Mini miniaturka. Dla przyjaciółki, na jej prośbę, a więc co złego to nie ja.


Kanda patrzy wprost w jego oczy, krew sączy się z ust, a mimo to kąciki warg unoszą się w niezauważalnej imitacji uśmiechu. Młodszy wtula mu się w tors, a Japończyk całuje go w czubek głowy, plamiąc czerwienią jasne kosmyki, ale żaden z nich nie ma siły, by się tym przejmować, jeszcze dużo słów, dużo do powiedzenia, a czasu coraz mniej.

Allen przełyka ślinę i zbiera się na to, by zebrać na języku wszystkie myśli, by ubrać je w słowa, które wyjaśniały by wszystko. Ale gdy otwiera usta nie ma słów, i czuje zawód, i żal i smutek, bo wie, że nie da rady. Wie, obaj wiedzą. Tylko nie mają pojęcia, co z tą wiedzą zrobić. Może po prostu wraz z ostatnim płatkiem wszystko zniknie, może zabierze ich obu, gdzieś, gdzie nie ma wojny, łez i krwi, gdzie nie ma głosów podsycających koszmary.

Kanda wykorzystuje wciąż otwarte usta Allena i całuje go, gwałtownie i zachłannie, połyka wszystkie niewypowiedziane słowa, rozumie, wie, ale nic nie zmieni.

Długie, czarne kosmyki wysuwają się z gumki, obok niej ląduje biała koszula, palce albinosa przemykają szybko po ciele Kandy. Ten opiera się ciężko o ścianę na wpół rozwalonego budynku i daje białowłosemu wolną rękę.

Rany rozproszone na całym jego ciele zdrowieją wolno.

Allen składa delikatny pocałunek na obojczyku samuraja, kości są ostro zarysowane na bladej skórze Kandy. Chwilę później usta młodszego docierają do jego szyi, a już zaraz są wyżej – znów na ustach. Policzki Walkera są mokre od łez, gdy chwyta w dłonie twarz Yu i przyciąga go bliżej. Trwają tak przez dłuższą chwilę, całuje go tak długo, aż zabraknie tchu, tak długo, jak tylko da radę, a potem obejmuje i szepcze uspokajająco do ucha, lecz Kanda ucisza go szybko. Nie chce słuchać, że będzie dobrze, że się ułoży, że będzie jasne, czyste niebo, a pod nim nie będzie już gruzów i krwi.

Będzie, czy nie będzie, to nie jego świat i nie on go ujrzy. Słyszał te słowa tyle razy, dziewięć długich lat i po co to wszystko - sfatygowane od katany dłonie, ta krew na ustach i usychający lotos, zamknięty w cholernej klepsydrze...

Dla Kandy liczy się tylko tu i teraz, bo nie wierzy w jutro, tak jak nie wierzy we wczoraj. Czasem zastanawia się, czy wierzy w cokolwiek poza Allenem.

Kanda wierzy w Allena, na tej samej zasadzie, wedle której wierzy w samego siebie, w ten niezrozumiały sposób, przez który są tak podobni.

Bo Allen jest niedoskonały, pomimo pozorów, bo Allen ma maskę, którą przywdziewa na twarz od tak dawna, że wszyscy w nią wierzą. Spoili się razem; Allen - maska, maska - Allen, teraz ta maska to Allen, a Allen to maska. I tylko Kanda umie dostrzec w niej szczelinę, choć nie ośmieli się jej zdjąć. Bo Kanda także nie chce, by ktoś zdjął tę jego.