Błędne drogi
I
4.30 am., piątek,16 sierpnia 2013
− Ernie hamuj! – wrzasnął Rondley.
Na Merlina! Co ten młokos sobie wyobrażał! Wiedziałem kiedy należy hamować! Przeżyłem sześciu konduktorów Błędnego Rycerza, pewnie przeżyję i jego! Stan przynajmniej się nie wtrącał. A ten tutaj? Ledwie wyrósł z dziecięcych portek, a już pchał łapy w nie swoją robotę.
Wyprowadzony z równowagi dość gwałtownie pociągnąłem za rączkę hamulca i czekająca na swój przystanek stara wiedźma, nawiasem mówiąc, wciąż jeszcze niczego sobie babka, wpadła na Rondleya.
− Birmingham – zaskrzeczałem, poklepując kierownicę autobusu jak grzbiet posłusznego hipogryfa.
Wiedźma wysiadła, paplając coś o tym, że Błędny Rycerz schodzi na psidwaki. Rondley spojrzał na mnie, jak na zidiociałego starca.
− Jak będziesz tak szalał Ern, to stracimy wszystkich klientów.
− Hę? – udałem, że nie słyszę. Zresztą, co mi tam po jego gadaniu. Jedno gwałtowne hamowanie jeszcze nikogo nie zabiło. Byłem zdania, że w dzisiejszych czasach ludziom przyda się dreszczyk emocji. Po wojnie wszyscy zdziadzieliśmy i wyblakliśmy.
I nawet nie chodziło o to, że nas starych dziadów rozleniwiły miękkie fotele i spokojne noce, ale raczej o fakt, że ci młodzi, tacy jak ten, gówno o świecie wiedzący Codie Rondley, rodzili się pozbawieni charakteru.
Błędny Rycerz mknął przez kolejne zaspane miasteczko, a ja podśpiewywałem sobie po irlandzku. Rondley przewrócił kilkakrotnie oczami i ze znudzeniem rozłożył Proroka Codziennego. Przewertował jego strony i ziewnął.
− Pfff… O czym oni piszą w tych gazetach!? Wiedźma spod Londynu ugryziona przez zaczarowany serwis do kawy? Dzieciak uciekający z domu? Kolejny fatalny koncert Fatalnych Jędz? Czy ktoś ich jeszcze słucha? – zakpił.
Głupi młokos. Inaczej by gadał, gdyby pamiętał czasy, kiedy patrzyło się do gazet ze strachem i nadzieją, że nie znajdzie się tam nazwiska ciotki, brata, sąsiadki, albo tej miłej dziewczyny, w której się kochało w wieku nastu lat i nigdy nie się nie miało wystarczająco dużo odwagi, by jej o tym powiedzieć.
− Hej, Ernie! Nie śpij. Mamy chętnego pod Chudley.
− Się wie.
Skręciłem gwałtownie i niemal wpadłem na poranną śmieciarkę. Autobus przechylił się. Przejechał kawałek na dwóch kołach, po czym znów stanął na czterech. Ot, cwana bestia! Przyspieszyłem. Minęliśmy pobliską wioseczkę. Dla zabawy wystraszyłem kilka krów śpiących na polu.
W końcu przed nami wyrosło Chudly. Przygryzłem wargę i zahamowałem tuż przed stojącym na chodniku wyrostkiem.
Piąta rano, a ten tak sterczy? Od początku coś mi tu śmierdziało.
− Witamy w Błędnym Rycerzu, najszybszym i niezawodnym środku transportu wyłącznie dla czarodziejów – wyrecytował znudzony Rondley. Zabrzmiało to cholernie sztucznie.
− Dzień dobry – mruknął chłopaczek i wpakował się do autobusu wraz ze swoim wypchanym plecakiem.
− Gdzie podwieźć?
Dzieciak zdecydowanie za długo się zastanawiał.
− Do Londynu – wymyślił w końcu i zapłacił odliczoną sumę. Zajął jedno z łóżek pod oknem i czując się chyba dość niezręcznie, przygładził swoje ciemnobrązowe włosy.
[ − To nie ten smarkacz, co tam o nim pisali, że nawiał? – spytałem szeptem.
− Skąd. – Rondley nawet nie przyjrzał się fotografii w Proroku Codziennym. Zerknąłem mu przez ramię w gazetę i po chwili, udając, że poprawiam lusterko skonfrontowałem twarz ze zdjęcia z twarzą młodego pasażera. Nos niby miał inny, nieco mniej zadarty. Oczy też jakby bardziej okrągłe i te brwi… takie przesadnie krzaczaste. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że było w tej twarzy coś sztucznego, jak w źle poskładanej układance. Jakby ktoś na siłę starał się dzieciakowi udziwnić facjatę.
− No jedź. Czego stoisz! – Rondley wywrócił oczami.
Ruszyłem. Silnik autobusu zawył przyjaźnie i jak strzała pomknęliśmy przez budzącą się ze snu ulicę. Łóżka obijały się o siebie nawzajem i nowy pasażer chyba nie do końca umiał się w tym odnaleźć. Podkulił nogi, żeby nic mu nie przyrżnęło w kolana.
− Prześpię się. Mamy tylko dwóch ludzi na stanie. Obaj do Londynu. Chyba tego nie spaprzesz, co? Ernie? − Rondley zerknął na mnie protekcjonalnie.
A idź w cholerę. Skupiłem się na drodze.
− Przepraszam, panie kierowco... Długo będziemy jechać? – Dzieciak z krzaczastymi brwiami podszedł do mojej kabiny.
− Na drugie śniadanie zdążysz – odparłem, zezując na niego jednym okiem.
Chyba nie takiej odpowiedzi się spodziewał, bo skrzywił się lekko.
− Dlaczego żeś uciekł? – spytałem prosto z mostu, zanim zdążył wrócić na swoje miejsce.
− Słucham? – popatrzył na mnie takim wzrokiem, jakbym zamienił się w kobitkę.
− Widać, że uciekłeś. Ciuchy masz nie pierwszej świeżości. Włosy tłuste. I te brwi… Nie wiem kto ci je wyczarował, ale słabo to zrobił.
− Nikt mi nic nie wyczarował! – oburzył się dzieciak. Był młodszy niż z początku sądziłem. Mógł mieć ze czternaście, piętnaście lat i chyba po raz pierwszy jechał gdzieś zupełnie sam.
− Jadę do ciotki. Obawiam się, że będę za wcześnie.
Kto normalny wsiada do autobusu o piątej rano by dojechać na ciociny obiadek? Udałem, że niedosłyszę.
− A poza tym, to nie powinno pana obchodzić kim jestem i dokąd jadę.
− Ot i błąd – bąknąłem. – Kiedyś mieliśmy tu taki zwyczaj, że wszyscy się przedstawiali, a i sam konduktor podawał swoje nazwisko. To były czasy…
– No i na co to komu było? Przecież zawsze można skłamać – chłopiec chyba się zirytował. Przez chwilę miałem wrażenie, że jego brwi przerzedziły się, a nos stał się jakby bardziej zadarty. Może to nieudane zaklęcie przestawało działać?
− Choćby z grzeczności wypadałoby się przedstawić. No, a skłamać też było można. Kiedyś mieliśmy tu Harry'ego Pottera. – Dzieciak wyraźnie się zainteresował tą sławną personą, a ja gadałem dalej − od razu, żem wiedział, że z nim coś nie tak. Podał jakieś strasznie głupie nazwisko. Kto normalny nazywa się Longbottom? Że niby „długi zadek", rozumiesz?
Chłopiec najwyraźniej zrozumiał, bo zaśmiał się pod nosem.
− Jestem Ted. Ted Romulus – przedstawił się. – To chyba nie brzmi głupio?
Skąd. Nieomal się nabrałem.
Znów skupiłem się na drodze. Ted pytał co chwilę, gdzie się znajdujemy i przyglądał temu co robię.
Tu, w kokpicie kierowcy było od groma wajch, przycisków i dźwigni. Niektóre sprawiały, że autobus zmniejszał się sześciokrotnie, inne, że stawał się wąski jak niteczka, a jeszcze inne pozawalały mu być giętkim jak guma. W siedemdziesiątym czwartym, kiedy nawaliło mi się antymugolskie maskowanie użyłem nawet funkcji sztucznej mgły. A jak zaczynałem pracę, to sądziłem, że ta opcja to tylko taki bajer i na nic się nie przyda.
− A to? Do czego on służy? – Ted odważył się w końcu zadać pytanie na temat czerwonego guziczka na tablicy rozdzielczej.
− Nie wiem. Jest tu żeby ładnie wyglądać – skwitowałem.
Chłopiec zrobił taką minę, jakbym obrażał jego inteligencję.
− Tylko spytałem – bąknął i utkwił wzrok w kierownicy, którą akurat kręciłem jak szalony. Jakoś musiałem wyminąć osobówkę, która co chwila pchała mi się pod koła. Psia krew, namnożyło się tych mugolskich samochodów…
Zerknąłem na Teda. Wyglądał na przybitego.
Zrozumiałem, że tracę zaufanie dzieciaka. Może zgorzkniałem. Rzadko kiedy miałem z kim pogadać. Cody traktował mnie jak starego dziada, który i tak nic nie rozumie, a inni pasażerowie zbyt poważnie brali napis „proszę nie rozpraszać kierowcy", który wisiał nad moją kabiną.
– Chcesz poprowadzić? – zaproponowałem. Było warto. Na widok miny chłopca nie jeden padłby ze śmiechu.
– Mogę?! – Ted utkwił spojrzenie w kierownicy. Po chwili minęło pierwsze podekscytowanie i chyba się wystraszył. – Nie wiem czy będę potrafił.
– E, praktycznie sam się prowadzi. Czasem przysypiam na godzinkę lub dwie i nikt nie zauważa. W końcu kiedyś muszę spać.
Ba, myślę, że nawet gdybym umarł autobus jechałby dalej. Rondley zobaczyłyby, że kopnąłem w kalendarz po tygodniu, kiedy zacząłbym śmierdzieć, a zlatujące się muchy zaczęłyby przeszkadzać pasażerom.
– To jak? Próbujesz?
Dzieciak siknął głową. Zdjął kurtkę i powiesił ją na poręczy, a ja wstałem, wciąż przytrzymując kierownicę. Nie wolno jej było puścić.
Ted zajął moje miejsce i położył ręce na kierownicy. Wziął głęboki oddech. Najwyraźniej poczuł się prawie dorosły.
− Gotowy?
Autobus wyrwał się spod mojego panowania, jak koń, któremu nagle udało się uciec od kieratu. Ted próbował jakoś nad tym zapanować, ale zbyt szaleńczo kręcił kierownicą. Jechaliśmy jak po serpentynie, przez wciąż śpiące przedmieścia. Łóżka wewnątrz Błędnego Rycerza zjeżdżały raz na prawą, raz na lewą stronę autobusu, co chwila zderzając się ze sobą.
Prawie padłem ze śmiechu, widząc Teda, który z trudem wymijał przeszkody. Drzewa na poboczu uciekały przed nim jak szalone, a znaki drogowe odchylały się do tyłu niczym wielkie lizaki.
– Aaa! Nie mogę na to patrzeć! – wrzeszczał dzieciak, zaciskając mocno palce na kierownicy. Gdyby mógł pewnie by ją puścił i zasłonił sobie oczy.
– Spokojnie. Jest jak miotła. Jeśli wyczuje, że się go boisz to cię zrzuci.
– Żadna miotła nie jest tak szurnięta! – Ted pobladł. Wjeżdżaliśmy w miasteczko, a jemu wcale nie szło lepiej.
Nagle coś poszło nie tak i Błędny Rycerz obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni.
Na gacie Merlina, mogłem dzieciakowi wcześniej pokazać hamulec!
Przed nami rósł biały domek z płotkiem i pelargoniami w ogródku. Zbliżał się zdecydowanie za szybko. Ted zamarł, a ja krzyknąłem:
– Czerwony guzik! Wciskaj czerwony guzik!
W końcu sam walnąłem pięścią w migający na desce rozdzielczej przycisk. W ostatniej chwili autobus odbił się od ziemi jak gigantyczna żaba i przeskoczył przez biały domek. Przez chwilę unosiliśmy się w powietrzu, po czym z hukiem wylądowaliśmy na ziemi. Błędny Rycerz wciąż mknął po trawie.
− Uf… Chyba tylko przeoraliśmy ogródek. – Spojrzałem w lusterko. – Następnym razem nie szukaj skrótów.
Podniosłem kurtkę Teda z podłogi i podałem mu ją, sugerując, że już lepiej będzie jak siądę za kółko i wrócę na główną drogę.
Zamieniliśmy się.
– Jak już obaj cudem uniknęliśmy śmierci, to może opowiesz mi w końcu dlaczego uciekłeś? – zapytałem.− Starzy cię nie rozumieją?
– Nie mam rodziców. Babcia mnie wychowuje – odparł chłopiec, mnąc w rękach kurtkę.
− Babcia powiadasz. Może kiedyś nas umówisz? Stare grzyby też czasem lubią pójść na randkę − puściłem do Teda oko, a on uśmiechnął się, rozpoznając żart.
– Miły z pana gość.
– Mów mi Ern. – zaproponowałem, poprawiając okulary.
− Wiesz Ern… − zaczął Ted, opierając się o przednią szybę. – Tak właściwie, to nie uciekłem. Chcę tylko trochę odpocząć. Znaleźć siebie. Cały czas ktoś mi mówi, jaki powinienem być. „Twój ojciec nigdy się nie włóczył, Teddy!" „Twoja matka nie była niezdarą!" „A tak w ogóle, to była autorką, powinieneś pomyśleć o sensownym zawodzie!"
– Tak ci mówią?
– Tak, to znaczy nie… Ale ja tak to odbieram – westchnął Teddy. − I nawet próbuję być taki jak by wszyscy chcieli. No wiesz… Dorównać tym moim wspaniałym rodzicom, którzy polegli za piękne ideały. Ale co na to poradzę, że czasem jestem nieśmiały, rzadko umiem się postawić i knocę wszystko czego się dotknę. Jakbym miał w genach bycie niezdarą.
− Ja tu wcale nie widzę niezdary. Fakt, jestem już trochę ślepawy… Ale, o ile mi wiadomo, niewielu chłopców tak odważnie poprowadziłoby Błędnego Rycerza.
– Serio? – Teddy rozchmurzył się.
− Dam ci dobrą radę – zacząłem po ojcowsku. − Kiedy uciekasz z domu, zawsze wracaj. A kiedy udajesz kogoś innego, upewnij się, że na twojej kurtce babcia nie wyhaftowała imienia i nazwiska.
Chłopiec zaczerwienił się i spojrzał na swoja kurtkę. Tuż przy kołnierzyku, widniał wyhaftowany czerwono-złotą nicią napis: Teddy Lupin.
– Spokojnie. – Puściłem do Teda oko. – Nie wydam cię. Tylko obiecaj mi, że, gdy znowu wezwiesz Błednego Rycerza, będzie to kurs do domu.
– Obiecuję. – Skinął głową Teddy.
– Co to za hałasy! – Rondley zlazł z piętra na dół. Przeciągając się, poprawił pomiętą koszulę i wyjrzał przez okno.
Londyńskie przedmieścia budziły się do życia. Był ciepły, letni poranek.
– Mamy lekkie spóźnienie.
− Hę?− Udałem głuchego i puściłem do Teda oko.
Ruch był spory, ale bez trudu przebiłem się przez miasto. Zaparkowałem pod Dziurawym Kotłem, gdzie już czekali jacyś pasażerowie. Teddy i inny podróżny, którego Rondley ledwie ściągnął z łóżka, wysiedli na tym przystanku.
Słuchając jak Rondley rozlicza się z kolejnymi klientami, przyglądałem się znikającemu w tłumie chłopcu z wielkim plecakiem.
[i]Dziwne/[i]. Przez chwilę byłem pewien, że to jego śledzę wzrokiem, by po chwili zorientować się, że patrzę na kogoś o włosach koloru miedzi. Przetarłem okulary. Rudzielec zniknął w tłumie.
− Ernie! Śpisz, czy umarłeś?! – Rondley warknął na mnie.
− Hę? – Udałem, że nie słyszę.
