Ostrzeżenia: AU (choć Harry wciąż pozostaje jak najbardziej kanoniczny), w późniejszych rozdział slash HP/LV, sceny erotyczne, wulgaryzmy.
Żaden nie strąci wiatr
Prolog
Lich wiele razy opowiadał Hadrianowi tę historię. Zresztą, kiedy był dzieckiem, bez dwóch zdań była jednocześnie jego ulubioną i najbardziej znienawidzoną.
Pamiętał, że setki razy spacerowali razem trasą ciągnącą się obok jednego z wąskich, ale niezwykle rwących strumieni, które przecinają Zakazany Las niczym sieć. Hadrian obserwował głazy raz po raz pochłaniane przez wodę. Niektóre z nich wciąż zmieniały swoje położenie – po prostu same z siebie się przesuwały. (Wielokrotnie, kiedy próbował po nich skakać, nagle osuwały mu się spod stóp; zaklęte w nich duchy były nadzwyczaj złośliwe).
Był pewien, że podczas tych spacerów za każdym razem dopisywała pogoda. Niebo zawsze było tak samo bezchmurne i jasnoniebieskie. Ciepłe promienie słońca przedostawały się przez rozłożyste, ciemnozielone korony drzew, tworząc złote refleksy na jego twarzy i ubraniach od Madame. Powietrze pachniało leśnymi kwiatami.
W takich momentach często prosił Licha o tę samą opowieść.
– Opowiedz mi ją jeszcze raz.
Wcale nie musiał mówić: „Opowiedz mi tę historię" albo „Opowiedz mi o 31 października". Lich znał go lepiej niż jakiekolwiek inne stworzenie. Zawsze chętnie spełniał podobne prośby – był zresztą okropnym gawędziarzem.
Choćby nikt go o to nie prosił, wciąż o czymś opowiadał (choć przede wszystkim jemu lub Aleorcie). Swoją drogą, Hadrian uwielbiał jego opowieści, ale z czasem stały się dla niego prawdziwym utrapieniem. Szczególnie, że największą słabością darzył właśnie te o nim. O tym, jak nie zjadł go tamtej nocy, bowiem sprawiał wrażenie niejadalnego. („O nie, moja droga, sama go zjedz. Nabawię się niestrawności – miał powiedzieć wtedy do Aleorty). Albo o tym, jak wszyscy szukali godzinę sarny z wymionami pełnymi mleka, bo wystarczył rzut oka, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że nie będzie żywił się tym co jego opiekunowie. (Co z kolei doprowadziło do nazwania go przez Aleortę, nieco pogardliwie, „Książątkiem"; dzięki temu ostatecznie stał się Hadrianem, na cześć jednego z rzymskich cesarzy). Takiego mniej więcej rodzaju były te opowieści.
– Tamtego wieczoru nic nie zapowiadało, że stanie się coś wyjątkowego – zaczynał snuć opowieść Lich.
Wieczór 31 października 1981 roku był wieczorem jak każdy inny, być może nie licząc odbywającego się właśnie Święta Duchów.
Nikt nie potrafił określić, co zapoczątkowało tą coroczną fetę, ale jak na nieszczególnie chętne do integracji stworzenia Zakazanego Lasu, było to wydarzenie jedyne w swoim rodzaju. Wszędzie unosił się zapach gęsto usianych ognisk. Do niektórych coś dosypywano – być może pewne szczególne magiczne zioła – bo przybierały ciemnoszmaragdową barwę. Powietrze najskrzętniej wypełniała muzyka wróżków.
Ci wiedli w niej szczególny prym, bowiem jako jedyni posiadali coś, co jak przekonał się Hadrian wiele lat później, nazywano w świecie ludzi „instrumentami muzycznymi". Do tego ich głosy były niezwykle czyste i dźwięczne – jak woda płynąca we wiosennym strumieniu i szelest zielonych liści poruszanych delikatnym wiatrem.
Co prawda centaury, hagi, entowie, ghule, nimfy, impy, cynocefale i wiele innych stworzeń również miały swój udział w muzycznej aranżacji Święta Duchów, jednak nawet one zdawały sobie sprawę z tego, że stanowią wyłącznie tło, aktorów trzecioplanowych, którym do odegrania pozostają zaledwie małe, nie przynoszące zaszczytu rólki.
Ale ci nie czuli się ugodzeni tym faktem – nie można było słuchać „Żaden nie strąci wiatr", przyśpiewki śpiewanej przez młode wróżki i młodych wróżków, z podkładem dziesiątek dzwonków i trzech fletów, czując przy tym coś negatywnego – tym bardziej szczerą zawiść. Wszyscy szaleli na punkcie tego utworu.
„Żaden nie strąci wiatr" było przyśpiewką o miłości wróżki i wróżka. Ona była wysoko urodzoną księżniczką, która uwielbiała muzykę w każdej postaci, zaś szczególną słabością darzyła dźwięk dzwoneczków. On z kolei był ubogim pomocnikiem wytwórcy dzwonków, bez szczególnych perspektyw na przyszłość, jednak z darem muzycznym tak ogromnym, że gdy tylko wyżej wspomniana wróżka posłyszała jego grę, zakochała się w nim bez pamięci. On także się w niej zakochał – była tak piękna, że jej surowy ojciec zabraniał spoglądania na nią przez poddanych, a ponadto w niczym go nie przypomniała. Była istotą „o złotym sercu", jak to się mówi.
Nie trudno się domyślić, że ich uczucie było z góry skazane na porażkę. Księżniczka została przeznaczona pewnemu księciu z wrogiego królestwa i nic jej było po ubogim rzemieślniku, niezależnie od tego, jak wielkim uczuciem by go nie darzyła. Nie była to opowieść ze szczęśliwym zakończeniem, jej bohaterowie skończyli nieco tragicznie, karnie zamienieni w dwa złączone krzewy róży przez młodszą, zazdrosną o tron siostrę wróżki, ale do samego końca tytułowy wiatr nie strącił ich uczuć lub też nie złamał ducha walki – i chyba właśnie to wszystkich tak poruszało.
Kto wie, czy to nie dzięki tej jednej przyśpiewce za każdym razem Święto Duchów obywało się bez nieprzyjemnych incydentów. Hadrian był pewien, że w fakcie wspólnego świętowania przez tak wiele gatunków, w tym żywiących się sobą nawzajem, tkwiła szczególna magia – coś znacznie większego, niż ta wypełniająca czarodziejski świat.
Hadrian znał zwyczaje żywieniowe Licha. Wiedział również o tym, że ten żywi się ludźmi – o ile nadarzy mu się taka okazja. (Co więcej, był nawet świadkiem jednego z takich incydentów, jednak nie potrafił czuć wobec starego cienia obrzydzenia lub strachu; był przekonany, że wkrótce sam będzie musiał żywić się w identyczny sposób). A jednak podczas Święta Duchów Lich przebywał obok innych stworzeń, nie próbując pożreć jakiegokolwiek z nich, choćby pięknych, smukłych nimf, które tak uwielbiał. Kiedy co młodsze z nich, zaniepokojone obecnością Hadriana (bardziej niż Licha!), zaczynały posyłać mu nieprzyjemne spojrzenia, szepcząc coś w swoim dźwięcznym języku, Lich pokazywał im zęby i mówił rzeczy rodzaju: „Być może jest człowiekiem, to prawda, ale jestem pewien, że wkrótce bez problemu będzie w stanie pożreć dwie z was naraz". (Nimfy zwykle pośpieszanie ulatniały się po podobnej uwadze).
Nic nie wskazywało na to, że podczas Święta Duchów, odbywającego się 31 października 1981 roku, stanie się coś szczególnego. A jednak w pewnym momencie trwania fety wszyscy usłyszeli warczenie dochodzące gdzieś z czarnego, bezgwiezdnego nieba. „Dźwięk jak nie z tego świata". (Faktycznie, nie pochodził ze świata Zakazanego Lasu). A potem każdy to zobaczył – każdy zobaczył Hadriana, a raczej coś białego spadającego na ziemię z niesamowitą prędkością, co musiała porzucić „tamta" niepokojąca istota.
– Złapcie to – rozkazała Madame, również przyglądająca się upadkowi Hadriana. Brzmiało to jak zaklęcie, rozkaz w mig rozszedł się po lesie. Nawet jeżeli nie wszystkim uśmiechało się łapanie niezidentyfikowanych obiektów spadających z nieba, nikt nie śmiał się jej przeciwstawić.
Dlatego Hadrian ostatecznie został złapany przez drzewca, Havoca. Jego długa i spróchniała gałąź delikatnie pochwyciła go tuż przed upadkiem na ziemię; tym samym uratował mu życie. Naturalnie, pierwsza dokładnie przyjrzała mu się Madame. Dotknęła koca, którym był owinięty, czarną rękawiczką, a gdy tylko dostrzegła jego zapłakaną twarz – ludzką twarz – odsunęła się z niesmakiem.
– „Człowiek", powiedziała oschle Madame – kończył zwykle swoją opowieść Lich. Wielokrotnie wyszydzał przy tym ton wykwintnej banshee. Gdy znajdowali się na osobności, nigdy nie krył odczuwanej do niej nienawiści. Dopiero po latach Hadrian przekonał się, jak wielką niekonsekwencją odznaczał się przy tym razem z Aleortą, a także o tym, że wciąż był okłamywany.
Madame uczyła go (w tamtej chwili dla niego dość tajemniczego) języka angielskiego, ubierała go i – chociaż nie miała najmniejszego zamiaru sama zajmować się jego wychowaniem – zleciła wykonanie dla niego specjalnego domostwa, a także zarekomendowała Lichowi i Aleorcie jego ścisły jadłospis. Okazało się nawet, że to właśnie ona wybrała jego imię! Od samego początku konsekwentnie wprowadzała w życie swój plan.
Kiedy Hadrian po raz pierwszy usłyszał tę opowieść, rozpłakał się. Nie wiedział, ile wtedy miał lat. To była naprawdę ładna historyjka – bo czy można było pojawić się w jakimś miejscu w większym stylu? Spadł z nieba w czasie Święta Duchów, kiedy wróżkowie nucili przyśpiewkę „Żaden nie strąci wiatr"! A jednak rozpłakał się i płakał tak długo, dopóki Aleorcie nie udało się wreszcie go uśpić. („Lich, czemu Hadrian znowu płacze?" – znając życie, powiedziała pewnie z pretensją do Licha).
– Nie jestem człowiekiem! – wył. Bycie człowiekiem wydawało mu się czymś pokroju złej bajki na dobranoc. – Nie jestem i koniec! Wolałbym umrzeć, niż nim być!
Odkąd pamiętał, mieszkał w Zakazanym Lesie razem z Lichem, Aleortą, wróżkami, Madame i tuzinami innych stworzeń, które z całą pewnością nie były ludźmi; co więcej, w większości szczerze nimi pogardzali i opowiadali o nich opowieści mrożące krew w jego kilkuletnich żyłach. Nie dopuszczał do siebie myśli, że może być kimś „obcym" i pewnego dnia przyjdzie mu opuścić prawdziwy dom.
Uważał, że jest takim samym cieniem jak jego opiekunowie. Nawet jeżeli jego odbicie w strumyku wskazywało na coś innego.
