Od kilku lat pracuję w więzieniu. Ponure, obskurne i dość śmierdzące miejsce. Przychodzę tam co dzień, prowadzę zajęcia, rozmowy. Sprawdzam czy skazani czegoś potrzebują, i jak przystało na dobrego wychowawcę, gdy tylko mogę to zorganizować, to staram się jak mogę, żeby wszystkim nam w tym miejscu żyło się lepiej. Każdego dnia jednak marzy mi się wyzwanie, przygoda, jakiś Hanibal Lecter, żeby choć dodał na chwilę adrenaliny w kolejnym dniu pracy, w tym szarym miejscu o buro- żółtych ścianach.

Co dzień mijam na korytarzach napakowanych gamoni, których jedynym problemem jest skołowanie paczki fajek czy telewizora do celi. Muszę przy tym wspomnieć, że pracuję na oddziale świrów. Są to głownie kolesie, którzy się tną, biją innych, symulują, są uzależnieni od różnych substancji. Tacy którzy ślinią się gdy wiążą własne buty, i tacy którzy jak tylko do nas trafią, to próbują wciągać do nosa kurz spod szafki.

Dzisiejszy dzień zaczął się jak zwykle. Nawet rzekłabym, że niczym nie różnił się od jakiegokolwiek innego dnia. Pobudka. Włączam telewizor, w czasie jak parzy się herbata, oglądam poranne wiadomości. Czynności ogarniające mnie na tyle, bym przypominała cywilizowanego człowieka, podejmuję jak zwykle w pośpiechu, nigdy nie mam czasu rano. A potem droga do pracy. Jakiś śmierdziel w autobusie ział w moją stronę oparami czosnku i wódy… Powinien być zakaz wpuszczania takich do komunikacji miejskiej, żeby nie psuli klimatu z rana.

Na bramie kilka uprzejmych zdań z kumplem ochroniarzem. Zostawiam telefon. Nie można ich wnosić do środka, nawet nam pracownikom. Słyszę metaliczny szczęk zatrzaskiwanej bramy. I idę powolnym krokiem w stronę własnego gabinetu, chcąc opóźnić jak najbardziej wejście na ścisły teren. Zapach zbliżający się do moich nozdrzy, nie zachęca. 1200 chłopa. Mieszanina potu, spermy i spalonego tytoniu. Ohyda. Zachodzę po drodze do kumpla na dyżurkę. Ochroniarze piją już drugą kawę, oni zaczynają wcześniej niż ja. Zbieram karteczki z zapisanymi nazwiskami wszystkich nowych i chętnych na wizytę. "Dzisiaj tylko jedno przyjęcie na oddział. Nowy jakiś spadł do nas z aresztu. Znaczy wyrok dopiero dostał. Trzeba go obejrzeć… zobaczmy zatem co my tu mamy"… myślę sobie.

Wołam nowego. - Niech wejdzie. - Wchodzi wysoki brunet, chudy, zarośnięty jak małpa i śmierdzi tytoniem. Zza kępy włosów na twarzy wyrasta wielgachny nochal wyglądający jakby był łamany kilka razy… a może jest po prostu kreolski. Pytam go kiedy przyjechał.

– Dzisiaj – odpowiada

– Masz jeszcze jakąś sprawę w toku, że nie możesz zmieniać wyglądu do jakiegoś okazania? – pytam – Czy to z lenistwa nie dali ci się ogolić chłopie?

– Gdyby tylko ci łaskawcy pozwolili mi najpierw pójść do łaźni, nie zaszczycał bym pani swoim neandertalskim wyglądem. – usłyszałam głęboki baryton, z lekko chropowata nutką

– Chętnie doprowadzę się do porządku i wrócę wyglądając jak człowiek. – powiedział z dużą dawką pewności siebie jak na kogoś nowego. A z jego czarnych oczu wyzierała rzadka w tym miejscu bystrość.

– Jakoś to przeżyjemy, chwilowo. – odpowiedziałam uśmiechając się łagodnie. - Proszę mi powiedzieć jak się pan tu znalazł?

– Przywieźli mnie dzisiaj rano. Podobno symuluję.

– A symuluje pan?

– Nie.

– Wie pan gdzie pan jest?

– W więzieniu, na oddziale dla zaburzonych. Oczywiście.- zmarszczył czoło, lekko mrużąc oczy.

- Czemu więc tutaj? – zaglądam w jego akta – symulacja urojeń, i wysoka inteligencja ,ooo… to coś nowego tutaj, może w końcu ktoś ciekawy, może da się z niego zrobić świetlicowego, jak nie okaże się kompletnym baranem(myślę sobie) - Uzależnienie - papierosy. Skłonność do manipulacji, konfliktowość.- hmm, może jednak się nie nada… bo będzie pomiatał naszymi barankami. Ciekawe co mu się w tej potarganej głowie roi?

– Powie mi pan zatem?- dopytuję się już na głos

- Bo mi nie wierzą. Że nim jestem. Zresztą wcale im się nie dziwię. Też bym sobie nie uwierzył, gdybym się posłuchał.

– Oni ? Nie wierzą? A w co? Kim pan jest?

– No nikt mi nie wierzy, jak im tłumaczę, że jestem Snape'em. – powstrzymałam parsknięcie, mimowolny uśmiech wypełzł mi na twarz. No to będzie zabawa, pomyślałam.

– Ach tak, rozumiem. Widzi pan, tylko że tu jest tak jakby napisane, że nazywa się pan Stanisław Strykowski. Syn Tomasza. Czy coś się nie zgadza?

– Nie. No, tak tu napisali. Nie pani pierwsza mi to przecież czyta. Ale to nie on. Nie ja.

– Acha. A prawdziwy pan Strykowski gdzie jest?

– No, nie ma. Ja nim jestem. Chociaż nie jestem. To skomplikowane.

– A różdżkę pewnie panu w areszcie zabrali? – wypaliłam, a złośliwy uśmiech nie mógł zejść mi z twarzy.

– No tak. To chyba oczywiste, że nie chcieli się zgodzić żebym miał ją przy sobie.

– No tak, mógłby się pan stąd deportować. A tego przecież byśmy nie chcieli

– Chyba nie mógłbym, to nie mój świat.

- No dobrze panie… Strykowski, jakieś tatuaże?

– Tak, czarny znak.

– Proszę pokazać.– podwinął bluzę, na lewym przedramieniu widniał jakiś niewyraźny ślad po tatuażu sprzed dobrych kilku lat, i widać było, że to stare, robione ręcznymi metodami dzieło, jednak kształtu, czym było kiedyś, nie dało się rozpoznać. – Skąd pan pochodzi?

– Londyn.

– Po pańskim akcencie nie powiedziałabym, że ma pan coś wspólnego z Anglią.

– Tam się urodziłem i wychowałem. Z ojcem. Mieszkałem przy Spinner's End 24. To taka zapuszczona ulica. Prawie jak Knocturn Alley.

– Proszę pana – robiłam się już lekko zirytowana – Cieszę się, niepomiernie, że ma pan pamięć do nazw, które przeczytał pan w książce. Ale pan wybaczy, tu jest napisane, że mieszkał pan w Bydgoszczy, przy ulicy Końcowej. I ma pan 42 lata. I z całym szacunkiem na temat pańskiej wiedzy dla Harrego Potter'a – ja też to czytałam, do czego przyznaję się ze wstydem. Więc gdyby był pan tym za kogo się podaje, to miałby pan dziś… niech pomyśle… 53 lata, bo pan Snape urodził się 9 stycznia 1960 roku, a pan urodził się najwyraźniej 27 sierpnia 1971…. Zresztą nie, nie miałby pan dziś 53 lat. Miałby pan 38, a pana zwłoki gniłyby w krypcie w Hogwarcie, zaraz obok drugiego zasłużonego byłego dyrektora, którego zresztą pozbawił pan życia. – uśmiechnęłam się z troską na twarzy.

Ale jak rozumiem jeśli pan chce, to oprócz wyroku za włamanie i zniszczenie mienia, można się postarać o wyrok za zabójstwo wspomnianego wcześniej pana Dumbledore'a…. Musi pan jednak zrozumieć trudne położenie naszej policji, która może mieć problem ze znalezieniem zwłok pana Albusa.

Ale pani przecież doskonale wie, że one spoczywają w Hogwarcie…- wyrzucił z siebie prawie sycząc, zaciskając szczęki - Poza tym on chciał umrzeć! Był chory. Zabiłem przyjaciela, ale czy to nie czyni mnie ludzkim? Uniknął cierpień.

Proszę pana, pomijając oczywisty fakt, że mi pan tu ściemnia, aż się panu oczy świecą, na temat tego, że jest pan fikcyjną postacią literacką… to wie pan, w naszym kraju eutanazja jest nadal przestępstwem. Nie zabijamy nikogo tylko dlatego, że nas o to prosi. I radziłabym na moim oddziale też nie praktykować takich przyzwyczajeń. Ani nie opowiadać o tym innym skazanym. Wie pan, nie wszyscy odróżniają tu rzeczywistość od fantazji… dobrze, myślę, że na razie wiem już wszystko. Dam znać ochronie, żeby zaprowadzili pana do łaźni. Wieczorem, przy obchodzie cel sprawdzę czy wygląda pan regulaminowo. I czy się pan ogolił.

– A włosy?- jęknął cicho.

Jak pan chce je zostawić proszę napisać, prośbę do dyrektora, w przeciwnym razie je zetniemy. A na razie proszę umyć i związać. I jeszcze jedno: w środy wasz oddział, chodzi do biblioteki. Radzę się postarać zapisać i zmienić lekturę. Jeśli upiera się pan przy fantasy, to może coś wyższych lotów niż Harry.

– Literatura przyznam niezbyt ciekawa, zwłaszcza Jak się ją czyta z poziomu tej mugolki, która to napisała… naprawdę, gdybym wiedział, że Skeelter z nią współpracuje, nigdy nie pozwoliłbym jej chodzić po szkole i notować… za dużo informacji przeciekło do tego waszego świata. – powiedział zakłopotany.

– Taaak… – uśmiechnęłam się kolejny raz półgębkiem – Proszę już iść do siebie.

Wyszedł, a mi uśmiech wypełzł na twarz wielkości olbrzymiego banana. Takiego cudaka już dawno tu nie było. Zdarzały się już dziwolągi piszące skargi, na to, że nie pozwalany im grzebać w śmietniku w poszukiwaniu niedopałków, czy poszukujących wielkiej łapki na muchy, która byłaby w stanie zabijać krasnoludki spod łóżek. Ale tłustowłosego władcy lochów, który bałby się szamponu jeszcze nie mieliśmy. Zapowiadała się naprawdę dobra zabawa. Uwielbiałam wyszukiwać nieścisłości w ich misternie ukrytych symulacjach. Udowadniając im jak bardzo robią z siebie debili, udając chorobę psychiczną. Uśmiechałam się do siebie radośnie pisząc notatkę w jego aktach jeszcze godzinę później.

„Skierować do psychologa. Obserwować pod kątem konfliktów z innymi. Konsultacja psychiatryczna. Wywiad środowiskowy" - koleś był od prawie 4 lat bezdomny. Trochę będzie z nim roboty, ale nic nadzwyczajnego. Wychodzi za 2 latka… zdąży się go może wysłać do szkoły , jak przestanie pitolić głupoty. Na razie jednak trzeba go obserwować… bo coś kombinuje. Nie pierwszy raz widziałam takich cwaniaczków, którzy udawali różne rzeczy. Ale skoro biegli sądowi uznali, że nadaje się do odsiadki, znaczy trzeba go przyjąć z otwartymi ramionami wymiaru sprawiedliwości i niech siedzi.