AN: Od czasu, kiedy zaczęłam pisać pierwszy rozdział „Chłopca", minęły trzy lata. Ukończenie poprzedniej wersji było niemożliwe – wkradło się w nią kilka błędów wpływających poważnie na logikę wydarzeń i odkręcenie ich zajęłoby więcej czasu, niż napisanie tych rozdziałów na nowo. Zmienił się też sposób, w jaki myślę o głównych bohaterach; trudno było mi pracować z czymś, co odbiegało od tej nowej wizji.

W mojej głowie "Chłopiec" jest od dawna skończonego – mam nadzieję, że wesprzecie mnie w przelaniu tej historii na klawiaturę.

O chłopcu skaczącym przez czas

Rozdział I

Spóźniony pasażer

-Naprawdę musimy to robić? - westchnął Ron, gdy - wyraźnie się ociągając - zapakował swój kufer do bagażnika nabytego zaledwie kilka tygodni wcześniej samochodu. - Przecież jesteśmy bohaterami!

- Ron! - fuknęła z oburzeniem Hermiona, siedząca już na miejscu pasażera. - Co powiesz nasz... swoim dzieciom, kiedy zapytają, ile owutemów zdobyłeś?

- Powie, że kiedy był w ich wieku, cały rok biwakował z Harrym Potterem. - Od strony frontowych drzwi londyńskiej kamienicy, w której wynajęli mieszkanie, dobiegł przyjaciół głos Harry'ego.

Ron ponownie otworzył bagażnik i, ignorując zaciekawione spojrzenia mijających ich przechodniów, zapakował do niego kolejny kufer i klatkę z Tankmarem, nową sową Harry'ego, który jakiś czas temu doszedł do wniosku, że ciągłe korzystanie z pocztowych sów jest nie tylko niepraktyczne, ale też naraża go na zbyt częste widywanie się z ludźmi.

Tak - od czasu zakończenia wojny widywanie się z ludźmi stało się dla Wybrańca niezwykle uciążliwym obowiązkiem. Starał się nie kontaktować z nikim poza bliskim gronem znajomych. W rezultacie od ponad trzech miesięcy rozmawiał głównie z Ronem i Hermioną, ponieważ mieszkali razem, rodziną Weasleyów, którą często odwiedzali, oraz kilkorgiem szkolnych kolegów i koleżanek - głównie Neville'em i Luną. Pozostałe magiczne istoty ludzkie, gdy tylko zobaczyły go na horyzoncie, reagowały na kilka bardzo odmiennych sposobów. Jedni grzecznie podchodzili, by uścisnąć mu dłoń; ci byli najmniej szkodliwi (choć po spotkaniu pięćdziesięciu takich osób w drodze do warzywniaka też można było zwariować). Już wcześniej, gdy był tylko Chłopcem, Który Przeżył, musiał nauczyć się radzić sobie z takimi zachowaniami. Starał się być miły, skromny i uśmiechnięty. Nie przyjmował prezentów, chociaż czasami próbowano mu ofiarować ciekawe i kosztowne przedmioty i usługi - zaledwie wczoraj jakiś zgarbiony siwowłosy mężczyzna zaoferował mu wycieczkę na Malediwy, a tydzień wcześniej kobieta stojąca tuż za nim w kolejce u rzeźnika chciała oddać mu za żonę najmłodszą córkę. Takim ludziom zwykle wystarczył uśmiech i kilka słów zamienionych z Wybrańcem. Na nieszczęście byli też inni, bardziej bezczelni, starający się wejść z butami w jego życie prywatne. Między innymi przez takich ludzi postanowił wraz z przyjaciółmi przeprowadzić się do mugolskiej części stolicy. Nikt nie zdobył na razie jego adresu i przy odrobinie umiejętności mógł swobodnie poruszać się po okolicy. Oczywiście wiązało się to z pewną ilością niedogodności - koniecznością picia eliksiru wielosokowego, gdy chciał iść do sklepu całodobowego, robieniem zakupów w różnych częściach miasta, nieużywaniem magii zbyt głośno, bo a nuż któryś z sąsiadów był uzdrowicielem u Św. Munga... Mimo że starał się jak mógł, kilka razy zdarzyło mu się spotkać czarownice i czarodziejów, którym wydawało się, że mogą zająć mu pół dnia, mówiąc o bardzo dziwnych i mało go interesujących rzeczach, takich jak teorie spiskowe według których był synem Dumbledore'a, skargi na stan Ministerstwa Magii (część społeczeństwa widziała go w roli ministra, co początkowo nawet go bawiło, ale potem zaczęło przerażać), historie udziału w bitwie o Hogwart... To irytowało go prawdopodobnie najbardziej, bo przecież sam widział, kto walczył. Zdarzali się też, co prawda nieczęsto, ludzie, którym nie w smak było jego zwycięstwo nad Voldemortem. Ci zwykle nie nagabywali go osobiście, lecz wysyłali sowy z pogróżkami, truciznami i klątwami, a nie znając jego adresu, kierowali je do Nory. W związku z tym, że pan Weasley już trzykrotnie doznał oparzenia ledwie otwierając kopertę, a raz zatruł się ciastem cytrynowym, które w niewyjaśnionych okolicznościach znalazło się na stole w jego kuchni, wszelka korespondencja na nazwisko Potter musiała najpierw przejść ścisłą kontrolę w Ministerstwie Magii.

Choć Harry nie mógł narzekać na brak towarzystwa – niezależnie od tego, czy było ono pozytywnie czy negatywnie nastawione do jego osoby – czuł się samotny. W pokrętny sposób przypominało mu to dzieciństwo w domu Dursleyów; długie letnie dni, kiedy siedział zamknięty w mieszkaniu w oczekiwaniu na powrót Rona lub Hermiony, przywodziły na myśl życie w komórce pod schodami. Wydawało mu się, że uciekł z niej całe wieki temu, a jednak znów zamykały się za nim niskie drzwi. Najbardziej bolało go chyba, że tym razem sam je zatrzaskiwał.

Nie potrafił tak po prostu wrócić do życia. Wszyscy jego przyjaciele, ci, których znał z Gwardii Dumbledore'a, członkowie Zakonu Feniksa, nawet nieliczni śmierciożercy, którym udało się uniknąć Azkabanu – wszyscy oni korzystali z możliwości, jakie niosła wolna od Voldemorta przyszłość. W tym samym czasie Chłopiec, Który Przeżył potrafił jedynie zastanawiać się, dlaczego on sam nie widzi dla siebie żadnej.

A teraz jeszcze ta sprawa z ukończeniem szkoły. W głębi serca cieszył się z możliwości ponownego zobaczenia szkoły, w której spotkało go tyle niesamowitych przygód. Mógłby znów zagrać w quidditcha, jakkolwiek prozaicznie to brzmiało. Z drugiej strony nie potrafił się pozbyć obawy przed lawiną pytań, szeptów i spojrzeń. Przeżył to wszystko już tak wiele razy, że powinien się przyzwyczaić, prawda? Mówiono o nim praktycznie od urodzenia, przez wszystkie szkolne lata - raz dobrze, innym razem źle - wymyślano niestworzone historie, obgadywano jego samego i jego przyjaciół.

Po wojnie nie tylko Rita Skeeter próbowała zarobić na prywatności Harry'ego. By uniknąć medialnego szumu wokół swojej osoby, udzielił obszernego wywiadu Żonglerowi - do Proroka codziennego czuł niepohamowaną niechęć - i odpowiedział na pytania i zarzuty, publicznie opowiedział się nawet za uniewinnieniem Draco Malfoya i jego matki (Lucjusza jakoś nie było mu szkoda). Oczywiście zachował dla siebie fakt, że był horkruksem Lorda Voldemorta i to, że w międzyczasie umarł i rozmawiał z równie martwym Albusem Dumbledore'em. Czasami prawie zaczynał żałować, że nie został w tej tajemniczej rzeczywistości, w której prawdopodobnie nikogo nie obchodziło, jakiej pasty do zębów używa, ani co jada na śniadanie.

Jednak jego usilne starania pozostania osobą prywatną spełzły na niczym jakieś trzy tygodnie wcześniej, kiedy to popijając poranną kawę i przeglądając najnowszy numer Transfiguration today zauważył, że przez kuchenne okno wleciała nieznana mu sowa i wylądowała przed nim, wyraźnie na coś czekając. Uniósł brew, bo nie spodziewał się żadnych listów, w dodatku sowa była obca - nie należała ani do rodziny Weasleyów, ani do żadnego z przyjaciół. Wnioski? Albo Ministerstwo Magii odczuło nagłą potrzebę, by się z nim skontaktować, albo ktoś zdobył jego tajny adres. Żadna z opcji nie była szczególnie pocieszająca. Westchnął i odwiązał trzy listy. Trzy. Już to przywiodło mu na myśl jakieś niejasne skojarzenia z siedzeniem przy innym stole, przy innym śniadaniu, ale z podobną kopertą w dłoni.

- To na pewno do mnie? - zapytał na głos, ale sowa już odleciała.

W tej sytuacji mógł tylko odłożyć kubek stygnącej kawy i przyjrzeć się bliżej przesyłce.

Tak jak się obawiał, tylko na jednej zobaczył swoje nazwisko - druga koperta była dla Hermiony, trzecia - dla Rona. Wszystkie zdobiło za to godło pewnej instytucji edukacyjnej, która z pewnością posiadała ich aktualny adres, a instytucją tą był Hogwart.

- Nie - jęknął, starając się za wszelką cenę obudzić z koszmaru, który postanowiła wymyślić jego głowa.

- Co się stało? - Do kuchni weszła Hermiona z ręcznikiem na głowie.

Harry bez słów wskazał koperty.

- Poczta o tej godzinie? Od kogo? - zdziwiła się dziewczyna, chwytając pergamin ze swoim nazwiskiem. - Do mnie też? Ale przecież nikomu nie podawałam tego adresu... Czekaj, to przecież niemożliwe! - wstrzymała oddech, łamiąc pieczęć i szybko czytając.

Harry zrobił to samo w nieco mniej gwałtowny sposób, bo był praktycznie pewien, czego dowie się z lektury listu.

- Och, no cóż... - Hermiona najwyraźniej dobrnęła już do końca. - Chyba nie powinniśmy się dziwić, nie złożyliśmy oficjalnej rezygnacji. Fred i George po swojej ucieczce musieli podpisać jakieś dokumenty...

- Freiżor? - Ron też postanowił zawitać do kuchni, ziewając przy tym spektakularnie, po czym jego wzrok zatrzymał się na ostatniej zamkniętej kopercie. - O, to do mnie?

Złapał pergamin, nie czekając na odpowiedź i - wyciągając jednocześnie mleko z lodówki - przeczytał treść przesyłki.

- Co, do cholery jasnej?! - Tak jak Harry się podziewał, reakcja przyjaciela była dość gwałtowna. - Mamy wrócić do szkoły? Przecież... Przecież toabsurd!

- Czyżbyś nauczył się nowego słowa, Ron? - zapytała Hermiona, odbierając swojemu chłopakowi kartonik z mlekiem.

- Co? Ja... Ale to nie o to chodzi! Dlaczego mamy wracać? Jakoś przeżyję bez owutemów, a sama wiesz, jak to się odbije na... - przerwał nagle, jakby dopiero się zorientował, że w kuchni siedzi Harry Potter znany również jako Wybawiciel Czarodziejskiego Świata.

- Przestań, Ron, chyba nie zjedzą mnie żywcem, no nie? - Harry próbował obrócić całą sytuację w żart, choć w rzeczywistości najchętniej kupiłby bilet do Peru, gdzie do końca życia wyplatałby kosze.

W ten właśnie sposób bez zbędnych dyskusji jeszcze tego samego dnia wybrali przedmioty, których mieli zamiar się uczyć, po czym zamówili niezbędne podręczniki i składniki eliksirów, pióra, pergamin, kałamarze i nowe szkolne szaty (z niewiadomych przyczyn te, których używali na szóstym roku okazały się nie tylko za małe, ale też porwane i brudne). Chłopcy nie mogli się powstrzymać przed zakupem dwóch zestawów do konserwacji mioteł. Hermiona z niemałym zaskoczeniem przyjęła informację o mianowaniu na prefekt naczelną - Ron swojej nominacji wcale się nie dziwił. Harry, który prefektem nigdy nie był - za co dziękował teraz niebiosom - odnalazł w kopercie znajomą odznakę kapitana drużyny Gryfonów.

Zwarci i gotowi pierwszego września przyjaciele wsiedli do samochodu Rona; zdobył on prawo jazdy w niezwykle szybkim tempie, co zadziwiło Hermionę, a Harry'ego rozbawiło, bo mógł się tylko domyślać, jakich sposobów perswazji użył Ronald Weasley, by przekonać mugolskiego egzaminatora o swoich umiejętnościach.

Choć Wybraniec obawiał się powrotu do szkoły, wszystko wydawało się na iść całkiem dobrze. Cóż, prawie wszystko.

- Nie, nie, nie, trzeba było jechać metrem - denerwowała się Hermiona, gdy po raz kolejny musieli się zatrzymać na czerwonym świetle, a zegar nieubłaganie odliczał czas do odjazdu pociągu.

- Metrem? - Ron niecierpliwie stukał palcami w kierownicę. - Jak sobie wyobrażasz jazdę metrem z tymi kuframi? Nie wspominając nawet o kocie i dwóch sowach?

Jak za starych, dobrych czasów, pomyślał Harry, przysłuchując się sprzeczce. Oczywiście nie podzielił się tym spostrzeżeniem na głos, bo groziłoby to atakiem ze strony poirytowanego Weasleya i nerwowej Granger.

- Nareszcie. - Ron dodał gazu, gdy tylko kolor świateł się zmienił. - Jesteśmy już niedaleko.

Rzeczywiście, po kilku minutach stanęli na parkingu przed dworcem King's Cross i w pośpiechu wypakowali bagaże. Samochód miał odebrać po południu pan Weasley, który miał drugi komplet kluczy, ale Ron dla pewności trzy razy sprawdził, czy zamknął drzwi.

- Musimy biec - zawyrokował Harry, patrząc na zegarek. - Zostało nam siedem minut.

Przyjaciele przytaknęli i już po chwili cała trójka biegła w kierunku swojego peronu, nie zwracając uwagi na potrącanych - a raczej tratowanych - przechodniów.

- Cztery minuty! - krzyknął Harry do biegnącej obok niego Hermiony. Ron już ich wyprzedził i był prawie na wysokości ukrytego przejścia. - Idź pierwsza!

Może jednak mi się poszczęści i nie zdążę, dodał w myślach, licząc na to, że ominie go uczta powitalna i związane z nią wystawianie się na pokaz.

- Bądź tuż za mną - powiedziała Hermiona, biegnąc w kierunku barierki.

- Jasne! - odkrzyknął i kiedy tylko przyjaciółka zniknęła, podążył jej śladem.

Będąc na wysokości przejścia przypomniał sobie ten jeden jedyny raz, kiedy na drugim roku nie mógł się dostać na zaczarowany peron. W tym momencie wiele by oddał za odrobinę skrzaciej magii.

Nic się jednak nie stało i po chwili stał przed pociągiem spowitym kłębami pary.

Hogwart Express właśnie ruszał.

- Jeszcze tego brakowało, żeby Wybraniec nie potrafił wskoczyć do jadącego pociągu - westchnął teatralnie, po czym chwycił kufer i klatkę Tankmara i zaczął w biegu mijać rodziców machających swoim dzieciom.

Przez chwilę zastanawiał się, jak właściwie miałby wskoczyć do rozpędzającego się pociągu, jednak w porę przypomniał sobie dość oczywisty fakt - był przecież czarodziejem i różdżka schowana w kieszeni spodni mogła okazać się całkiem użyteczna. - Przecież Wybraniec nie może zwyczajnie wsiąść do pociągu - uśmiechnął się gorzko, wyobrażając sobie, jak skomentowałby takie zachowanie Severus Snape. Bezczelny jak ojciec!

- Raz... i dwa – mruknął cicho, machając różdżką, po czym w ostatniej chwili chwycił rozsunięte jeszcze drzwi pociągu i z impetem wskoczył do środka wagonu.

- To się nazywa wejście, co nie? - rzucił w przestrzeń, chowając różdżkę i odgarniając włosy z twarzy. Co jak co, ale okładkę jutrzejszego Prorokamiał już zapewnioną. Chłopiec, Którzy Przeżył spóźnia się na pociąg. Jeśli Draco Malfoy też wracał do Hogwartu, mógł być pewien, że nie zapomni mu tego tak łatwo.

- Istotnie, Peverell - odparł ktoś stojący obok, a Harry usłyszał w głowie coś, co brzmiało dziwnie podobnie do sygnału alarmu przeciwpożarowego.

Podniósł wzrok, bo nie dowierzał własnym uszom.

A potem zrobił jedyną rzecz, która wydawała mu się pasować do tej sytuacji – próbując cofnąć się jak najdalej od niespodziewanego rozmówcy, uderzył się nagle w głowę i upadł bez sił na trzeszczącą podłogę.

Stał przed nim Tom Riddle, szerszej publice znany jako Lord Voldemort. Martwy od trzech miesięcy.