Disclaimer: piszę bo lubię, nie dla zysku. Się tylko bawię w piaskownicy, którą zbudowała Jej Wysokość J.K. Rowling.
Syriusza Blacka znam, odkąd właściwie sięgam pamięcią. W końcu, jak się mieszka w mniej więcej sąsiedztwie i ma mamę plotkarę, coś się o swoich sąsiadach wie. Moja rodzicielka była czarownicą - pracowała w redakcji Proroka Codziennego - i znała Blacków z widzenia, chyba jeszcze ze szkolnych czasów. Mój tata-mugol niezbyt za nimi przepadał. Oni za nami, żeby była jasność, też niespecjalnie. Poza Syriuszem. On zawsze lubił robić zupełnie co innego, niż mu matka kazała. Zdarzało nam się bawić w piaskownicy wśród mugolskich dzieci. A kiedy dostałam list z Hogwartu, młody Black był… chyba ósmą… osobą, której się pochwaliłam.
Nie byliśmy przyjaciółmi, w zasadzie. Kiedy pojechaliśmy pierwszy raz do Hogwartu, siedzieliśmy razem w przedziale, ale chyba bardziej dlatego, że znana twarz jest lepsza od setek nieznanych. Kiedy dołączyła do nas grupa innych pierwszoroczniaków, Syriusz dał się wciągnąć. Ja nie. Ja tylko schowałam się za książką. Mama była Krukonką i po niej odziedziczyłam zamiłowanie do czytania, do teorii i hipotez, do abstrakcyjnych rozważań - i kiedy w przedziale wyniknął temat domów, byłam pewna, gdzie trafię. Tyle, że nie zamierzałam się odzywać. W grupie był chłopiec, który absolutnie nadawał się do Slytherinu. Nie miałam ochoty brać udziału w kłótni.
Tak więc. Syriusz, wbrew rodzinnej tradycji, wylądował w Gryffindorze, mnie włączono, zgodnie z przewidywaniami, w stada Krukonów. Podczas siedmiu lat nauki w Hogwarcie nasza znajomość zacieśniła się lekko - do tego stopnia, że w szóstej klasie jakiś czas spędziliśmy w dziwnym nieco niby-związku. Ale to głównie były hormony, uczucia tam było niewiele. Syriusz swój czas dzielił sprawiedliwie między zajęcia, odpisywanie zadań domowych i kumpli.
Kumpli - Huncwotów, jak szybko ochrzczono ich małą, czteroosobową grupkę. Właściwie nie było tygodnia bez jakiegoś wydarzenia. A to czyjś kociołek zmienił się w wielką rzepę, a to komuś wsypano do płatków eliksiru limerykowego - ach, te kiepskie wiersze, którymi biedne ofiary odpowiadały na pytania nauczycieli - a to czyjeś… osobiste rzeczy… wisiały przypięte na tablicy ogłoszeń. Huncwoci zbierali szlaban za szlabanem, a na barkach innych uczniów spoczywało odzyskiwanie zgubionych przez nich punktów.
Moja koleżanka z dormitorium, Miguela Sanchez, powiedziała raz, że właściwie powinniśmy być im wdzięczni. W końcu Puchar Domów łatwiej było zdobyć, kiedy Gryfoni prawie na własne życzenie tracili punkty w iście rekordowym tempie.
Było ich czterech. Black, James Potter, Remus Lupin i Peter Pettigrew. Petera znałam słabo, po piątej klasie nie mieliśmy żadnych wspólnych lekcji. Z resztą chodziłam na transmutację i zaklęcia, z Lupinem dodatkowo na starożytne runy. Syriusz i James planowali jakieś super aurorskie kariery, podnieceni tym jak mało kto. Lupin był spokojniejszy, cholera wiedziała, co właściwie chciał robić ze swoim życiem. Peterem się nie interesowałam, właściwie, równie dobrze mógł chcieć zostać jakimś mało znaczącym urzędnikiem w Ministerstwie czy gdzie tam.
Najważniejsi byli Potter i Black, bez dwóch zdań. Mieli tak dominujące osobowości, że nie mogło być inaczej. Remus miał pozycję grupowego mędrca, tego spokojnego i odpowiedzialnego, chociaż osobiście widziałam, jak przymocowuje do żyrandola worek z łajnobombami. Peter… łaził za nimi, a oni chyba po prostu do niego przywykli. On był „przynieś, wynieś, pozamiataj". Pozycja na tyle upokarzająca, że czasem mu współczułam. Kiedy już przypomniałam sobie o jego istnieniu, oczywiście.
Ich mała grupka nie włączała mnie do wszystkich swoich sekretów i tajemnic. Nie na darmo jednak Tiara wybrała mnie do Ravenclawu. Jakoś na początku trzeciej klasy ogarnęłam, jaki problem ma Remus. Gdzieś w czwartej zorientowałam się, że chłopcy coś kombinują. Co, dowiedziałam się w połowie piątego roku, chociaż miałam więcej szczęścia niż sprytu, po prostu włażąc na nich ciemną nocą i przerywając im rozmowę. Parę dni później dowiedziałam się nawet, że to jakiś mój komentarz sprzed lat wbił im do łebków chęć zostania animagami. Dla Remusa.
Wracając do Syriusza. Na początku siódmego roku ustaliliśmy w miarę zgodnie, że para z nas absolutnie żadna. Zostaliśmy więc przyjaciółmi. A jakoś w okolicach Nocy Duchów dodaliśmy do naszej definicji: „z korzyściami". To ja byłam tą, którą Syriusz wypytywał o dziewczyny z roku, jak również tą, która uświadamiała go, że zapraszanie kobiety na prezentację nowego modelu Nimbusa to raczej nie jest dobry pomysł. Ze mną odkrył Pokój Życzeń, kiedy byliśmy w nagłej potrzebie odnalezienia łóżka. Niestety, ich mapa była już ukończona i Pokój Życzeń nie został na nią naniesiony. To mnie, zaraz po Huncwotach oczywiście, pochwalił się, że nabył całkowicie mugolski motocykl. I chyba jako jedyna - poza Jamesem Potterem - zachwyciłam się tym pomysłem.
Huncwoci byli bandą sentymentalnych, piekielnie odważnych idiotów. Stanowili definicję gryfonizmu.
