I: Akatsuki.
Tej niedzieli słońce było wyjątkowo łaskawe. Dzień nie był ani gorący, ani zimny. W powietrzu unosiło się, i otulało wszystko, co żywe przyjemne ciepło. Promienie światła wpłynęły delikatnie oknami do przestrzennej, jasnej kuchni, w której Videl dokańczała właśnie przygotowywany dla rodzin Brief i Son obiad. Pozostali domownicy wraz z gośćmi siedzieli w pokoju dziennym, z wyjątkiem dwóch najstarszych Saiyan, którzy najwidoczniej czekali zniecierpliwieni na rozpoczęcie uczty. Ich wszystkich wyrwał z własnych zajęć nagły dzwonek do drzwi.
-Tutaj? O tej porze? Kto to może być? –dziwiła się Videl.
-Może Świadkowie Jehowy…?-zasugerowała starsza pani Son.
-Może zabić? -Vegeta uśmiechnął się wrednie i skierował do drzwi.
-Oh, Vegeta, proszę…-westchnął Goku i ruszył za nim.
Młodszy Saiyan otworzył drzwi, a jego oczom ukazał się starszy mężczyzna odziany w biały garnitur, który w jakiś sposób już na wstępie dodawał mu wiarygodności. Człowiek ten miał śniadą cerę i siwe, falujące włosy. Przyjazne spojrzenie tajemniczych, szarych oczu idealnie komponowało się z delikatnym, szczerym uśmiechem malującym się na jego starczej twarzy.
-Dzień dobry szanownemu panu!
-Uh, jak mógłbym panu pomóc…?-spytał Saiyan, nie bardzo wiedząc, jak miał się zachować.
-Nazywam się Raszmael Sen i jestem specjalistą od hipnozy, już mówię, co mnie do państwa sprowadza…Otóż prowadzę badania nad podatnością ludzi na ten rodzaj ingerencji w ludzki umysł i zastanawiam się, czy szanowni państwo zechcieliby się sprawdzić…?
-Rany, hipnoza! –ucieszył się Goku-Vegeta, co to jest hipnoza…?
-Raszmael…Raszmael…-szeptał książę do siebie- co ty też tam gadasz, Kakarotto?
-Pytałem, czym jest hipnoza…
-Niczym bolesnym, kretynie…daj mi się skupić!
-Ee…dzięki…A co wy na to, dziewczyny?
-Oh, jak mogłybyśmy odmówić! –uśmiechnęła się Chichi- Proszę, niech pan wejdzie!
-Dziękuję-rzekł mężczyzna i skierował się do pokoju.
-Czytałem wiele o tego typu hipnozie, ale nigdy nie byłem jej świadkiem! Wchodzę w to-roześmiał się Gohan.
Videl westchnęła ciężko, ale nie odezwała się ani słowem.
-Jestem głodny! Idę do cholernego baru, jeśli nie mogę zjeść tutaj! –rzucił Goten, pociągnął za sobą Trunksa i obaj opuścili dom.
-Raszmael…Cholera, skądś go znam! –Vegeta wciąż był zajęty tożsamością tajemniczego starca.
Cała szóstka, nie licząc hipnotyzera skupiła się w salonie, tylko dzieci bawiły się na piętrze. Starzec siedzący przed nimi zdążył już wypowiedzieć tajemnicze słowa. Słowa, których języka żadne z nich nigdy jeszcze nie słyszało. Cała grupa zapadła w zdawałoby się płytki letarg.
Szarooki mężczyzna westchnął, ta część zabrała mu nieco energii, ale najtrudniejsze i najważniejsze było dopiero przed nim.
-Vegeta, Kakarotto, Gohan- wyszeptał-zbudźcie się!
Mężczyźni otworzyli w połowie oczy i w tej samej chwili złapali się za głowy, wrzeszcząc przy tym z bólu. Cierpienie, którego w tym momencie dane im było zaznać trudno było z czymkolwiek porównać, i nijak nie byli w stanie go opisać. Uczucie to było trochę takie, jakby coś wielkiego skruszyło się w ich umysłach, spłynęło wraz z lawiną nowych informacji i doznań. Jakby już nigdy nie mogło być takie samo. Spłynęła na nich pamięć o dalekiej przeszłości, o początkach stworzenia ich i ich Świata, dotknęła boska wiedza, a dusze największych przodków musnęła ich ega. Nagle poczuli, jakby otuliła ich boża miłość i światło. Ale ponad te cuda, ponad tę łaskawość i dary przebijał się żal i Gniew Boży.
Nienawiść do tego, który śmiał uzurpować Go i zepchnąć z piedestału, torturować, powybijać Jego Dzieci, a obdarzyć miłością własne stworzenia z nieprawych łóż, kazać im siebie wielbić…Stworzenia te Fałszywy Bóg nazwał Ludźmi, wpoił im Wielkie Kłamstwo, a Brata swojego ochrzcił Szatanem…
Wielcy Saiyanie musieli doprowadzić do tego, by Kłamca zapłacił za swoje grzechy, by cześć z powrotem oddawano Temu, Któremu była należna…Musieli stworzyć Świat na nowo. Uczynić go lepszym. Uczynić go ich światem-światem Bożych Dzieci. Bez względu ile i jakich ofiar przyszłoby im ponieść…Misja była najważniejsza. Bóg im błogosławił… Bóg ich prowadził…
- Aniele Raszmaelu, co…co się z nami stało? –wyszeptał Goku, jakby bał się, że któraś z nieświadomych niczego kobiet mogłaby go słyszeć.
Raszmael uśmiechnął się serdecznie.
-To był świt waszych umysłów…
-A co, jeśli zawiedziemy…?-Vegeta nie był pewny, czy przebudzenie akurat ich było dobrym pomysłem.
-Nie zawiedziemy…-wyszeptał Gohan-Nie wolno nam!
Starzec skinął głową.
-Gohan ma rację, nie zawiedziemy…Obserwowałem was od wielu, wielu lat…znałem was zanim się jeszcze urodziliście, drogie dzieci…A ten szok minie za minutę, może dwie.
-Tak jest, Stróżu! –wykrzyknęli.
Mężczyzna zwany Aniołem wstał, i obdarzył Saiyan ciepłym, acz stanowczym spojrzeniem mówiącym dobitnie, że czas rozmów już minął. Pstryknął palcami, a kobiety ocknęły się.
-Już po wszystkim, drogie panie. Jak było? –spytał uprzejmie.
-Miałam naprawdę piękne sny! Otulało mnie takie ciepłe światło, widziałam moją mamę, i…Gohan, opowiedzieć ci później o tym? –wykrzyknęła podekscytowana Videl.
Raszmael szczerze się zasmucił, ale nie pozwolił nikomu tego zauważyć. Spojrzał na Gohana, niemal machinalnie.
-Oczywiście, słońce –uśmiechnął się mężczyzna i pogłaskał żonę po lśniących, czarnych włosach.
-Odprowadzę pana kawałeczek, panie Raszmael…-Videl uśmiechnęła się szeroko.
-Och, takie dobre z ciebie dziecko…-uśmiechnął się starzec.
Sen podziwiał błękit nieba i delektował się rozkoszną wonią kwiatów z ogrodu młodej pani Son. Wszystko to było takie piękne…! Anioł miał jedynie nadzieję, że Saiyanie zajmą się wszystkim bez większych problemów i, że zrobią to tak, by jak najmniej niewinnych żyć pochłonęła ich Wojna…
-Panie, czasami wydaje mi się, że Ciebie nie rozumiem…-westchnął.
Spojrzał jeszcze raz na ten przyjemny według niego domek, klasnął w dłonie i zniknął.
Tymczasem kobiety poczuły się dziwnie, jakby ktoś uderzył je w głowę, ale nie przejęły się tym zbytnio, ponieważ ostry ból szybko minął.
-Kurna, ale, kurna, ej, co ja robię przed domem? Przecież byłam w środku…
Trójce mężczyzn, w których żyłach płynęła majestatyczna krew, z nerwów podniosło się ciśnienie.
-Kochanie, myślę, że chciałaś wziąć talerze z domu mamy…-Gohan uśmiechnął się niepewnie.
-Chciałam…?-Kobieta nie była już nawet pewna tego, czy pytała samą siebie, czy też pozostałych mężczyzn.
Zbyt skołowana była w tej chwili.
-Tak, słodziutka, chciałaś. Pomóc ci z tym? –spytał uprzejmie Goku łamiąc tym samym niewygodną ciszę.
-Nie, raczej nie…-zachichotała dość nerwowo i skierowała swoje kroki w stronę domu starszych Sonów.
-Ona jest powalona! Zbyt ciekawska jest…-syknął książę.
-Wyluzuj, Vegeta…-warknął Gohan.
-Obaj lepiej wyluzujcie, to dopiero początek Świętej Gry…-prychnął trzeci Saiyan-Jest pora obiadu. Vegeta, do środka.
-Weź mną nie rządź, co?! Wciąż jestem twoim księciem i nadal jestem bystrzejszy od ciebie, czy ci się to podoba, czy nie!
-W takim razie zachowuj się jak bystry człowiek. –wchodząc do domu Goku nie spojrzał nawet na Vegetę.
-Ojcze, a co ze mną…?
-Zrób to samo, co on. Nie jesteś głodny?
-No tak, ale…
-To po prostu chodź jeść.
-A co z-?
-Później, Gohan. Poź-niej.
Podczas jedzenia Goku spoglądał niespokojnie na Vegetę od czasu do czasu. Sam książę zaś ani myślał jeść. Miał uczucie, że on…że oni mieli o wiele ważniejsze rzeczy do roboty, i nie mieli na nie całych żyć, a czas płynął nieubłaganie. Po prostu gapił się na drugiego Saiyana i zastanawiał się, co też on do cholery sobie myślał.
'Vegeta, jedz. Proszę…' –usłyszał w swoim umyśle saiyański książę.
„Kakarotto? Co ty-?"
'Jedz. Nie czas na myślenie, czas na jedzenie. Jedz.'
„W ogóle nie mamy czasu! Trzeba działać, idioto!"
'I właśnie o tym mówię, głuptasie! Nie będziemy mieć czasu na jedzenie przez najbliższe kilka dni, więc zjedz tyle, ile trzeba teraz. Albo nawet więcej, jeśli łaska. Proszę cię Vegeta, jedz.'
„O czym ty bredzisz?!"
'Zaplanowałem wszystko. Wyjaśnię później. Teraz zachowuj się normalnie i jedz!"
„Boże, niech cię szlag! Już dobrze, zjem, tylko się Kakarotto zamknij do jasnej cholery!"
'Przeciw któremu Bogu przekląłeś?!'
„Co?!"
'Spytałem: przeciw któremu Bogu przekląłeś?'
„To powalone! Czy robi to jakąkolwiek różnicę?!"
'Dla mnie robi.'
„Nie wiem, ale nie kląłem przeciw Stwórcy."
'Dobrze.'
„Co -'dobrze' ?"
'Dobrze, że nie kląłeś przeciw Niemu. Gdybyś to zrobił, najprawdopodobniej bym cię zabił.'
Vegeta uniósł brew i zaczął jeść. Przez chwilę poczuł się nieprzyjemnie. To nie tak, że kochał Stwórcę nad życie. Prawda była raczej taka, że ponad wszystko nienawidził Jego największego wroga. Aczkolwiek swojego młodszego towarzysza wolał o tym nie informować.
„Trudny będę miał żywot z tym nowym, powalonym Kakarottem…" –pomyślał.
Książę nie zauważył jednak większych zmian w sobie samym i uznał, że takowe w ogóle nie zaszły. Prawda była taka, że wciąż podświadomie je blokował, jednak sukcesywnie zaczął poddawać się Mocy.
Gohan przyglądał się obu mężczyznom w rosnącym podekscytowaniu, choć lekko zestresował go widok ciągle zmieniającego się wyrazu twarzy księcia.
„Co do diabła było z nim nie w porządku?! Czy kopniak w książęcy tyłek przywróciłby go do względnej normy? A może rozmawiał z ojcem? A jeśli tak, to o czym?"
Ale w dalszym ciągu pół-Saiyan był zadowolony, że inni niczego nie zauważyli. Gdyby zauważyli, byłby duży problem. Duży problem dla tych zbyt ciekawskich, oczywiście.
To z pewnością nie było tak, że chciał zabić własną rodzinę, wręcz przeciwnie, był jak najdalej od tego. Ale gdyby jednak musiał…
Dziękował Bogu, że były to tylko gdybania.
'Teraz. Nie zadawać żadnych pytań.' –dwójka wciąż niepewnych co do stylu działania mężczyzn usłyszała dobrze znany, jednak tym razem dziwnie opanowany głos.
Goku przewrócił fotel wstając i głosem przepełnionym emocjami krzyknął:
-O rany, czy czujecie tę złowrogą energię?! Skupcie się, chłopaki!
Obaj podchwycili bez najmniejszych problemów.
-Cholera, Kakarotto, ja muszę to zobaczyć!
-Tato, lecę z wami!
-Gohan, a jeśli coś ci się stanie…? –jęknęła Videl.
-Kochanie, nic mi nie będzie…-uśmiechnął się.
-Synu, twoja żona ma rację. Ty polecisz do Piccolo i powiesz mu, żeby na wszelki wypadek zaczął zbierać kule, i zaraz potem wrócisz do domu, ktoś w końcu musi bronić rodziny!
-E, co..?
-Chodź już Kakarotto! –rzucił Vegeta i cała trójka wybiegła.
-Ojcze, po co ta akcja? –spytał w końcu Gohan, gdy byli już około kilometra za domem.
-Właśnie, to było powalone! I nie możemy lecieć chociaż trochę szybciej?
Goku roześmiał się szczerze i niezwykle radośnie, robiąc przy tym drobne piruety w powietrzu.
-Gra została rozpoczęta –uśmiechnął się łobuzersko.
-Ale dlaczego mam lecieć do Piccolo?
-Rany, wcale nie masz lecieć do niego…Powłócz się gdzieś tak do wieczora, ale na nogach, bo agenci Kłamcy są wszędzie, nie patrzcie na mnie jakbym był aż tak głupi, powysyłał ich kilka lat temu na Ziemię i są, sukinsyny. I właśnie dlatego, Vegeta nie możemy lecieć szybciej.
-Powalone to jest!
-Mam się włóczyć, i co dalej?
-No, aha, bo o tym generalnie mówiłem, przepraszam…W tak zwanym międzyczasie wymyśl, czego moglibyśmy używać, żeby było skuteczne, a nie wymagało zbyt dużego podnoszenia ki….
Przez twarz Gohana przemknął lekki uśmieszek.
-A wy?
-No i tutaj jeszcze twoja rola jest…Jak wrócisz, to powiedz im, że coś tam nam się stało, że…
-Że zginęliśmy. –rzucił beznamiętnie Vegeta.
-Bingo, mój drogi książę! Powiedz, że nie żyjemy!
-Jak ty mnie nazwałeś? –jęknął najniższy z Saiyan.
-Ale dlaczego znowu ja mam mówić, że nie żyjesz? –westchnął Gohan.
-Po coś cię młotku ojciec spłodził –fuknął obrażony na wszystko książę.
-Od tej pory radziłbym ci uważać na to, co konsumujesz… -warknął pół –Saiyan.
-Czy to była groźba?!
-Hm…ale jeśli one zadzwonią do reszty wojowników i będą pytać o te całe 'coś'? –zignorował Saiyana Gohan.
-O tym też pomyślałem –rzucił wesoło Goku.
-Kakarotto, powaleńcu, a my dokąd lecimy tak konkretnie?
-My? Do ciebie.
-Po cholerę?!
-Jeśli urządzenie, o które mi chodzi nazywasz cholerą, to lecimy po cholerę –Saiyan wyszczerzył w zęby w rozbrajającym uśmiechu.
Gdy Vegeta chcąc, nie chcąc przypomniał sobie Kakarotto sprzed przebudzenia, do którego ten w tej chwili był bardzo zbliżony pomyślał, że fanatyk religijny byłby bardziej znośny…
