Po kolana w trupach
Zostaje zesłany na Fobos do placówki UAC (Union Aerospace Corporation) za okazanie wyższemu rangą funkcjonariuszowi nieposłuszeństwa. Nie traktuje jednak swojego pobytu jako dotkliwej kary. Ot, coś do odbębnienia i zapomnienia. Wszystko idzie jak z płatka — do dnia codziennego na odległym posterunku ludzkości być może wkrada się nawet nuda — kiedy nagle staje się coś dziwnego i niezrozumiałego. Dochodzi do tajemniczego wydarzenia i wszyscy zostają albo przemienieni w bezwolne bestie, albo zabici przez tych, którzy zostali przemienieni. Niektórzy zostają rozszarpani na kawałki na jego oczach. Ten widok wyrywa go z początkowej apatii i ukierunkowuje jego umył na walkę o przetrwanie. Wszystko bowiem wskazuje na to, że jest jedynym ocalałym i, aby utrzymać ten stan rzeczy, musi podjąć nierówną walkę z siłami, które opanowały cały kompleks.
Poza nieumarłymi obiekt zaludniają teraz również brązowe, człekopodobne potwory z ciałami naszpikowanymi kolcami oraz różowe stwory bardziej przypominające jakieś zwierzęta. Czy są kosmitami? Owszem, nie wyglądają na przemienionych ludzi, ale też nie sprawiają wrażenia całkiem obcych. Jest w nich coś dziwnie znajomego. Od zawsze podejrzewał, że spotkanie z obcą cywilizacją, kiedy już nadejdzie, raczej nie będzie przebiegać w przyjaznej atmosferze, ale na pewno nie spodziewał się czegoś takiego. Nie ma teraz jednak czasu na dalsze rozważania. Musi przeżyć, a żeby przeżyć musi się ruszać. Przeć naprzód.
W ciągu kilku dni przedostaje się przez kolejne obiekty. Najpierw wydostaje się z hangaru, skąd trafia do reaktora atomowego zasilającego cały kompleks. Po drodze, tak jak się obawiał, nie spotyka nikogo żywego. Same zombiaki i stwory, które zaczyna nazywać demonami. Zrazu jako żart, lecz w krótkim czasie nazwa przykleja się na dobre. Może gdyby ktoś mu towarzyszył, zaprotestowałby przeciwko takiej niedorzeczności. Ale jest sam.
Na terenie baz UAC obowiązuje ścisły zakaz noszenia broni poza pistoletami, a i te mogą mieć jedynie stosunkowo nieliczni pracownicy ochrony. Dostaje się do zbrojowni, żeby nie biegać wszędzie z pistoletem, który nie jest wystarczającą bronią w starciu z tak licznym przeciwnikiem. Na stanie są: strzelby, karabin maszynowy z obracającym się lufami oraz wyrzutnia rakiet. Oglądając ten arsenał zastanawia się, co jeszcze tu wyprawiają, skoro czysto teoretycznie przewidzieli możliwość strzelania rakietami. Chodzi o zagrożenie z zewnątrz? Ale przed kim? Opuszczając pomieszczenie wraca wspomnieniami do dubeltówki, której z wielką przyjemnością używał na Ziemi. Ach, gdyby ją miał teraz, szanse byłyby o wiele bardziej wyrównane.
Z części zasilającej kompleks w energię udaje się do rafinerii oczyszczającej odpady toksyczne. Gdzieś wtedy zaczyna się zastanawiać, co tak naprawdę jest przedmiotem działalności bazy na Fobosie. Dochodzi do wniosku, że nie ma pojęcia. Owszem, oficjalnie oczyszczają najbardziej toksyczne odpady z dala od Ziemi, ale samo to nie uzasadnia całej paramilitarnej obsady bazy. Musi tu chodzić o coś grubszego. Jest tu jednak na zesłaniu i nie ma większej wiedzy na temat kompleksu. Ma stanowisko doradcy w sprawie ochrony, co brzmi dumnie, ale w praktyce przekłada się na nudne oglądanie monitoringu w bazie, w której nic się nie dzieje i której siłą rzeczy nie odwiedza nikt z zewnątrz. I której nie grozi żadne niebezpieczeństwo, przed którym on mógłby ją ochronić. Nie poświęcał temu jednak zbyt wielu myśli. Był swoistym skazańcem. Odbębnić i zapomnieć — taki miał plan od początku i realizował go konsekwentnie. Nie zamierzając zostać długo, nie zaprzyjaźnił się z nikim, a ci, z którymi utrzymywał kontakty, nie byli zbyt skorzy do rozmów na temat samego obiektu, co zrzucał przez cały czas na karb również ich przymusowego pobytu. Co najmniej część była tu na takim samym jak on zesłaniu. Na podstawowym żołdzie oczywiście. Z jakiegoś powodu i to pomimo wysokich wynagrodzeń nie było wielu chętnych do pracy tutaj. Teraz jednak zaczyna snuć podejrzenia, że ludzie wiedzieli coś więcej. Na pewno były jakieś plotki, ale ludzie zawsze urywali ściszone rozmowy, kiedy się zbliżał. Był tu najkrócej i może bali się, że jest szpiegiem UAC. Wtedy nie wzbudziło to jego podejrzeń, teraz inaczej patrzy na te zachowania. Teraz jednak nie ma to już żadnego znaczenia.
Z rafinerii trafia do centrum dowodzenia, w którym, jak sądzi, udaje mu się zlokalizować statek mogący zabrać go do domu. Nie ma jednak tak łatwo, ponieważ pojazd znajduje się daleko od centrum. Pozostaje nie tracić tempa. Tak oto dociera do następnego obiektu — laboratorium. Tam dowiaduje się prawdy o działaniach prowadzonych na Fobosie. Po wybiciu zmutowanego personelu oraz potworów dowiaduje się z pozostawionej dokumentacji, że eksperyment prowadzony na Fobosie dotyczył systemu teleportów między dwoma punktami: na Fobosie i Dejmosie. Data pierwszej próby teleportu nie pozostawia złudzeń co do dalszego ciągu — dzień, w którym doszło do Wydarzenia i w konsekwencji którego rozpętało się piekło. Podczas nawiązywania połączenia między Fobosem i Dejmosem wystąpiła nieprzewidziana anomalia [sic!] i teleportem przedostali się do bazy jacyś „nieproszeni goście". Na tym wszelkie raporty się kończą, ponieważ — jak sądzi — chwilę potem doszło do masakry i nie było komu dalej pisać. Kolejna zła wiadomość jest taka, że jedyną szansą na ucieczkę jest dostanie się w okolice anomalii, ponieważ to tam znajduje się statek mogący go zabrać do domu.
Przed opuszczeniem centrum zauważa jeszcze, że nie widzi na niebie Dejmosa. Budzi to w pierwszej chwili jego niepokój, ale oddala go od siebie jako bezsensowny. Najprawdopodobniej nie widzi go z tego miejsca. A na aparaturze, która wariuje i pokazuje odczyty z kosmosu, nie bardzo może polegać.
Kolejnymi przystankami na drodze są: centrum produkcyjne wytwarzające różne przedmioty na użytek kompleksu (który z owym centrum oraz elektrownią atomową miały być gwarantem samowystarczalności) oraz centrum komputerowe. To ostatnie nie byłoby mu w ogóle potrzebne, ale to tam znajduje się jedyne dojście do anomalii, jak sam już zaczął nazywać punkt docelowy. Dociera do niego i zauważa, że baza wygląda tu inaczej. Gdyby miał ubrać w słowa to, co zobaczył, to powiedziałby, że przeszła podobną przemianę jak opętani ludzie. Ale może to ze zmęczenia. Może nawdychał się jakichś chemikaliów po drodze i ma majaki. To jedyne sensowne wyjaśnienie. W końcu trafia do osobliwego pomieszczenia w bluźnierczym kształcie gwiazdy. Tam znajdują się dwa posterunki, z których na spotkanie wychodzą mu dwa diabelskie pomioty — mają rogi na głowie oraz kopyta zamiast stóp, a do tego śmierdzą i są agresywne. Daje im radę i to pomimo wsparcia dla satyrów ze strony niewidzialnych demonów osaczających go dodatkowo z każdej strony. Wtedy opuszczają się ściany gwieździstego pomieszczenia i jego oczom ukazuje się ponury żart, który sam sobie zafundował. Okazuje się bowiem, że nigdy nie było żadnego statku — musiał coś źle zrozumieć — tylko czeka na niego… teleport.
Wzdycha ciężko i rusza w jego stronę. Nie pozostaje mu nic innego do zrobienia. Baza jest zniszczona i odcięta od świata. Nie ma żadnej komunikacji z Ziemią. Mógłby co prawda czekać na jakąś akcję ratunkową, ale do tego czasu może skończyć mu się pożywienie i woda. Nie ma też możliwości sprawdzenia zapasu tlenu. Jest zresztą poobijany i zmęczony po całej tej eskapadzie, a w paru miejscach ma rany, które doraźnie zakleił plastrami z apteczek (całe szczęście, że są porozrzucane w różnych miejscach). Uznaje, że przedostanie się do bazy na Dejmosie daje mu więcej szans na przeżycie. Z żołądkiem w gardle staje więc na teleporcie i zostaje przeniesiony do ciemnego pomieszczenia. Po pierwszym otumanieniu zaczyna dostrzegać otaczające go kształty — kolejne potwory. Rzucają się na niego i zaczyna walczyć, ale napastnicy są liczniejsi, a on zwyczajnie nie ma już sił. Po krótkiej i nierównej walce traci przytomność.
