Igła
Dedykowane zarówno mej przeciwniczce, jak i osobom cierpiącym na fobię zastrzykową.
Północna Anglia, 20
listopada 1981r.
To nic nie boli. Tylko zwykłe ukłucie.
Wiedział, że zachowuje się jak dzieciak. Nie było jednak innego
wyjścia, jak podać eliksir dożylnie.
W dzieciństwie istniał
tylko taki sposób podawania szczepionek, które,
podawane z jednej igły każdemu dziecku, nigdy nie pomagały. Tom
dostał zapewnienie, że nie będzie żadnych efektów
ubocznych w działaniu leku. Miał to być zwykły zastrzyk,
pomagający przetrwać ból, towarzyszący zmianie rysów
twarzy. Chciał ulżyć sobie, bo wiedział, że za kilka dni czeka
go coś o wiele gorszego. Przemiana nie trwa kilka godzin. Ona
ciągnie się miesiącami, szczególnie jeśli chodzi o
Horkruksy. Blizny pogłębiają się, tworząc tajemniczą siatkę,
pełną zagłębień na twarzy. Policzki powoli zapadają się,
ukazując kości, a skóra bieleje. Nikt nigdy nie doszedł
tak daleko, jak ja. Był to ból, jakiego nikt nie poczuł.
Ale dla Czarnego Pana nic nie było niemożliwe.
Isaac podniósł
strzykawkę z igłą w górę. Przed oczami przeleciało
Voldemortowi parę scen, które z pewnością nie należały
do najpiękniejszych w jego życiu.
Stał wśród
sprzętu "tortur". Przed nim znajdowała się szpitalna
kozetka, na której miał się położyć. Powoli zamknął
oczy starając się, by nie uronić łez rozpaczy. "Jeszcze
mnie tutaj przypną", stwierdził z zażenowaniem, ale
pozostawił sobie tę myśl, nie wydając żadnego dźwięku. -
Pani Cole!
-
Taak, kochanieńki?
Przed nim stanęła pulchna kobieta,
przyglądając mu się badawczo. Miała długie, blond włosy,
poskręcane przy końcach. Jej zęby były równe, ale
miejscami żółtawe. Uśmiech, który był skierowany
do niego, rozjaśniał jej twarz, ale mimo to, on go nie
odwzajemnił. Wykrzywił za to się w grymasie bólu, który
przeszywał jego pięcioletnie ciało.
- Boli - syknął.
Boleść, jaką czuł w ramieniu, rozrywała go doszczętnie.
Wiedział, że przez kolejne lata będzie wspominał ten dzień,
jako jeden z najgorszych w życiu.
- Boli - powtórzył.
Powoli zbierało mu się na wymioty, ale powstrzymał się.
-
Rączka?
Pokiwał głową. Chwyciła go delikatnie za nadgarstek
i pociągnęła w swoją stronę. Potem mruczała coś pod nosem,
chodząc dookoła gabinetu w poszukiwaniu rękawic, jakichś pudełek
i pojemników z nieznanymi płynami. Potem zakasała rękawy
oraz założyła gumę na ręce (Tom nie chciał przyznać, że to
rękawiczki lekarskie, gdyż guma, z której były zrobione,
pachniała obrzydliwie).
- To tak jak komar. Chwilowe ukłucie,
które po chwili przechodzi. To tylko lek znieczulający.
Riddle przymrużył oczy i wykonał jedną z kilku wspaniałych
min, na jakie go było stać. Chciał być odważny, jak bohaterowie
komiksów, które "pożerał" tonami. Pełne
męstwa bajki, dzielni ludzie. Dużo przemocy i walki dobra ze złem.
Tom nie wiedział, do której strony chciałby należeć.
Chwilami czuł dziwne jednoczenie się z ciemnymi mocami.
Słońce
padało na jego twarz, oświetlając jego oczy, które nabrały
dziwnego wyrazu, gdy igła boleśnie wbiła mu się w ramię.
Przez sierociniec, a inaczej Dom Dziecka, rozległ się
wrzask, przedzierający się do każdego z pokoi. Młody chłopak
podniósł głowę znad poduszki, podtrzymując się na
łokciach.
- Tutaj!
Kolejny krzyk. Teraz już usiadł. To
nie było zwykłe nawoływanie. Owszem, należało do Marty, jednej
z pomocnic Cole, ale sam głos był przesycony strachem. Czegoś
takiego, od kiedy się tutaj znalazł, nigdy nie widział. Wstał,
podszedł do drzwi i otworzył je. Wyjrzawszy na korytarz, ujrzał
kilkoro dzieci, wyglądających źródła hałasu. Jakaś
kobieta przebiegała przez korytarz, trzymając naręcze ręczników
i prześcieradeł. Wszyscy wzrócili w jej stronę zaskoczone
spojrzenie.
- Do Gertrudy. Źle z nią.
Pani Cole pobiegła
we wskazanym kierunku, podtrzymując w jednej ręce rąbek spódnicy,
by ta nie zahaczyła się jej pod nogami.
- Zaraziła się
prątkami gruźlicy. Ciągle kaszle i jest coraz słabsza.
-
Wezwaliście doktora?
Tom wzdrygnął się. Nigdy, jak jego
pamięć sięgała, nie wzywano do bidulu lekarza, tylko wysyłali
dzieci na izbę przyjęć do pobliskiego szpitala na GrevetHill.
Poczuł, że to musi być coś poważnego.
- Do łóżek!
NATYCHMIAST!
Maria przebiegła po wszystkich pokojach,
uspokajając płaczące dzieci i karząc iść spać tym starszym.
Nawet nie pozbierała brudnych fartuchów, bo wszędzie
panował zamęt i bałagan. Dobiegające pod osiemnastkę dziewczyny
weszły do pokoi młodszych maluchów, opowiadając im bajki
na dobranoc. Riddle zakradł się do drzwi, za którymi
panowało zamieszanie. Wysoki, młody mężczyzna pochylał się nad
łóżkiem, na którym leżała piękna, młoda
dziewczyna, rówieśniczka Toma. Mała ciemne loki, niebieskie
oczy i jasną cerę. Chłopak czuł od dawna, jakby ona
zamieszkiwała jego ciało od dawna. Zakochał się w niej. To nie
było zwykłe uczucie. Byli ze sobą związani, odkąd się poznali,
on to czuł. I żeby tak teraz, przy wszystkich...
Odparł od
siebie tę myśl. Musi być silny, by pokonać śmierć, która
i tak już mu wiele zabrała. Nie miał matki i nie chciał stracić
drugiej, tak ważnej osoby w swym życiu, która nigdy nie
wyznała mu uczuć. Może jednak to było tylko pożądanie, którego
nic nie może zaspokoić. On sam nie wiedział, czym objawia się
takie uczucie, jednak na jej widok serce przestawało bić, a oddech
stawał się coraz płytszy. Nie potrafił wyjaśnić swojego
zachowania. Nie chciał.
Nagle w pokoju rozległ się wrzask,
kiedy igła wbiła się w ramię Gertrudy. To nie była ona. To był
Tom. Złe wspomnienia sprzed kilku lat dały o sobie znać, kiedy
zobaczył strzykawkę. Podbiegła do niego pani Cole, przytulając
go do piersi. Zaczął cicho łkać, choć miał już jedenaście
lat. Za jego plecami Gertruda traciła oddech, dławiąc się
powietrzem. Riddle wyobraził sobie jej minę, gdyby chwycił ją za
rękę. Tak też zrobił. Tyle, że ten, kto chciałby go zobaczyć,
ujrzałby jego dłoń, trzymającą się w powietrzu. Jakby była na
czymś zaciśnięta. A on czuł znikające ciepło z jej rąk.
Eliksir rozchodził się po całym ciele, dając uczucie
rozkoszy, ulgi. Ból po chwili ustąpił uczuciu błogości,
starając się pokryć nim wszystko dookoła. Dla Voldemorta było
to szczególne, bo od ponad dwunastu lat mógł się
poczuć dobrze. Zawsze coś gruchotało go między kościami,
przesuwając je w inne miejsca.
- Lepiej? - zapytał Isaac. Nie
odpowiedział, rozkoszując się ciepłem.
Zabrał ze
sobą dziennik, jakoby on miał dla niego wartość bezcenną. Starł
delikatnie kleksa z zewnętrznej okładki, wykonanej ze skóry
i przypatrzył się nazwisku, wygrawerowanym na odwrocie. Tom
Marvolo Riddle. Czy to nie brzmi zbyt szlamowato? Chwycił leżące
w pobliżu pióro i z zawzięciem zaczął zamazywać
nazwisko. "To nic nie da", pomyślał, "Prędzej, czy
później tekst się zamaże". Zepchnął stos ksiąg z
sekretarzyka, tak, że wszystko spadło na podłogę, rozsypując
się dookoła. "Cholera, będę musiał to posprzątać, nim
zrobią to skrzaty". Wybiegł szybko z dormitorium,
zatrzaskując drzwi. Spokojnie dotarł do foteli przy kominku. Tymczasem
Riddle niepostrzeżenie doszedł do korytarza na drugim piętrze.
Zza drzwi do jednej z toalet dobiegał szloch. Dziewczęcy szloch.
Tom postanowił, że nie będzie się wtrącał w babskie sprawy,
odkąd skończył siedem lat, tak też więc robił. Wyciągnął
różdżkę zza pazuchy i wycelował w kamienny mur.
-
Avery, muszę coś załatwić - rzekł do Berry'ego. - Sam - dodał,
widząc, że przyjaciel podnosi się z krzesła.
- Idziesz do
starego Slughorna i nic mi nie mówisz?
- Avery, to nie
czas na żarty. Nie chodzi o Ślimaka. TA sprawa jest poważniejsza.
Berry usiadł z powrotem w fotelu, powodując się jego głębsze
osunięcie w głąb. Nie przeszkodziło mu to jednak, by rzucić
zaklęcie w drzwi dormitorium siódmoklasistów.
-
Tom coś knuje, wciąż spiskuje, wyjdźże na jaw, czym się
truje!
Srebrny wąż, wyczarowany z różdżki jesionowej,
należącej do Avery'ego przebił się przez dębowe drzwi,
łaskocząc delikatnie twarz Lectusa Lestrange'a. Z pewnym oporem
otworzył on oczy i wykopał się z łóżka.
- W
imię Slytherina, mego prapradziada, karzę otworzyć ci się,
Komnato Tajemnic - wysyczał po wężoustu. Cegła, w którą
stuknął, odsunęła się posłusznie, a za nią następne. Chłopak
stał, i w pewnym napięciu obserwował to, co działo się ze
ścianą. Nagle, w dziurze ukazał się dość szeroki tunel.
-
Coś w oddali zasyczało, a o gruby
metal zaczęło pocierać się coś ogromnego, przybliżając się z
każdą sekundą.
- Witaj
- syknął Tom - Urządzimy sobie małe
polowanko.
Wąż pokiwał głową i poszedł za
Riddle'em. Wśród odgłosów kapiącej wody, zza drzwi
łazienki dosłyszał szloch.
"A więc ciągle ryczy",
stwierdził, "To może nawet lepiej". Pewien siebie,
trzymając w ręku różdżkę, podszedł do drzwi i cicho
otworzył je.
- Czas, aby spełniło
się pragnienie mego Pana. Atakuj.
Bazyliszek
podczołgał się do drzwi, kiedy one się otworzyły. Wystarczyło
tylko jedno spojrzenie, by paść żywcem. Jej ciało opadło na
kamienne płytki, wydając głuchy odgłos. Tom pochylił się nad
ciepłym jeszcze trupem i wyciągnął z kieszeni strzykawkę.
Odgarnął jej włosy z czoła i spojrzał w mętne, zielone oczy.
- Twój czas nadszedł, Marto - w drugiej ręce trzymał
różdżkę - Niechaj wypełni się wola Slytherina. Niech jej
krew dobro zatrzyma!
Podciągnął jej rękaw, i resztkami woli
pobrał z żył niezakrzepniętą jeszcze krew. Była
ciemnoszkarłatna, wręcz czarna. Riddle wzdrygnął się na ten
widok. Chwycił jednak swój dziennik i wbił igłę w
okładkę.
- Dopóki ja nie zechcę, Horkruksem będziesz
wiecznie!
I wstrzyknął krew do pamiętnika, który, albo
mu się wydawało, albo nie, zasyczał.
Południowa
Walia, 30 listopada 1981r.
Obudził się, czując ból
w lewym ramieniu.
"Cholerny Isaac. Miał mi pomóc".
Voldemort wstał, podtrzymując się na wezgłowiu. Zamrugał
oczami. Działo się coś dziwnego. Może był to skutek Ognistej
Whisky, a może tylko bólu ręki, ale nagle ciemny pokój
starej chaty stał się dziwnie nieprzyjazny. Ktoś zapukał.
-
Wejdź.
Narcyza Malfoy powoli weszła do pokoju. Po kilku
krokach podniosła wzrok znad podłogi i stanęła w miejscu. Widząc
swojego Pana, wydała z siebie głuchy krzyk, który odbił
się od drewnianych ścian. Czarny Pan nie do końca zrozumiał jej
zachowanie, gdy ta z wymalowanym zaskoczeniem na twarzy, wybiegła z
pomieszczenia. Wciąż stał, patrząc się na drzwi, za którymi
zniknęła. "Może spodziewała się kogoś innego?".
W końcu podszedł wolnym krokiem do lustra, oddychając głęboko.
To, co zobaczył, zamieszało mu zupełnie w głowie. Zakrył usta
dłonią, by nie wydać z siebie okrzyku wściekłości.
- To
nie możliwe. Węża mogłem zrozumieć, ale borsuka?
Jeszcze mi zółto-czarnego szalika brakuje!
Teraz już
zrozumiał, o co chodziło Narcyzie. Isaac Greenwold nie przewidział
jednej rzeczy: zawsze mógł pomylić strzykawki. Przez
przypadek podał mu Eliksir Czworonogów. I niestety, przyjął
się on w organiźmie Lorda Voldemorta.
Gdzieś w Anglii,
31 listopada 1981r.
Była Noc Duchów. Wokół
stało pełno świecących się dyń, wyglądających przerażająco
w panującym na ulicy mroku. Czarna peleryna łopotała za nim, jak
skrzydła, a on dał się ponieść fantazji i założył czarną
maskę na twarz. Jakieś mugolskie dzieci, przechodzące obok,
zaśmiały się na jego widok. Rzeczywiście, jakby miały z czego!
Tom Riddle był bardzo zażenowany, idąc ulicą, by wypełnić
przepowiednię, której znał tylko fragment. Ale to mu
wystarczało, by pokonać jeszcze nie zdolnego do niczego wroga.
Stanął w drzwiach domu piątego w Dolinie Godryka. Zapukał.
"Ja mam pukać?"
- Bombarda! - mruknął
pod nosem, a drzwi wyleciały z zawiasów. James siedział
przed kominkiem, dobywając różdżki z kieszeni. Szybko
podniósł się z kanapy, odrzucając włosy z czoła.
Voldemort zerwał maskę z twarzy.
- Lily! To on, bierz... -
James urwał i ryknął śmiechem - Voldemort, mógłbyś
przestać?
- Czy ja coś robię? - zapytał, lekko czerwieniąc
się, ale Potter mógł zobaczyć lekko brązowiejące futerko
na jego twarzy - Zresztą, nie będę ci się tłumaczył. Jesteś
tylko zdrajcą krwi, który próbuje mi zrujnować
życie. Avada Kedavra!
James opuścił ten świat z
dziwnym wyrazem na twarzy. Jakby zadowolenia i radości.
