Prolog
Uśmiech Białego Lisa
Jack nigdy nie próbował nawet pokazać swoich prawdziwych umiejętności, potencjału. Tak było lepiej. Lepiej, żeby mieli go za nieszkodliwego idiotę, którego grał. Lepiej, żeby nie skończyło się na niczym więcej, niż sińce, stłuczenia i prawie zmiażdżona noga. Ale nie wszyscy uznawali go za nieszkodliwego. Tamtego dnia, Jack Spicer umarł.
Jack Spicer nigdy nie był normalnym chłopakiem. Charakteryzowała go nienaturalnie biała, albinotyczna wręcz skóra, niespotykane, naturalnie czerwone włosy jak i oczy oraz absurdalnie wysoki poziom inteligencji. Jack bowiem był prawdziwym geniuszem, za którego, słusznie zresztą, się uważał – potrafił sam jeden zbudować armię robotów. Nie były one specjalnie silne, ale sam fakt, że zaprojektował je, poskładał i włączył on i tylko on mówiły o nim wiele. Albo raczej o jego geniuszu. Jack bowiem nie chodził do szkoły, będąc na nią zwyczajnie za mądry, jednakże jego wiek szesnastu lat nie pozwalał mu pracować, więc chłopak nudził się całe dnie i noce, konstruując najróżniejsze roboty, gadżety i pojazdy, czasem oddając się innym swoim pasjom. Nudził się do tego stopnia, że planował przejęcie władzy nad światem. Jednakże pewien przełom w jego życiu sprawił, że nagle przestało być nudne, monotonne i szare.
Tym przełomem była Wuya i odkrycie drugiej strony monety, drugiego oblicza szarego, monotonnego świata. Były to Shen Gong Wu, magiczne, rozsiane po całym świecie artefakty. W tym czasie stwierdził, że równie dobrze może oddać się poszukiwaniom i Pojedynkom Mistrzów – pojedynkom między dwiema osobami, których celem było zdobycie artefaktu.
Ale nie można być mistrzem we wszystkim. Młody, delikatny wręcz chłopiec z poważnymi brakami pigmentu skóry, co czyniło ją delikatną, którego główną siłą był umysł nie miał zbyt dużych szans na wygraną z mnichami, którzy całe swoje życie podporządkowali ostremu fizycznemu treningowi. Jack szybko przekonał się, jak bolesne mogą być te starcia. Ale nadal uparcie w nich tkwił, starając się z całych sił udowodnić wszystkim – mnichom, Wuyi, swojemu idolowi Chase Youngowi i całej reszcie świata, że wcale nie jest takim nieudacznikiem, za jakiego go mają. Ale nie mógł, nie potrafił. Bo ich obchodziły tylko fizyczne zdolności. I w końcu wszystko znów nabrało tak znanej mu monotonii, tej, której tak bardzo nienawidził, której tak bardzo starał się uciec. Przegrana, powrót do domu, opatrzenie ran, naprawienie robotów, odpoczynek, aktywacja wu, przegrana. I tak w kółko, przeplatane nielicznymi zwycięstwami. Bo nikt nie traktował go poważnie. A może to i lepiej, że nie uznali go za zagrożenie. Był tylko „niewartym ich czasu robalem".
Z pozoru i do czasu.
~(x)~
Jack ziewnął, przeciągając się nad jednym z wielu stołów, na którym walały się przeróżne szkice, notatki, odbitki i pudełka po budyniu. Pracował właśnie nad ulepszeniem projektu, nad którym myślał już od dłuższego czasu, czegoś, co w końcu poradziłoby sobie z mnichami, kiedy alarm sygnalizujący pojawienie się Wu zaczął piszczeć. Chłopak wstał powoli, rozprostowując kończyny zasiedziałe od spędzenia ponad dziesięciu godzin w jednej pozycji z niewielkimi przerwami na toaletę i westchnął. Kolejne lanie, wygra czy nie, wyniesie z potyczki następną partię siniaków, może nacięć albo – nie daj boże - złamanie. Mógłby sobie niby dać spokój, to też było monotonne, zawsze działo się w ten sam sposób, ale monotonia dni bez pojedynków jednak przerażała go bardziej. Tak przynajmniej wychodzi na zewnątrz i czuł że żyje, a ból ze starych i nowych ran jeszcze bardziej upewniał go w tym przekonaniu. Było to jakiekolwiek urozmaicenie.
Westchnął ciężko, zakładając swoje nieodzowne, żółte gogle na czoło i naciągając czarny, długi płaszcz na ramiona. Dziś, wyjątkowo, miał na sobie białą koszulkę, trochę umorusaną i pogięta. Ręce i nogi nadal nie chciały „działać" tak, jak powinny, ale nie miał większych problemów z poruszaniem się. Wystarczyło tylko poczekać, aż prawidłowe krążenie na spokojnie wróci do kończyn i irytujące mrowienie ustanie. Tego nie lubił - kiedy miał wrażenie, że idzie po szpilkach, ale nie mógł z tym zrobić nic, prócz cierpliwego przeczekania. A to robił najlepiej – czekał, aż ból ustanie, na dogodną okazję, na szczęście. Jack był cierpliwy, tylko sprawiał wrażenie nadpobudliwego. Stwierdził, że skoro nikt nie bierze go za zagrożenie, to niech tak zostanie. Bo gdyby stał się zagrożeniem – gdyby pokazał, na co naprawdę go stać – to oni staraliby się go pozbyć, a wtedy nie wróciłby do domu z ledwo paroma siniakami. O ile w ogóle by wrócił.
Przepełniony takimi myślami spakował swoją Małpią Buławę, jego charakterystyczne już chyba Wu i wsiadł w swój domowej roboty odrzutowiec, odpalając silniki i startując. Na miejscu, które nie było wcale daleko, był już po kilku minutach, na skalnym klifie nad przepaścią nieopodal niedużego lasku. I był tam na parę sekund przed Dojo, zielonym smokiem Xiaolińskich mnichów. Przeklął w duchu, że nie zdążył zebrać Wu i uciec do swojej spokojnej, ciemnej, przytulnej piwnicy.
- Jack Spicer! - krzyknął Omi, mały mnich przynoszący na myśl kulkę sera. –Wycofaj się, albo znów sprawimy ci lanie! – krzyknęła serowa kulka, a Jack tylko wywrócił oczami w odpowiedzi.
- Spuścimy, Omi. Spuścimy – poprawił kolegę Raimundo, młody Brazylijczyk o brązowych włosach i zielonych oczach. Kimiko, Japonka w wiecznie wymyślnych perukach, tym razem w niebieskiej, założyła ręce na piersi i westchnęła ciężko, również wywracając oczami.
- Och, wszyscy już się zebrali? – rozległ się nad nimi głos. Bardzo dobrze znany głos. Jack aż przestał oddychać, przez chwilę bojąc się obrócić, ale obrócił się. Na półce skalnej niedaleko nich siedział sobie po turecku, jakby nigdy nic, prawdziwy geniusz zła, Chase Young. Idol Jacka od… Zawsze. Długie do pasa, czarne, błyszczące na zielono włosy, złote, gadzie oczy i starożytna wręcz, chińska zbroja były jego znakami rozpoznawczymi. Jack przygryzł dolną wargę, zaciskając pięści. Skoro Chase tu był, to interesował się tym Wu. A jeśli się nim interesował, to na pewno wmiesza się w walkę. A jeśli wmiesza się w walkę, Jack ucierpi bardziej, niż zwykle. Bo mimo tego, że był wiernym jak pies fanem Chase'a, zawsze gotowym mu pomóc i znoszącym wszystko, ten nadal widział w nim tylko zwykłego robala. Nieważne, jakby Jack się nie starał, ten nigdy go nie docenił.
- Chase! Czego tym razem chcesz? – krzyknął Clay, blondwłosy kowboj o figurze niedźwiedzia.
- Popatrzeć na wasze zmagania. Nieśmiertelnym przywódcom zła może się czasem znudzić siedzenie na swoich mrocznych tronach, w swoich mrocznych norach wypełnionych wielkimi kotami – odparł Chase, z pozoru ironicznie, ale Jack wiedział lepiej. Bo Jack, ten ciamajdowaty, nie nadający się do niczego idiota, był dobrym obserwatorem. I Jack wiedział, że Chase kłamie, a to nowe Wu, czymkolwiek nie było, zainteresowało jaszczurzego lorda.
- Bo ci uwierzymy! – krzyknął Omi.
- A ty, robalu – zaczął nagle Chase, zwracając się do Jacka. – Czemu siedzisz tak cicho?
- Zamyśliłem się – odpalił natychmiast błagając, aby nikt nie wyczuł sfatygowanej nuty w jego nieco ochrypłym, wymęczonym głosie. Ostatnio mało jadał, jeszcze mniej sypiał i obrywał w pojedynkach bardziej, niż zwykł. Wszystko na rzecz jego nowego projektu.
- Zamyślanie się na polu walki jest niebezpieczne, robalu – wysyczał Chase nagle nad jego uchem i Jack tylko cudem uniknął ciosu, który miał mu rozorać gardło, jeśli nie całkowicie pozbawić głowy. Upadł na kolana, ale nie skrzywił się z bólu, kiedy jedna ze starszych, ledwo zaleczonych ran nie otworzyła się, ale zaogniła bólem. Nie. Jack był przyzwyczajony do bólu, od dawna żył z nim na co dzień. W zamian za to zebrał w sobie resztki siły i wolnej woli i odskoczył od jaszczura, włączając swój heli-pack i ewakuując się z dala od mężczyzny, który postanowił zacząć eliminować swoich wrogów od najsłabszego. Z jednym małym wyjątkiem – Jack nie był wrogiem Chase'a. Ale czy Chase'a to obchodziło? Jack miał wątpliwości. I to poważne wątpliwości.
- Znalazłem! – krzyknął nagle Dojo, jak to miał w zwyczaju obwieszczać absolutnie wszystkim, że znalazł Wu. Jack miał wrażenie, że była to skrócona wersja od „Znalazłem Wu! Chodźcie tu wszyscy i zacznijcie już ten pojedynek!". Niekoniecznie go to jednak obchodziło, gdyż zatrzymało to rękę Chase'a centymetry od jego splotu słonecznego, a sekundę później lord był już przy jakimś małym, świecącym obiekcie. Jack przygryzł dolną wargę i wystartował w stronę Wu równo z Omim, jakimś cudem jednak docierając tam jako pierwszy. Co to oznaczało? Mógł wybrać konkurencję. Chociaż raz.
- Omi, Chase, wyzywam waz na pojedynek mistrzów! Moja małpia buława kontra waszym; Kuli Tornami i Ogonowi Węża – oznajmił. Z drugiej strony, skąd Chase miał Ogon Węża? Skąd miał jakikolwiek artefakt? Tego Jack nie wiedział i wolał w to nie wnikać. –Konkurencja to dżungla. Kto pierwszy odnajdzie w niej Wu, wygrywa.
- Przygotuj się na porażkę! – zagroził Omi. Jack tylko wywrócił oczami, kiedy świat zaczął się zmieniać. Był przygotowany na porażkę. Zawsze był. Właściwie, cieszył się z każdej z jego rzadkich wygranych, a porażki przyjmował jako rutynę.
Drzewa nagle wystrzeliły w niebo, zmieniły się, rozrosły tworząc szczelną kopułę nad nimi, przysłaniając słońce. Musieli walczyć w półmroku albo raczej, szukać. Rzuciło ich w zupełnie inne miejsca, zapewne w równej odległości od celu. Pytanie tylko, jak nawigować się w dżungli, w półmroku? Dla Jacka nic prostszego.
- Gong Yi Tan Pai – wyszeptał, naciągając gogle na nos i aktywując Małpią Buławę. Po kilku sekundach skakał po drzewach jakby było to jego życiowe powołanie.
Nie wiedział, ile czasu minęło od kiedy ruszył, ale nie sądził, że było to zbyt wiele. Znał się na wielu rzeczach i mógł w krótkim czasie zajść dość daleko łącząc zdolności Małpiej Buławy i swojego nawigowania w terenie. Logicznie rozumując przyjął, że to, czego szukał będzie znajdowało się w centrum lasu, toteż tam się kierował. Takie rzeczy zawsze znajdowały się w centrum lasu. Jednakże, jak zauważył, im głębiej w tę dżunglę się zapuszczał, tym gęściej rosły drzewa i tym wyżej sięgały korzenie. Nie, żeby mu to przeszkadzało, w końcu obecnie był małpą, ale wydało mu się to dość ciekawe. Utwierdzało go też w przekonaniu, że droga, którą obrał, jest właściwa.
Po niedługim czasie udało mu się przedrzeć przez gąszcz gałęzi, liści i lian i dotrzeć na polanę. W samym jej środku usytuowany był, wystający nieco ponad ziemię, kikut pnia, zeschnięty korzeń wielkiego drzewa. Jego powierzchnia była duża i w nieco zbyt realistyczny sposób imitowała stół. Kiedy pomiędzy zeschniętymi badylami coś błysnęło, Jack rzucił się w kierunku błyskotki, chwytając ją natychmiast w dłonie. Świat nagle wrócił do oryginalnego stanu, zastając szczęśliwego Jacka, zszokowane smoki i zirytowanego Chase'a.
- Wygrałem… Ja naprawdę wygrałem! – wyszeptał chłopak czując, że zbiera mu się na płacz. Stał teraz przy klifie, a Chase i Omi, sądząc po ich pozycjach, nie byli daleko od uprzedzenia go. Ale nie udało im się, Jack wygrał i…
I zupełnie niespodziewanie, zupełnie nagle i zupełnie znikąd jego pierś przeszył okropny, zwalający z nóg ból i Jack nie krzyknął tylko przez to, że nie mógł pojąć, co się właśnie stało. Jedynym co widział, były przeszywające, czerwone oczy i opadająca na nie biała, niesforna grzywka. Jak przez mgłę słyszał wrzaski mnichów. I dopiero wtedy do niego dotarło, co się stało. Że ten ból zaognił się w jego piersi, przebitej włócznią, a włócznię trzyma właścicielka tych czerwonych oczu, a za nią wiruje biała masa ogonów, których Jack nie potrafił policzyć.
Jack widzi, ale nie rejestruje, kiedy dziewczyna zbliża się i szepcze:
- Jeśli jesteś martwy, nie wypełnisz swego przeznaczenia. – I wyciąga włócznię gwałtownym ruchem. Jack cofa się na nogach jakby z waty i odchyla do tyłu, a całe jego życie miga mu przed oczami. Szczególnie ten moment, trzy dni wcześniej, kiedy dostał tamten dziwny list.
~(x)~
Jack wpadł do laboratorium po kolejnej przegranej. Był potargany, posiniaczony i pobrudzony, ale nie był wściekły. Był po prostu smutny, że po raz kolejny nie udało mu się wygrać. Wiedział, że gdyby zaczął się starać miałby szanse i to duże, ale zbyt bał się konsekwencji ukazywania swojego potencjału. Gdyby jednak Chase zdecydował się wziąć go na ucznia, wszystko by się zmieniło… Ale nie. Chase nigdy by tego nie zrobił. Bo Spicer był tylko marnym, niczego nie wartym robalem.
Wtoczył się do warsztatu, utykając na lewą nogę, która nieomal została zmiażdżona przez Wuyę w ich ostatnim pojedynku. Straciłby ją, gdyby Kimikow ostatniej chwili nie wygrała, a świat wrócił do normalności. Na szczęście tak się nie stało, a on skończył z ponadrywanymi ścięgnami i popękaną kością, a nie ze zmiażdżoną nogą.
- Sir – odezwał się nagle jeden z jego robotów, podchodząc. W ręce trzymał kartkę. – To do pana. Była tu rano jakaś kobieta i wręczyła mi ten list, po czym zniknęła.
- Czy cokolwiek powiedziała? – zapytał Jack, siadając z pomocą kolejnego robota, który natychmiast zabrał się za opatrywanie jego ran.
- Nie sir. Nadawcą jest „Przyjaciel", a odbiorcą „Jack Spicer". Tyle jest na kopercie.
- Podaj – Jack machnął prawą ręką, która jakimś cudem dziś nie ucierpiała, wyciągając ją w stronę robota i przejmując kopertę. Obejrzał list podejrzliwie, ale ten okazał się być zamknięty tylko kawałkiem białej, okręconej dwukrotnie wstążki i wydawał zupełnie niegroźny. Chłopak westchnął i otworzył kopertę, wyciągając białą kartkę pokrytą równym pismem i zaczął czytać, podczas gdy jeden ze stworzonych przez niego medbotów zajął się jego ranami.
Jack,
Nie wiem nawet, jak zacząć ten list. Może od tego, że raczej nie wiesz, od kogo go dostałeś, ani czemu? To prawda, nie znamy się. Znaczy, ty nie masz pojęcia kim ja jestem, ale ja wiem o tobie całkiem sporo. Obserwuję cię czasami, kiedy walczysz. Z mnichami, z Chase'm, zWuyą. Obserwuję twoje zmagania i widzę doskonale, że posiadasz pokłady talentu i potencjału, których nawet nie próbujesz pokazać światu. Boisz się, jak by zareagowali, prawda? Boisz się, że uznają cię za zagrożenie i przestaną traktować jak nieszkodliwego idiotę, którego grasz? To mądre.
Pewnie myślisz, że gdyby Chase przyjął cię na swojego ucznia, mógłbyś się pokazać od tej lepszej strony, czyż nie? Ale wiesz doskonale – oboje wiemy – że tak się nie stanie. Bo Chase to ślepy bufon, który ma cię za nic nie wartego śmiecia i za nic nie chce zmienić swojej opinii o tobie. Ale ja – my – nie jesteśmy Chase'm. My obserwujemy i widzimy, Jack. Widzimy twój talent, twój zmarnowany talent.
Dlatego mam dla ciebie propozycję. Jeśli zdecydujesz się, że chcesz rozwijać swój talent pod naszymi skrzydłami, przyjdź do ruin świątyni w lesie, niedaleko klasztoru Xiaolinu. Wiem, że może to być dla ciebie trudna decyzja, dlatego dam ci czas. Począwszy od dnia dzisiejszego przez następny tydzień będę się tam pojawiać o wschodzie oraz o zachodzie słońca. Jeśli zdecydujesz się zaakceptować moją propozycję, przyjdź.
Czekam,
Przyjaciel.
Jack wpatrywał się w kartkę niedowierzając własnym oczom. Nie miał pojęcia, kto mógł wysłać list, nie miał pojęcia czy nie była to zasadzka. Nie wiedział, czy zgodzić się i pójść – jeśli nie zostanie wystawiony, wyśmiany czy zabity, to co się stanie?
~(x)~
Jack zastanawiał się, czy gdyby zaakceptował propozycję od razu, to stałoby się to, co się stało? Ale teraz jest za późno na rozważania. O wiele za późno.
Biały lis uśmiecha się i znika.
Jack spada w nicość, a na jego białej koszulce wykwita krwawy kwiat.
Tamtego dnia, Jack Spicer umarł.
