Rozdział pierwszy, część I

[Salazar]

Szturchnąłem czubkiem buta leżące przede mną ciało mugola. To obrzydliwe ścierwo, ośmielające się patrzyć krzywo w moją stronę, z pewnością nie żyło. Takie słabe… takie bezwartościowe. Skrzywiłem się, wycierając, mokrą od brudnej krwi, podeszwę. Sam fakt, iż dotknąłem czegoś równie odpychającego, napawa mnie głęboką niechęcią. Naprawdę nie rozumiem, jak mugole – najżałośniejsze ze wszelkich stworzeń tego świata – śmią kalać powietrze swoją obecnością. Plasują się gdzieś poniżej robactwa, ale nieznacznie ponad kurzem. W każdym razie, niezbyt wysoko. Wzdrygnąłem się wewnętrznie zdegustowany. Rzuciłem zaklęcie czasu, żeby przekonać się, że jestem spóźniony. Znowu. Rowena mnie zabije, westchnąłem cierpiętniczo w myślach. Co za kobieta! Nie ma o co się wściekać, więc porównuje kilkuminutowe spóźnienie do Armagedonu. Wciąż nie wiem, dlaczego toleruję jej, zakrawającą o pedantyzm, perfekcyjność. Schowałem różdżkę do przypiętej do pasa pochwy, nie będzie mi chwilowo potrzebna. Skierowałem swe kroki do domostwa Ravenclaw, żeby stawić czoła smokowi w skórze czarownicy. Oczywiście bez pośpiechu. No dobrze, teleportowałem się w okolice jej mieszkania, ale tylko dlatego, że noc była zimna, a ja w nieszczególnym nastroju na spacery. Uniosłem dłoń w kierunku kołatki, ale nie zdziwiło mnie, gdy drzwi otwarły się nim w ogóle dotknąłem czegokolwiek.

- Roweno – zacząłem chłodnym tonem. – Jeśli powiesz choć słowo na temat mojego spóźnienia, przyrzekam, że nie ręczę za siebie.

- Dobry wieczór, Sal. – Skrzywiłem się na to pieszczotliwe zdrobnienie. Złośliwość za knut nie pasuje do jej wizerunku, aczkolwiek od kilku dni zdaje się mnie przekonywać, iż jest zupełnie inaczej. – Cieszę się, widząc cię tutaj. Nie miałam zamiaru ponownie ganić cię za zwłokę. Zdążyłam zrozumieć, że to mija się z celem. – Posłała mi urażone spojrzenie. W odpowiedzi wzruszyłem jedynie ramionami. Nie było nic, co mógłbym rzec na słowa tego typu.

- Trzymasz mnie w progu z nadzieją, że mróz prędzej przemówi mi do rozsądku niż rozwlekłe przemowy okraszone słowami nieprzystojącymi damie? – spytałem podejrzliwie, ulegając wrodzonej paranoi.

- Wybacz, nie było to wszakże moim zamiarem, lecz skoro sam proponujesz takowe podejście... - Nie dokończyła, zostawiając resztę wszelakim domysłom. Przepuściła mnie w drzwiach uśmiechając się lekko, jak zwykła robić to każdym innym razem. Zdjąłem buty, nie chcąc kalać wypolerowanej na błysk podłogi stęchłą krwią torturowanego mugola.

- Dobrze się czujesz? Coś ci dolega? – zaniepokoiła się Ravenclaw. Rzuciłem jej spojrzenie z ukosa. – Zdjąłeś buty. – Wydawała się skonsternowana. Ach, zdążyłem zapomnieć, jak zabawne jest wybijanie ją z ustalonego planu spotkania. Była przyzwyczajona, że zwykle podążałem w głąb domu, nie bawiąc się w kurtuazję. Muszę częściej ją zaskakiwać. Ta mina jest warta więcej niż stos galeonów. Pozwoliłem sobie na wewnętrzny chichot.

- Sąsiedzi znów pytali? – Okazałem nieznaczne zainteresowanie. Ostrożnie, z wahaniem skinęła głową.

- Nie, nie możesz iść z nimi POROZMAWIAĆ, jak zwykłeś zwać drobne sesje tortur kończące się zazwyczaj morderstwem – powiedziała spokojnym, rozważnym tonem. Pogroziła mi palcem. Przewróciłem oczami. Była przewrażliwiona na punkcie mojej ponoć niskiej tolerancji wobec brudnokrwistych. – Zasiądziesz ze mną do kolacji?

- Nie, jeśli masz na myśli tą paskudną zupę grzybową. – Skrzywiłem się. Szczerze i z całą stanowczością nie znosiłem grzybów.

- W takim razie zapraszam. Dzisiaj gulasz węgierski, czy to ci odpowiada?

Przytaknąłem z zadowoleniem. Zasiedliśmy do stołu, lekceważąc krzątające się wokół dwa skrzaty domowe ubrane w swoje brudne szmaty. Konwersacja potoczyła się stałym torem. Rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się w ostatnich dniach, o sytuacji w świecie, o najnowszych zaklęciach. Rowena to wyjątkowo inteligentna czarownica i z pewnością wdzięczna towarzyszka wszelkich dyskusji. Znam ją niemal od dziecka. Nigdy jej tego nie powiedziałem – i oczywiście nie zamierzam, chyba że piekło zamarznie – ale jest moją najlepszą przyjaciółką. Jedyną przyjaciółką, jeśli chodzi o ścisłość. Ma czarne włosy, które upina wysoko, z taką precyzją, że to aż nienaturalne. Wszystko, co ma związek z Ravenclaw wydaje mi się sztuczne w swojej doskonałości i dopracowaniu w szczegółach.

- Zielony… - wyszeptała nagle, przerywając mi napawanie się jakością posiłku.

- Słucham? – Zmarszczyłem brwi, odkładając trzymaną w dłoni łyżkę. Zostałem wychowany w arystokratycznych warunkach, których niezwykle trudno mi się było wyzbyć.

- Zielony zmieni wiele w twoim życiu – powiedziała, pochylając głowę i przymykając powieki. Spojrzałem na nią uważnie. Od dawna podejrzewałem, że ma skłonności do jasnowidzenia. Jednak jej wizje były raczej maleńkimi wzmiankami, punktami zaczepienia; nic szczególnie wartego uwagi. Chociaż, z drugiej strony, podejrzewam też, iż wie znacznie więcej niż mówi. Najważniejsze fragmenty prawdopodobnie zostawia dla siebie. Przebiegła wiedźma, podsumowałem w myślach.

- Co to oznacza? – spytałem ostro. Rzuciła mi przepraszające spojrzenie. Wiedziałem, że dzisiaj nic więcej się nie dowiem i to odbierało mi cały apetyt. – Sądzę, iż powinienem już iść. Nie chcę nadużywać twojej gościnności.

- Sal…

- Zaufaj mi, tak będzie lepiej – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. Nienawidzę niewiedzy, doprowadza mnie do furii. Nie życzyłbym sobie wyładowywać nagromadzonej agresji na jedynej przyjaznej mi osobie. Zacisnąłem zęby, próbując powstrzymać buchającą wewnątrz pierwotną magię. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z własnej porywczości. Nie, żeby kiedykolwiek świadomość posiadania mrocznej strony powstrzymała mnie od dalszych poczynań. Opuściłem domostwo Ravenclaw w niezrównanym pośpiechu. Musiałem wyładować emocje. Najlepiej na jakimś mugolskim śmieciu.