Should this ever gets enough views, I may consider making a translation into English. Otherwise, if you're familiar with Polish, read on. Sorry if the English description had misled you into viewing this story.
Prolog
Podobno gdy przez arterie osamotnionej ulicy wieje wiatr, to w rzeczywistości wielki, niewidzialny metalowy smok wyłania się na powierzchnię ziemi, chcąc wystraszyć ludzi lub chociażby zademonstrować co nieco ze swojej krnąbnej, pysznej natury. Tak jakby chciał, aby każdy ujrzał, jaki z niego straszny, srogi potwór.
Ale w gruncie rzeczy mało kto zwraca na niego na osiedlach uwagę. Najczęściej zachowuje się on jak niewart zainteresowania, zrozpaczony chłopiec niesłuchany przez nikogo. Nic, tylko wieje i wieje, jakby nie miał niczego lepszego do roboty.
Jednak proszę, wybaczmy mu takie wąty. Wielu zachowałoby się podobnie, czy może nawet tak samo na jego miejscu. Jakbyście wy się czuli, gdybyście za dawnych laty napełniali nieobłaskawioną grozą wszystko, co żywe i martwe, by później, w jakiejś zapomnianej przez bogów metropolii przemysłowej być tylko legendą o metalowym smoku? W takich miejscach jak to nikt nie potrzebuje opowieści, naprawdę. Są o niebo bardziej zajmujące zajęcia od deliberacji o wietrze. Nawet nie tylko tutaj; to całkiem normalna sprawa w większości miejsc w Valoranie. Może wyjąwszy Piltover i Ionię.
Że też taki los miał spotkać wiatr. Ten straszny, niepowściągliwy żywioł, tego niszczyciela gór, stworzyciela monsunów. Tę wyjącą śmierć wyrzucającą najcięższe przedmioty daleko za szczyty Gargantuanu, będącą przestrachem w postaci piaskowych burz pośród wydm Shurimy i zatapiającą nieszczęśliwe łodzie na Morzu Zdobywców.
Tutaj, pomiędzy ulicami i przepełnioną hextechnologią aurą, był niczym więcej jak tylko ledwo zipiącym staruszkiem zamiatającym alejki. Ten sam żywioł, na dźwięk którego błagają o życie, pośród zamkniętych zakamarków miasta był tylko niewidzialnym mechanicznym smokiem.
Jak skulone, zbite kijami psisko, wiatr przywlókł się niezdarnie do małej dziewczynki z ze szmacianym workiem na ławce, na wyniesionym wzgórzu za peryferiami miasta. Zajął swoim niewidzialnym ciałem przestrzeń obok i spojrzał w pół-przymknięte oczy dziecka.
Były to oczy z trudem powstrzymujące napór łez.
Oczy, które w jednej chwili się otworzyły, jakby ktoś dotknął ich właścicielkę lodowatą igłą. Uniosły się lekko, a wraz z nimi lśniące złote włosy spływające po jej plecach wzbiły się delikatnie w powietrze. Serce zabiło kilkakroć szybciej a przez krew przewinął się astralny podmuch pradawnej siły. Dziewczynka wzniosła swoją dłoń, jak gdyby była papierowym wycinkiem swobodnie dryfującym po burzowej polanie i ujrzała jak na powierzchni ręki formuje się miniaturowe tornado wielkości szklanki. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, a maleńkie diamentowe kryształki tańczyły walca tuż przed szmaragdowymi oczyma dziecka. W krytycznym momencie, jakby tknięta głosem przeznaczenia, dziewczynka wzięła głęboki oddech i dmuchnęła w tornadko jak tylko pozwalały jej na to płuca.
Trąbka powietrzna odleciała prosto do nieba, nad miasto, niby rozpędzona rozszalałą mocą, a wraz z nią magiczne, zielone kryształki.
Powierzchnia dłoni dziewczynki była znowuż pusta. Tornado jak się pojawiło, tak bezpowrotnie zniknęło. I nie chciało powrócić. Wicher ironicznie telepał teraz nad wyschniętą trawą pod jej stopami. Po kilku minutach westchnęła cichutko i zarzuciła na plecy nieduży worek, kierując się ścieżką w dół, do tylnego wejścia do slumsów.
A złociste falbany jej włosów dalej falowały ponad plecami, niby ożywione.
