antonio prosto w oczy. Wyzywająco, żeby ten na pewno wiedział, że on za żadne skarby świata nie odpuści. Niczego innego od posiadacza największej floty na świecie w końcu nie należało się spodziewać. Gdzie się nie pojawiał, wrogowie padali jak muchy, żaden z nich nie miał najmniejszych szans, a Hiszpania, bezczelny, chciwy Hiszpania który miał tupet zaatakować go na jego własnym terenie bezsprzecznie właśnie do wrogów się zaliczał.

Był taki czas, że Anglia darzył go szacunkiem, niechętnym, bo niechętnym, niemniej jednak był to pewien respekt. Bo też wtedy było i co szanować. To hiszpańskie karawele przyniosły im wszystkim wieści o Nowym Świecie, o Świecie Zachodu. I cóż, że początkowo ogromne połacie niezbadanych ziem zostały błędnie wzięte za leżące hen, daleko na wschodzie Indie, a sam kapitan wyprawy, śmiały Cristoforo Colombo, nie był nawet obywatelem królestwa Półwyspu Iberyjskiego? To inicjatywa Izabeli Kastylijskiej pchnęła całą machinerię w ruch. A co nawet ważniejsze, przeklęty Carriedo do tej pory znacznie przewyższał go pod względem wpływów w ich Nowym Świecie, ich Ameryce. Tak, Hiszpania był siłą, z którą bez wątpienia należało się liczyć, taki był fakt.

Ale Anglia wcale się o wynik starcia nie martwił.

Bo teraz, właśnie w tym momencie, Antonio Fernández Carriedo był słaby. Prawda, jego flota była potężna, nawet bardzo i doskonale ją rozmieścił, ale Arthur doskonale wiedział, że mieszkańcem półwyspu kieruje chciwość i porwał się z motyką na słońce. I chociaż na początku to właśnie Hiszpania, pomimo utraty znaczącej części swoich galeonów, zdawał się mieć przewagę — ba, wydawało się nawet, że starcie zakończy się, nim się jeszcze w ogóle rozpoczęło! — to jednak Anglia swietnie orientował się na swoim własnym morzu.

I właśnie dlatego wynik bitwy był już przesądzony.

– Co zatem zamierzasz, Carriedo? – Kapitan Arthur Kirkland miał na ustach swój charakterystyczny, sardoniczny uśmieszek, przy czym doskonale zdawał sobie sprawę, że doprowadza tym Antonio do szewskiej pasji. – Został już jeden, tylko jeden, ostatni strzał. Może oddasz tę potyczkę walkowerem i oszczędzisz sobie wstydu, co?

– Tak, jasne! – prychnął tamten. – Żebyś mi potem przez następne sto lat wypominał? A poza tym, jeńcow i tak byś nie wziął, zawszony psie!

Anglia ograniczył się do pogardliwego fuknięcia. Oczywiście, że nie wziąłby żadnego z marynarzy do niewoli. Zresztą taka opcja tak czy owak nie wchodziła w grę. Byłby to niewybaczalny błąd strategiczny z jego strony, a na taki, jako imperium o jednej z najpotężniejszych flot świata, po prostu nie mógł sobie pozwolić.

– Czyli, że co, nie poddasz się? – Usta Anglii wygięły się w triumfalnym uśmiechu. Już go miał. Już prawie, jeszcze troszeczkę. Tak niewiele brakowało...

– Nie – powtórzył uparcie Hiszpania, rzucając jednak w kierunku przeciwnika pełne niepokoju spojrzenia. Kirkland nie wiedział, nie mógł wiedzieć, gdzie Toni ukrył swój ostatni, mały stateczek, swoją jedyną deskę ratunku. Schował go przecież pieczołowicie, przeklęty Brytol nie mógł się domyślić...

Arthur uśmiechnął się szeroko. "Tu cię mam, bratku!", pomyślał z dziką satysfakcją.

– B5.

– Nie! – wrzasnął z rozpaczą Antonio, rzucając długopis o ścianę po drugiej stronie pokoju. – Moja Armada!