A/N: Hej! Wróciłam! Przepraszam, że tak dawno się nie odzywałam, ale byłam bardzo zajęta. Na dodatek, moja wena się zbuntowała i wszystko, co próbowałam pisać, okazywało się zwyczajnym „kaszanem". Ostatnio jednak naszedł mnie nowy pomysł i muszę stwierdzić, że tym razem jestem zadowolona z pierwszych rozdziałów. Mam nadzieję, że Wam również się spodoba.
Pozdrawiam i życzę miłego czytania! ;-)
Asia
1.
- Znowu przytyłem!- mruknął z niesmakiem, zapinając marynarkę swojego wyjściowego munduru. Nienawidził go. Znacznie bardziej wolał swoje stare, dopasowane jak ulał BDU, które dawało mu poczucie komfortu. Jak na złość jednak, jego pozycja wymagała, by prezentował się należycie, więc codziennie rano, wciąż od nowa musiał wciskać się w sztywny mundur , który, co gorsza, zaczął się „nieco" na nim kurczyć.
- Cholerna biurkowa robota!- dodał. Miał stanowczo zbyt mało ruchu i zbyt częstych okazji do jedzenia, co mu wcale, a wcale nie służyło. Tęsknił za czasami, gdy w ferworze walki musiał biegać godzinami, albo wspinać się, albo skakać, albo nawet rąbać drzewo, by zrobić sobie jakieś prowizoryczne schronienie. Ach! W tych słodkich czasach miał talię jak osa!
No dobra… To nie zabrzmiało zbyt męsko, ale fakty pozostawały faktami… Gdy rezydował w SGC, był w świetnej fizycznej formie, tymczasem tu, zamknięty w czterech ścianach swojego biura w Pentagonie, powoli zaczął przypominać Hammonda (no, może za wyjątkiem tej łysiny). Bez urazy… Szanował swojego byłego dowódcę, jak nikogo na świecie. Stary dobry George wiedział, co to lojalność, honor i oddanie. Nie raz wyciągnął ich zadki z szamba i przymknął oko na niektóre ich samowolki tylko dlatego, że służyły wyższemu dobru. Jego śmierć była wielką stratą, ponieważ zmarł nie tylko doskonały oficer, ale też nieprzeciętnie dobry człowiek i przyjaciel.
Jakkolwiek jednak ciepło wspominał swojego poprzednika, generał broni Jonathan „Jack" O'Neill nie zamierzał skończyć jak typowy „misio", z wystającym brzuchem!
- Muszę wreszcie wziąć się za siebie i skorzystać z tego platynowego karnetu na siłownię, który sprezentował mi Danny!- stwierdził zdecydowanie.
Ostatnim razem, gdy widział swojego młodszego (i choć nigdy by nie powiedział tego głośno), najlepszego przyjaciela, było Boże Narodzenie. Doktor Jackson zaskoczył go swoją wizytą, lecz zaskoczył pozytywnie, ponieważ Jack był przeświadczony, że tamte święta spędzi samotnie. Cassie była z przyjaciółmi w Aspen, na nartach. Teal'c od miesięcy przebywał na Dakarze, użerając się z Radą Wolnych Jaffa. Daniel miał być na wykopaliskach gdzieś na P-coś-tam, a Carter… No cóż… Carter objęła dowództwo nowego statku klasy Dedal, ochrzczonego jako „George Hammond", na cześć ich wielkiego, nieżyjącego lidera i w tamtym czasie latała gdzieś po galaktyce.
Do licha! Tęsknił za nią… Od jego transferu do Waszyngtonu, nie spędzali ze sobą zbyt wiele czasu, ale zawsze były to najlepsze chwile jego życia. Znał ją od przeszło dwunastu lat, kochał prawie tyle samo i chociaż zawsze coś stało im na drodze, nic nie zmieniło tych uczuć. One wciąż były i co ważniejsze, nadal rosły. Jak to jest, że za każdym razem, gdy rozmawiali, wyglądała, jakby czas się dla niej zatrzymał? Miała czterdzieści cztery lata i nadal była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znał. Zaskoczyła go, farbując swoje (teraz nieco dłuższe niż zwykle) złote włosy na ciemniejszy kolor, ale choć uwielbiał ją jako blondynkę, nowy image nie ujął ani trochę jej urody. Dla niego nadal była doskonała…
To dlatego tak się przejął swoim wyglądem. Miał sześćdziesiątkę na karku i chociaż nadal był w lepszej formie, niż jego koledzy w tym wieku, zaczął czuć się stary i… nie czarujmy się, nieatrakcyjny.
Naturalnie Sam…eee… Carter, zawsze podkreślała, że nie zgadza się z tą opinią.
- Pan nie jest stary, sir!- wołała, gdy narzekał na wiek i bolące kolana, dając mu do zrozumienia (albo przynajmniej taką miał nadzieję), że nie przeszkadza jej szesnastoletnia różnica wieku między nimi.
Tym nie mniej, o ile ona nadal pozostawała w kwiecie wieku i prawdę mówiąc, nadal miała wielu adoratorów (nie, żeby jakichś zachęcała… Od śmierci Jacoba i zerwania z Pete'em zdawała się orbitować wokół jego skromnej osoby i o ile wiedział, nie spotykała się z żadnym facetem, spędzając swój wolny czas w jego towarzystwie, czy to w Waszyngtonie, czy w chatce nad jeziorem, w Minnesocie), to on zaczął czuć się niewart jej uwagi. W związku z tym, chciał dla niej wyglądać dobrze, nawet jeśli formalnie nie byli parą.
Oczywiście, plotki na ich temat krążyły, zakłady (o tak, wiedział o pokaźnym banku, trzymanym cichaczem przez Waltera!) kontynuowano, ale chociaż Jack i Sam stali się sobie naprawdę bliscy, wciąż nie mieli odwagi, by przekroczyć linię.
Jak powiedział kiedyś Danielowi, ich związek był skomplikowany…
- Yup, kolego! Trzeba się pozbyć tego tłuszczyku inaczej Carter naprawdę cię rzuci.- powiedział do swego odbicia w lustrze, po czym dodał:- Nie, żeby z tobą chodziła, ale…
Poza tym, zbliżał się prezydencki bal, na którym miała mu towarzyszyć, gdy już wróci z kolejnej misji (co miało nastąpić już niedługo, ku jego wielkie uldze i uciesze) i musiał się godnie prezentować u jej boku, czyż nie?
Westchnąwszy głęboko, raz jeszcze krytycznym wzrokiem obrzucił swoją „nieco" zaokrągloną sylwetkę i dopiwszy resztę kawy, którą zrobił sobie rano, pochwycił neseser i udał się do wyjścia, gdzie już oczekiwał jego osobisty kierowca.
Owszem, miał kierowcę. Był to jeden z plusów bycia głową Homeworld Security i choć Jack niewątpliwie tęsknił za prowadzeniem swojej starej, wysłużonej półciężarówki, to w zatłoczonym Waszyngtonie posiadanie szofera było bardzo korzystnym rozwiązaniem. Korki tutaj były okropne i musiał przyznać, że gdyby sam musiał się przez nie przedzierać, prędzej zniósłby jajo. Przyzwyczaił się więc, że jest wożony i nie korzystał z usług sierżanta Dale'a tylko wtedy, gdy odwiedzali go przyjaciele, a zwłaszcza Carter…
Tak czy owak, jak każdego dnia pozwolił się zawieźć do Pentagonu, po czym skierował się od razu do swojego biura, witając się po drodze ze współpracownikami, na czele których stała jego rezolutna sekretarka, pani Morris. To ona trzymała w kupie jego papierki i to jej zawdzięczał codzienny talerzyk ciasteczek czekoladowych, rezydujący na jego biurku. Jeśli miał być ze sobą szczery, po tym, jak nie raz musiała się z nim użerać, tę kobietę powinni nagrodzić medalem, albo ogłosić świętą. Bóg wie, że na to zasługiwała!
- Dzień dobry, Mildred!- mrugnął wesoło, mijając jej biurko.
- Dzień dobry, panie generale.- odparła z udawaną sztywnością, jednak za jej okrągłymi okularami czaił się ukryty humor. Jak na siedemdziesiątkę, była pełna życia!
- To co dziś mamy w planach?- spytał swobodnym tonem.
- Poza spotkaniem z Szefem Połączonych Sztabów o 10.00 i wideo-konferencją z generałem Fiodorowem o 12.00, nic konkretnego.- odparła.
- Doskonale!- wyszczerzył się.- Bądź taka złota i wyskrob mi ze dwie godzinki gdzieś przed obiadem. Chciałbym skoczyć do siłowni. Zapuściłem się trochę.- stwierdził.
- Nie przeczę.- powiedziała szczerze, jak to zawsze miała w zwyczaju.- Już się zastanawiałam, czy nie umówić poprawek pana do munduru, sir.- dodała.
- Hej!- zaprotestował zaraz.- To nie tylko moja wina! To ty mnie ciągle karmisz tymi czekoladowymi cudeńkami, Milly!- wypalił w samoobronie.
- Po pierwsze, generale…- zripostowała bez ogródek (lubił w niej tę cechę- była otwarta w przeciwieństwie do reszty tych lizusów, którzy go otaczali).-…nikt panu nie każe jeść wszystkich na raz.- przypomniała.
- A po drugie?- spytał z pozorowanym sarkazmem.
- Po drugie, jak pan myśli, od kogo doktor Jackson wziął pomysł na świąteczny prezent?- zapytała, znacząco unosząc brwi.
- Ha! Wiedziałem, że sam tego nie wymyślił!- zawołał z tryumfem O'Neill.- Zwykle przywozi mi kolejną figurkę jakiegoś bożka. Zaraz, zaraz…- tu się na chwilę zatrzymał.- Czy to znaczy, że chciałaś mi dać coś do zrozumienia?- spytał podejrzliwie.
- Nie wiem, sir.- odpowiedziała spokojnie.- Niech się pan sam domyśli.
- Pfff!- mruknął, udając obrażonego.- Jak będziesz taka złośliwa, to cię kiedyś zwolnię!- zagroził, choć wiedziała, że nie mówił poważnie.
- Skoro pan tak mówi, szefie.- wstrząsnęła nonszalancko ramionami.
Jack westchnął z dezaprobatą, ale w środku śmiał się jak opętany. Doskonale wiedział, że Milly pozostanie tu aż po grób, inaczej kto by go chronił przed tutejszymi harpiami, które polują na niego tylko ze względu na jego pozycję? By się do niego zbliżyć, musiałyby przejść przez panią Morris, a to graniczyło z cudem, bo była lepsza niż sam Cerber w piekle!
Yup! Tylko idiota pozbywałby się tak dobrego strażnika, a on idiotą nie był (chociaż wszystkim wciskał co innego). Poza tym, lubił ją!
- A mogę chociaż liczyć na kubek dobrej kawki?- zapytał z nadzieją.
- Pańska HERBATKA ZIOŁOWA już czeka.- odpowiedziała tylko kobieta.
- Ty mnie kiedyś wykończysz, Milly.- przewrócił oczami generał.
- Nie, sir. Ja tylko ratuję panu życie.- sprostowała i zajęła się swoją pracą.
Wiedział, że dyskusja została zamknięta, więc z rezygnacją poszedł do swego gabinetu i jak co dzień, upił łyk tej sianowatej lury, którą mu parzyła.
W sumie, musiał przyznać, że to COŚ nawet mu służyło. Może faktycznie powinien ograniczyć kofeinę?
- Co to, to nie!- przyszło mu na myśl.- Po moim trupie!
TBC
