"Uczuciowa układanka"


Odcinek 1


Boże, strzeż mnie od przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam."

Armand Jean Richelieu


John Watson miał dość. Jego statystyki randkowe były coraz bardziej żałosne. Oczywiście, tylko dlatego, że zapewnieniom, iż nie jest „panią Holmes" nikt nie wierzył. Bo który mężczyzna zwątpiłby w swą atrakcyjność? Nic to: brak pracy, problemy ze zdrowiem i z finansami, i rodzinne; przeciętna aparycja również nie stanowi przeszkody. No przecież jest mężczyzną - zatem gdy to cudo znajdzie się w pobliżu, to niewiasty mdlejcie, ale przed upadkiem nie zapomnijcie, by wasze kolana odpowiednio się od siebie oddaliły.

Na dodatek Sherlock znowu korzystał z jego laptopa bez pytania. Powinien zwrócić mu uwagę, prawda? Tylko że stało się to po prostu rutyną. Zgroza.

Nasz ulubiony bezrobotny lekarz wojskowy, a może jedyny bezrobotny lekarz o którym w życiu słyszeliśmy, siedział w fotelu i rozmyślał.

John uświadomił sobie, że jest tylko jeden sposób, by nadać życiu właściwy wymiar. Skoro deklaracje nie wystarczą, potrzebne będą czyny.

Innymi słowy należało panu detektywowi doradczemu znaleźć towarzyszkę życia, a nawet śmierci (i to nie jednej).

Tylko jaka ona powinna być?

Wysoko funkcyjny socjopata i tak nie przemieni się nagle w zakochanego uczniaka. Chociaż…

Watson wzdrygnął się na samo wspomnienie Ireny Adler. Być może Sherlock uznałby tego typu towarzystwo za stymulujące, ale John nie podzieliłby entuzjazmu detektywa-konsultanta. Żołądek lekarza wykonał woltę i podskoczył do gardła. Takie kobiety Watson lubił wyłącznie na zdjęciach. Ale niestety w życiu nie istnieje firewall, żeby się od takiej odgrodzić, ani kombinacja „Alt+F4", by zniknęła raz na zawsze.

Watson dedukował, wprawdzie nie była to jego specjalność, ale realną groźbą było towarzystwo jedynie pań o nazwisku ".JPG". To lokum po prostu musi się okazać mieszkaniem dwóch heteryków, choćby to była przedostatnia rzecz jaką w życiu zrobi John. Ostatnią mogłaby być piękna śmierć z wycieńczenia po pewnym szczególnym maratonie… Ale Watson poskromił swoją wyobraźnię, by nie zbaczała na jakże przyjemne, ale jednak manowce.

Jako potencjalna pani Holmes odpadała też każda ze znajomych Johna. Ot, zupełnie zwyczajne dziewczyny. Część z nich poznała Sherlocka. Jego „bezpośredniość" zrobiła na większości z nich tak piorunujące wrażenie, że potem spoglądały na Johna wzrokiem miotającym błyskawice… Później kontakt się urywał.

Cóż, nie było zbyt wiele kobiet w otoczeniu Sherlocka.

Niby sierżant Donovan jest wolna, ale gdyby skumulować całą antypatię znajomych Johna to Sally i tak byłaby dwa razy bardziej na nie niż one wszystkie razem wzięte.

W sumie tylko dwie kobiety żywiły do Sherlocka jakieś cieplejsze uczucia - pani Hudson oraz panna Hooper.

Watson lubił Molly, ale podobała mu się jedynie charakterologicznie. Była miła, łagodna i sympatyczna. Jego zdaniem nie była klasyczną pięknością, ba, nie była żadną pięknością (chyba że ten kanon urody był udziałem jakiejś wielce zaginionej kultury, może Sherlock kiedyś ją odkryje). Nieco drażniła go „wiernopoddańcza" postawa wobec Holmesa. Za jeden uśmiech cała w skowronkach ćwiartowała zwłoki przez pół nocy albo łamała regulaminy - dla niego wszystko.

Zresztą, gdyby liczył się tylko charakter, to Watson zakręciłby się w pobliżu pani Hudson. Fakt, nie byłby to najgłupszy pomysł, mógłby sporo oszczędzić na czynszu. Tylko pewnie poczciwa pani Hudson nie chciałaby stanąć na drodze przeznaczenia, które połączyło Johna i Sherlocka… Watson jednak postanowił stawić „przeznaczeniu" czynny opór.

Zatem należało tylko „spiknąć" Molly i Sherlocka. Dziecinnie proste, prawda?

„Oby nie trzeba było być geniuszem, żeby przechytrzyć geniusza" – przemknęło mu przez myśl, a stwierdzenie to zdawało się być wymówione głosem głębokim i niskim. Takim głosem zapewne mówił wilk z „Czerwonego Kapturka", no i ktoś jeszcze, tylko kto…


Nota Odautorska: Koniec pierwszego z sześciu odcinków miniserialu produkcji chałupniczej. Postacie nie należą do mnie, a szkoda, bo John Watson to fajny facet i chętnie bym z nim poszła na jakąś herbatkę.;) Co nie znaczy, że pałam do tej postaci afektem totalnie bezrefleksyjnym i to raczej widać. I nie czerpię żadnych korzyści finansowych z mojej pisaniny, ba nawet poniosłam koszty eksploatacji swojej klawiatury, zresztą taka jest wytarta że poniekąd mogę pisać bezwzrokowo.

Konstruktywne komentarze mile widziane (jakiekolwiek komentarze, błagam!;)).