Autor: Akolitka

Tytuł: Wybrany

Beta: Misiek

Korekta: Abigaill

Fandom: HP

Parring: HP/CD

Rating: M

Ostrzeżenia: time traveling, slash w późniejszych rozdziałach

Rozdział I

I ran off, fists in my ragged seams:

Even my overcoat was becoming Ideal:

I went under the sky, Muse! I was yours:

Oh! What miraculous loves I dreamed!

My only pair of pants was a big hole.

– Tom Thumb the dreamer, sowing the roads there

With rhymes. My inn the Sign of the Great Bear.

– My stars in the sky rustling to and fro.

I heard them, squatting by the wayside,

In September twilights, there I felt the dew

Drip on my forehead, like a fierce coarse wine.

Where, rhyming into the fantastic dark,

I plucked, like lyre strings, the elastics

Of my tattered shoes, a foot pressed to my heart.*

Harry wszedł do przestronnego, rozświetlonego popołudniowym słońcem holu szpitala St. Mary Blessed Virgin w Cardiff. Jasne drewno, którym wyłożono podłogę, ładnie komponowało z wystrojem wnętrza. W wielkich glinianych donicach ustawionych na podłodze rosły ciemnozielone krzewy, a na ścianach wisiały rysunki wykonane przez pacjentów. Po obu jego bokach szli sanitariusze, a on sam niósł niewielki plecak, zawierający kilka ubrań, adres do korespondencji dany mu przez rodziców dla dyrektora placówki oraz niewielką sumę pieniędzy. Harry być może po raz pierwszy w życiu był zdany sam na siebie. Rodzice nie chcieli mieć z nim nic do czynienia, a nieliczni przyjaciele odwrócili się od niego. Miał przyjechać tutaj tylko na badania, ale Harry wiedział, że to nie prawda. Miano go tutaj wyleczyć.

Kraty w oknach sprawiały przygnębiające wrażenie. Jak gdyby... jak gdyby już nigdy nie miał stąd wyjść.

Minął właśnie solidny, drewniany kontuar i wkroczył w smugę światła; "granicę", jakby powiedzieli niektórzy, pomiędzy światem na zewnątrz, a tym znajdującym się tutaj. Zza drzwi wybiegła właśnie solidnie zbudowana kobieta około pięćdziesiątki w grubych rogowych okularach na nosie. Była ubrana w ciemnofioletowy, znoszony kostium, który kontrastował z jej płomiennorudymi włosami. W ręce trzymała pustą teczkę z jego nazwiskiem na okładce.

— Harry Potter? — zapytała skrzekliwym głosem.

— Tak - mruknął niechętnie.

— Mogę przejrzeć pański plecak?

Harry spojrzał na nią uważnie po czym możliwie najwolniej wysunął w jej stronę rękę z plecakiem. Kobieta chwyciła go w taki sposób, jak gdyby bała się samego dotyku chłopaka. Szybko opróżniła plecak i wszystkie jego kieszenie, a ich zawartość wysypała na mahoniową ladę kontuaru. Przez chwilę przeszukiwała kieszenie w spodniach, starannie złożone koszule i kilka sztuk bielizny w poszukiwaniu czegoś co mogłoby stanowić dla niego potencjalne zagrożenie. Wrzuciwszy to wszystko byle jak do środka, podała mu plecak i poprowadziła go w stronę wielkiej żelaznej kraty, rozdzielającej hol od korytarza niknącego w cieniu. Przez chwilę szukała czegoś w kieszeni spódnicy po czym wyciągnąwszy spory, żelazny klucz otworzyła z chrzęstem wejście na korytarz.

— Izolatka numer piętnaście, oddział męski — mruknęła podając jednemu z sanitariuszy niewielki, prawie całkowicie zapisany formularz kontroli.

Mężczyźni i Harry weszli do środka i nie uszli trzech kroków gdy żelazna krata ze zgrzytem zamknęła się za nimi. Na ten dźwięk Harry zadrżał, ale mimo tego ruszył dalej. Przecież nie chciał utrudniać pierwszego dnia... Co jakiś czas mijał drzwi, zakratowane okna czy korytarz. Każdy centymetr szpitala był nieludzko sterylny, ściany białe, posadzki w kolorze złamanej szarości, a krajobraz za oknami malował się niezbyt ciekawie. Czarne chmury napływały z wszystkich stron przysłaniając coraz słabiej świecące słońce. Kilka razy przechodzili schodami, by znowu wyjść na podobny do innych korytarz. W końcu Harry zauważył szarą tabliczkę z napisem: "[i]Oddział męski - do 21 roku życia[/i]" wiszącą na ścianie i stanęli przed następną kratą. Jeden z sanitariuszy nacisnął czerwony przycisk na ścianie i gdzieś w oddali zadzwonił brzęczyk. Z jakiegoś pokoju przy końcu korytarza wyjrzała młoda pielęgniarka i po chwili wahania otworzyła przejście. Wzięła od sanitariusza formularz kontroli i obrzuciła Harry'ego bardziej niż niechętnym spojrzeniem.

Zaczęła wyliczać beznamiętnym głosem:

— Raz w tygodniu możesz skorzystać z telefonu, przez piętnaście minut. W twojej izolatce jest łazienka, a pokój dzienny znajduje się na końcu tego korytarza - tu wskazała oszklone drzwi kilkanaście metrów od niego.

— Dziękuję — mruknął Harry.

Kobieta popatrzyła na niego, jak gdyby był jednym z najbardziej szalonych pacjentów, po czym zaprowadziła go do izolatki.

Pokój był niewielki, mieściło się w nim zaledwie łóżko, maleńki stolik i krzesło dla odwiedzających. Do ściany przykręcony był wieszak na ubrania, a łazienka znajdowała się zaraz przy drzwiach wejściowych. Harry usiadł niepewnie na łóżku czując pod dłonią chropawą teksturę poszewki.

Pielęgniarka odchrząknęła i zaczęła mówić tym samym niechętnym tonem:

— Dokładnie o szóstej rano odbywa się obchód, o ósmej jest śniadanie, o trzynastej obiad, a o dziewiętnastej kolacja. W każdej chwili możesz wyjść do pokoju dziennego, ale jeśli zaczniesz szaleć, pozwolenie zostanie cofnięte, rozumiesz?

— Tak.

— Badania rozpoczną się jutro.

Usłyszał echo jej kroków i chrzęst zamykanych drzwi. Zacisnął dłoń na kołdrze opadając bezsilnie na materac. Wspomnienia przewijały mu się przed oczami niby film oglądany w znacznym przyśpieszeniu. Lot na miotle, dziwne stworzenia o niespotykanych kształtach, latające motory, nieznani mu ludzie uśmiechający się do niego.

I Cienie.

Tak, Cienie były najgroźniejsze.

Za każdym razem, gdy je widział, ktoś umierał...

— Mamo!

Kobieta pieląca schludną rabatkę odłożyła motyczkę i nachyliła się nad nim z łagodnym uśmiechem.

— Co, kochanie?

— Ja chyba coś widziałem... tam... za tobą... kogoś... jakiś dziwny cień... w powietrzu...

Twarz kobiety zbladła, a jej usta zacisnęły się w wyrazie źle ukrywanego przerażenia.

Rozejrzała się dookoła i upewniwszy się, że są sami powiedziała spokojnie:

— Harry, nikogo tutaj nie ma... nikogo...

— Ale ja widziałem.

— James, chodź tutaj... On znowu coś widział.

Łzy potoczyły się po policzkach chłopaka, spływając powoli na materiał i znacząc go niewielkimi, słonymi kroplami. Kilka z nich wpadło mu do ucha, a jedna zsunęła się po szyi.

— Mamo?

— Tak, Harry?

— Kiedy nauczysz mnie czarować?

— Co?!

— Czarować. Ja miałem sen, że ty i tata... Wy byliście czarodziejami i ... bardzo zły człowiek... wszedł do naszego domu i wy...

Za jego plecami pojawił się ojciec. Harry intuicyjnie wyczuł jego obecność i odwrócił się w jego stronę. James Potter marszczył brwi w wyrazie, który nie zwiastował nic dobrego.

— Milcz chłopcze!

— Ale tato…

— Milcz! Marsz do swojego pokoju.

Przypomniał sobie teraz wczorajszą rozmowę pomiędzy rodzicami, kiedy ci myśleli, że już śpi. Siedzieli w schludnym saloniku ich małego domku w Godric Hallow, słuchając wieczornych wiadomości. Mama płakała, tato uparcie unikał jej wzroku.

— Musimy to zrobić, Lily.

— Ale James, ja nie chcę... To nasz syn... nasze dziecko.

Mężczyzna położył jej rękę na ramieniu, drugą gładząc ją po plecach.

— Musimy kochanie, to dla jego dobra...

Harry usiadł na łóżku ocierając oczy, po czym ruszył do łazienki, by się nieco odświeżyć.

Wyszedł stamtąd z postanowieniem, że resztę łez zostawi sobie na wieczór jako akompaniament do symfonii deszczu i grzmotów za oknem. Burza była już bardziej niż prawdopodobna. W końcu przebywanie w szpitalu dla obłąkanych nie musi być nudne, może mają tu jakąś bibliotekę, czy coś? W końcu - pomyślał - zawsze mogę iść do pokoju dziennego. Po kilku minutach był już prawie gotowy do wyjścia, założył jedną ze swoich najlepszych koszul, zieloną z krótkimi rękawami, czarne spodnie i skórzane buty.

Nacisnął klamkę i wyszedł na korytarz. Chciał zamknąć drzwi, ale zdał sobie sprawę, że w tych drzwiach nie ma miejsca na klucze. Wzruszył ramionami, kilka kroków później znalazł się przed oszklonymi drzwiami do pokoju dziennego. Przypominał on raczej salonik niż typową świetlicę w szpitalu. W kącie stało kilka biurek ze sprzętem komputerowym, kilkanaście stolików, cztery fotele, sporo jadowicie zielonych roślin doniczkowych i kilka stołów z zabawkami. Widział kilkoro ludzi siedzących dookoła jednego z kątów pokoju. Harry wszedł do środka i jego uwagę przyciągnął chłopak grający na fortepianie; to właśnie tej muzyki wszyscy pacjenci słuchali z takim zaciekawieniem. Melodia był smutna, powolna i dziwnie łagodna, melancholijna...

Po minucie wiedział już czego słucha.

Clair de lune...

Chłopak siedzący przy pianinie miał jasno brązowe włosy, bladą skórę i niezwykle ciepłe, szare oczy. Harry'ego uderzyło to, że skądś go pamięta, że kiedyś dawno temu musiał go poznać... Instynktownie czuł, że ma to jakiś związek z jego snami, z tym co zdarzało mu się widzieć... Z Cieniami... Może jeszcze nie oszalał? A może stało się to już dawno temu?

Nagle muzyka urwała się, nieznajomy spojrzał na niego i coś się stało. To było jak sen, nagle setki obrazów, dźwięków ułożyły się w jedną całość. I to nie grawitacja trzymała go przy ziemi, i to nie powietrze wtłaczało życie w jego ciało. To był on.

Nieznajomy zmarszczył brwi w zamyśleniu, a za jego wzrokiem podążyła reszta słuchaczy odwracając się na krzesłach. Tak, nie mogło być mowy o żadnej pomyłce... To był on...

Tymczasem przez uchylone okno do pokoju wsunął się jeden z Cieni. Wyglądał niczym kruk machający powoli skrzydłami. Harry właśnie obrzucał go przerażonym wzrokiem, gdy nagle nieznany mu chłopak spojrzał na niego groźnie i zauważył Cień.

On go widział... wszyscy go widzieli...

Jedna z dziewczyn, nieco zbyt dziwacznie jak dla niego ubrana blondynka wysunęła wskazujący palec i kilka sekund później Cień za jego plecami eksplodował z głuchym trzaskiem. Jego fragmenty wirowały przez chwilę w powietrzu by opaść na podłogę i ostatecznie zniknąć. Przez chwilę Harry stał przerażony tym co właśnie zobaczył. W końcu nie był sam... Jednak nurtowało go kim byli ci ludzie... Oni musieli to słyszeć... ten trzask. I jakim cudem jedna z nich unicestwiła Cień? Kilka osób z tłumu pomachało mu energicznie, a większość z słuchaczy uśmiechała się do niego z wyczekiwaniem. Dziwne... Harry zdołał wykrztusić z siebie jedynie krótkie:

— Proszę... graj dalej.

I muzyka popłynęła na nowo absorbując uwagę zgromadzonych.

Po półgodzinnym występie rozległ się nagły aplauz i Harry spojrzał w tamtym kierunku. Nieznajomy był tutaj widocznie niezwykle popularny, co chwilę dało się słyszeć skandowanie:

- Cedric! Cedric! Cedric!

Przez chwilę widział uśmiechniętą twarz tego ostatniego. Powiedział coś i zgromadzona dookoła niego grupa rozeszła się. Z pomiędzy nich kilka osób ruszyło w jego stronę. Serce Harry'ego zadrżało, gdy odkrył, że wśród nich znajduje się ta dziwacznie ubrana dziewczyna i Cedric. Na jego widok poczuł, że zaschło mu w gardle.

Wzrok chłopaka błądził po twarzy Harry'ego jak gdyby szukał czegoś co tylko on mógł zobaczyć... Uśmiech rozlał się na jego twarzy jak gdyby znalazł, to czego szukał. Cedric stanął obok niego przy stoliku, a reszta poszła znaleźć sobie kilka krzeseł.

- Możemy się dosiąść?

Jego głos był taki... piękny, nie za niski i nie za wysoki, taki... melodyjny. Harry'emu zajęło kilkanaście sekund nim zdołał wydusić z siebie ochryple:

- Mmm... jasne.

Po jego prawej stronie usiadła blondynka w intensywnie zielonych skarpetach za kolana obszytych koronką, różowej mini spódniczce nieudolnie zszytej, potarganej czarnej bluzce i dziwacznym kapeluszu w groszki. Następnie pulchny chłopak w szarej bluzie, trzymający w rękach jakąś książkę, niczym nie wyróżniająca się dziewczyna i jasnowłosy chłopak w okularach. I Cedric, ramię w ramię obok niego.

- Więc tak... ja nazywam się Cedric, a to Luna, Nevile, Ernie i Hanna. A ty jak masz na imię?

- Harry... Harry Potter. Miło mi was poznać...

Z każdej strony posypały się powitania, a męska część towarzystwa podała mu ręce do uściśnięcia. Gdy dotknął dłoni Cedrica, przez ułamek sekundy wydawało mu się, że w miejscu, gdzie go dotknął, odczuł wyładowania elektryczne. Ten podniósł wzrok i wyszeptał ledwo dosłyszalnie:

- To ty...

- Ja?

Cedric westchnął.

- Przyszliśmy po ciebie. Mamy cię dostarczyć do Hogwartu.


* Wiersz Arthura Rimbaud pt."Moja Bohema" w polskim tłumaczeniu:

Włóczyłem się - z rękoma w podartych kieszeniach,

W bluzie, co już nieziemską prawie była bluzą,

Szedłem pod niebiosami, wierny ci o Muzo!

Oh! la la! co za miłość widziałem w marzeniach!

Szeroką dziurę miały me jedyne portki,

W drodze, pędrak - marzyciel, układałem wiersze,

Na Wielkiej Niedźwiedzicy miałem swą oberżę,

A od mych gwiazd na niebie płynął szelest słodki.

Słuchałem gwiazd w te dobre wieczory wrześniowe,

Siedząc na skraju drogi, i czułem, że głowę,

Jak mocne wino, rosa kroplista mi zrasza.

Lub gdy w krąg fantastycznych cieni rosły tłumy

- Jak gdybym lirę trącał, wyciągałem gumy,

Stopę mając przy sercu, z zdartego kamasza.