Autorstwo: T.C.O. aka Umbra Viridis
Rating: T.

Żywoty pasterzy i świętych

*I*

Mycroft dopilnował wielu rzeczy. Zajął się wszystkim z właściwą sobie, i być może nawet całemu swemu rodowi skrupulatnością i dbałością o szczegóły. Zadbał, aby zgodne z prawdą informacje na temat pogrzebu trafiły do właściwych par uszu i jednocześnie, aby te się z faktami mijające również odnalazły miejsce przeznaczenia. Zadbał, aby na wypadek błędu w kalkulacjach utrudnić dojazd nieproszonym zainteresowanym. Zadbał, aby było kameralnie. Zadbał, aby było dostatecznie dostojnie i elitarnie – tego dnia na owym cmentarzu nikogo innego nie pochowano. Bynajmniej nie dlatego, że zrządzeniem losu nikt, kto miałby tam spocząć ostatnio, nie umarł. Mycroft zadbał wreszcie o odpowiedni pomnik: o kamień, o czcionkę, o odstępy między znakami, o konkretny odcień liter, o odpowiedniość kwiatów, o całą ceremonię i być może nawet pogodę zmusił do uległości: była sprzyjająca – pomimo chłodu, słońce pracowało na niebie z taką intensywnością, że ciemne okulary, zasłaniające twarz, ból, stratę i gorycz były na miejscu i nie budziły podejrzeń. Mycroft zadbał też nawet o swoją dietę. Choć może to raczej ona sama zadbała o niego, przychodząc nieproszenie wraz ze śmiercią brata, odejmującą pokarm ustom, głowom rozsądek, sumieniom nieskalanie, a sercom spokój i myślom nadzieje. Jakakolwiek z tych przypadłości najprawdopodobniej bardzo rzadko zatruwała mu życie, co by tu dopiero mówić o wystąpieniu wszystkich naraz. Ale zdarzyło się to jednak, bo Mycroft Holmes nie dopilnował jednego: aby jego brat wciąż żył. W zasadzie, to tak naprawdę skutek innego niedopatrzenia: Mycroft najwidoczniej zapomniał zamknąć mordę, zaślepiony żądzą trzymania, cholera wie, czy to świata, czy tylko brytyjskiego rządu w ryzach poprzez ekstrakcję danych z mózgu Moriarty'ego. Ze wszystkich ludzi on jeden – obliczony ze wszystkim, bystry jak legion diabłów i ostrożny jak Mojżesz na górze Synaj ze świeżo wypieczonymi na kamieniu przykazaniami – nie pomyślał w porę, jakie i komu informacje zdradza. A to powinno być takie oczywiste.

Dlatego właśnie, jeżeli w dniu pogrzebu John Hamish Watson pragnął czegokolwiek, to pragnął rozbić staremu, grubemu i, kurwa, żywemu Holmesowi pysk.

Ażeby tak się nie stało Mycroft, oczywiście, także dopilnował. Przemykał niepostrzeżenie i milcząco jak pyłki na majowym wietrze i stosował wszystkie możliwe objazdy żeby tylko nie wejść Johnowi w paradę. Przed spojrzeniem jednakże nie uciekał. Znosił je ze stoickim spokojem, być może nawet pokutnie, ale na pewno nie z godnością; tym oczom nie szło się przeciwstawić z twarzą. Mycroft nie obserwował trawy, ziemi, pól do manewru, po prostu nie uciekał. Nie miał jak – nieważne na co by spoglądał – i tak czuł to oskarżycielskie spojrzenie, jakby było zimną lufą pistoletu przystawioną do jego skroni. Okulary przeciwsłoneczne nie sprawdziły się w roli tarczy. Mniemał zresztą nieszczęsny Mycroft, że plany pana Watsona oscylowały zapewne teraz wokół takich kategorii i, gdyby nie zaaranżowane wcześniej działania, pewnie by się o tym przekonał. Były te myśli widoczne we wszystkich mięśniach jego bolejącej twarzy. Gówno dało wojskowe przysposobienie do znieczulicy i gówno, zamiast fortecy, dał ciemny plastik na pół twarzy.

Ostatecznie, słońce miało ich obydwu w dupie tak samo, jak oni mieli w dupie słońce.

John w trakcie ceremonii ni razu nie spojrzał na świeży, złowieszczo połyskujący pomnik. Szukał. Zemsty, ukojenia, dei ex machinae, Lestrade'a, Moriarty'ego, odpowiedzi, końca – czego najbardziej szukał, nie wiedział. Wiedział tylko, że i tak by tego nie znalazł.

Lestrade doskonale zdawał sobie sprawę, że to on uruchomił cały ten kondukt, który w finale okazał się pogrzebowym. Tak, na tym polegała jego praca – mógłby sobie tłumaczyć – ale dotychczas nie sugerował się aż nadto regulaminem. Czyżby bezsprzecznie bezstronna opinia sierżant Donovan nagle stała się bardziej przekonywająca? Chryste, co go wtedy tknęło? Chyba te dzieci. Lestrade to dobry człowiek. I dobrych ludzi z reguły niepokoi krzyk przerażonego śmiertelnie dziecka. To i tak nie zmieniło faktu, że popełnił błąd, nie zagłuszyło tej świadomości nawet o pół tonu. Nie zjawił się na pogrzebie, swoją obecność tam uznał za wysublimowaną formę obrazy.

Podobnie odebrałby to John. On nie potrafił jednakże dostrzec okoliczności łagodzących. Zarówno pojawienie, jak i niepojawienie się detektywa na pogrzebie stanowiło afront. Nie było dobrego rozwiązania, nie było litości dla zdrajców. Za to były wściekłość i niemoc, w których i siły brakowało i rozsądku. Było jeszcze echo szumiące pośród wściekle żywo zielonych liści cmentarnych drzew, pobrzmiewało niezrównoważonym i jadowitym głosikiem Jima od komputerów. Jima, który umarł, ale wygrał. Nie, nie wygrał, chyba. Zremisował. Jeżeli wiara Johna jakkolwiek się liczyła – nie wygrał. John ufał, że chociaż świat zwątpił, to to nie było ważne, bo on wciąż wierzył. A on był ważny, prawda? Dla Sherlocka, rzecz jasna.

Dla pana enigmy.

Zdarzały się onegdaj, za czasów życia, sytuacje, gdy John myślał, że już rozgryzł Sherlocka przynajmniej do poziomu, na którym wierzył, że wie dostatecznie dużo, że ich wspólne życie jest nie do zachwiania: że jest skałą, nie da się głupio zranić. Okazywało się, że nie miał racji. Tracił z nagła gardę, odsłaniał się jak dzieciak, dawał drasnąć albo dźgnąć. Sherlock wiedział jak kłuć z nonszalancją – celnie, acz niepostrzeżenie. Najgorsze było to, że takie rzeczy nigdy nie działy się przypadkiem – musiał istnieć jakiś powód. Studium w krzywdzie? Dawkowanie stopniowe: nie dbam o nikogo, nie mam przyjaciół, samotność jest moją ochroną, oszukiwałem cię cały czas, teraz umrę, będziesz patrzył, zostawię cię, a ty nic na to nie poradzisz, odejdę i niczego ci nie wyjaśnię, żegnaj John. Tak, jakby to miało go przygotować, uodpornić. Sherlock się przeliczył: na nic go to nie przygotowało, przysporzyło jeszcze więcej bólu. Sherlock się przeliczył: i co po tym, że na siłę nie chciał mieć serca? Moriarty i tak znalazł serce i je spalił: serce Johna. Właśnie to, które biło tak ochoczo i żwawo, pompowało krew na każdy nowy dzień życia dla ich dwojga, prowadziło dzielnie rękę i pistolet mający chronić od złego, które robiło tosty i parzyło herbatę, drżało z podziwu, drżało ze strachu, które puszczało wszystko w niepamięć, które opuszczało innych, by trwać na posterunku. To właśnie, które nie mogło już ani żyć, ani umrzeć, roztaczało swąd agonii i spalonego mięsa, pompowało krew z popiołem słabiuteńko, gdzieś na dnie krateru, rozjątrzonej rany, nawołującej o rychłą śmierć miast nadchodzącej gangreny, dziury nawołującej głosem spragnionego na pustyni o kilka fundamentalnych odpowiedzi na trójsylabowe pytania o sens bytu:

Dlaczego?

Kim byłem?

Czy wrócisz?

Weźmiesz mnie?

John czuł się niedokończonym eksperymentem. Jaki cel działania, jeśli jako podmiot tego przeklętego studium nie podlegał dalszym obserwacjom, wysnuwaniu wniosków?

A może to on właśnie się przeliczył? Za dobrze myślał o sobie i za dużo. Może był elementem, kołem zębatym w misternie skonstruowanej machinerii Sherlockowego umysłu, kafelkiem w jego pałacu, klamką w oknie, serwetką na regale, korkiem w umywalce, puchem marnym, bzdurą. Czymże wtedy byłaby jego finitywność lub jej brak? Właśnie tym. Staniem nad grobem w pustce pośród ludzi, w niezrozumieniu końca. Byłaby żadnym problemem. Dla Sherlocka, znaczy się.

Dla pana enigmy.

Mieli do pogadania. John policzy się z nim sam po tym cyrku, po pogrzebie.

Gdy tylko przypomni sobie, jak wypowiadać swoje imię własnym głosem. Nie tym zapętlającym w jego czaszce wszystkie odcienie intonacyjne na przemian z żegnaj. W koło, jak:

John – kiedy miał moment epifaniczny, jeden z wielu, każdy równie ważny; John – gdy widział go znów żywego po momentach grozy; John – gdy zapewniał go o czymś; John – gdy drwił z nieistotnych przecież kobiet; John – gdy objaśniał prawdy oczywiste niczym małemu dziecku; i wreszcie John – gdy chwilę później rzucił słuchawkę, rzucił siebie, spadał on i łzy spadały pełne wstydu z jego rzęs. Każde John mówiło teraz żegnaj.

O nie, panie Holmes. Nie tak łatwo pozbyć się Johna Hamisha Watsona. Ani gniewu jego. Nadal mają do pogadania. Młodszy Holmes ma w pysk tak samo, jak drugi. Jego obecna przewaga taktyczna polega li tylko na tym, że nie żyje. Ale i tak nie ucieknie. Watson będzie wracał na ten cmentarz. Aż mu wygarnie. Aż wszystkiego się dowie. Aż naprawi swój grzech jako pasterza doglądającego jednoosobowej trzody. Aż wróci go do żywych siłą. Aż sam umrze.