Witam! Nie jest to moje pierwsze opowiadanie, napisałam ich już wiele, ale po raz pierwszy piszę cokolwiek po polsku. Mam nadzieję, że okaże się to coś warte, a moje pisanie jedynie na tym zyska. Zapraszam do czytania i komentowania. Będę wdzięczna za wszelkie sugestie i wskazówki!
PS Tytuł i podtytuł oznaczają po łacinie 'rozkazywać sobie jest najwyższą władzą'.
IMPERARE SIBI
Imperare sibi maximum imperium est
Rozdział Pierwszy
Tego dnia siedziałem od rana w Costa Coffee przy lokalnym parku w Little Whinging, sącząc średnią latte z syropem orzechowym. Skądś dobiegały mnie przytłumione dźwięki radia dwójki, a przy stoliku obok młoda kobieta usiłowała nakłonić swojego syna do zjedzenia kanapki z kurczakiem tikka zanim zabierze się za kawałek cytrynowego ciasta z żółtym lukrem.
Zmęczony wrzaskami i płaczem, dopiłem szybko kawę i wstałem. Zakładając czarną bluzę, rzuciłem ostatnie, mało przyjazne spojrzenie na jęczącego dzieciaka, po czym wyszedłem szybkim krokiem na ulicę.
Na dworze wiało. Z pochmurnego nieba siąpił deszcz, ledwo wyczuwalnie, ale i tak wszystko dookoła stało się wilgotne. Wzdychając ciężko przeszedłem przez ulicę, zmierzając w kierunku pyszniącego się zielenią parku. Co jak co, ale o ładny wygląd okolicy lokalne władze z pewnością dbały. Trawniki były krótko przystrzyżone, drzewa zdrowe i majestatyczne, a plac zabaw czysty i nowy.
Usiadłem na stosunkowo suchej ławce, zadedykowanej Charlotte Brown, zmarłej niedawno 'ukochanej żonie, matce i babci', jak głosiła złota plakietka na oparciu. Starannie wygrawerowane litery lśniły deszczową wilgocią. Przyglądałem się pluskającym nieopodal kaczkom, głośno kwaczącym, kolorowym i brązowym, łowiącym ryby w parkowym stawie. Lubiłem to miejsce. Zawsze przychodziłem tu po chwilę wytchnienia, gdy życie z Dursley'ami mnie przerastało. Pamiętałem też Charlotte Brown, zawsze siedzącą na tej samej ławce, godzinami wpatrującą się w taflę wody, czasem karmiącą kaczki, czasem mamroczącą do siebie, czasem śpiewającą stare piosenki, których od czasu zakończenia drugiej wojny światowej nikt inny nie słyszał. Jako dziecko, nigdy nie lubiłem pani Brown. Zawsze zadawała po dziesięć razy to samo pytanie i nieprzyjemnie pachniała. Potrafiła się też zdenerwować zupełnie bez powodu, gdy nie znałem odpowiedzi na jej pytania, albo ni stąd ni z owąd zmieniał jej się nastrój i z miłej, starszej pani stawała się złośliwą jędzą, grożącą złoić mnie laską. Unikałem jej jak mogłem.
Teraz jednak miałem wrażenie pewnej pustki, gdy nie widziałem jej nad stawem, karmiącej kaczki. Była jedną z niewielu rzeczy w Little Whinging, które wyłamywały się z przyjętych norm.
Delikatnie pogładziłem palcami złotą plakietkę z dedykacją. Charlotte Brown zmarła dwa lata temu. Czy cierpiała? Czy była chora? Czy ktoś za nią tęsknił? Czy zmarła samotna, w zimnym, pustym pokoju, marząc, aby po raz ostatni zobaczyć się z rodziną, której poświęciła całe swoje życie, a której w takiej chwili przy niej nie było? Nie wiedziałem i zapewne nigdy się nie dowiem. Ot, epizod z życia. Zapomniałem o niej zanim nawet znalazłem się z powrotem w domu wujostwa.
- Umyj ręce, obiad zaraz będzie na stole – warknęła ciotka, gdy tylko przekroczyłem próg. Bez odpowiedzi zamknąłem się w toalecie na dole. Słodki zapach mydła i szum gorącej wody wypełnił małe pomieszczenie. Przez chwilę obserwowałem jak bąbelki piany tłoczą się przy odpływie. Mój wzrok spoczął na moim odbiciu w lustrze. Nie wyglądałem najlepiej. Podkrążone oczy, twarz zmęczona i jakby opadła. Nawet włosy zdawały się lekko oklapłe, choć wciąż sterczały na wszystkie strony, doprowadzając wuja Vernona do szewskiej pasji. Tego ranka kazał mi iść do fryzjera, zostawił nawet dziesięć funtów na blacie w kuchni z wyraźnie napisanym na kartce poleceniem, ale ja lubiłem swoje kudłate włosy i nie miałem najmniejszej ochoty ich ścinać. Spodziewałem się awantury, ale mało mnie to obchodziło.
- Siadaj – przykazała ciotka, gdy wszedłem do kuchni. Dudley już siedział, z widelcem w ręku, niecierpliwie wystukując bliżej niezidentyfikowany rytm o blat stołu. Wujka nie było. Zatrzymali go w pracy po godzinach w związku z przejęciem jakiejś małej firmy. Miał przygotować dodatkową prezentację.
Ciotka postawiła przed nami talerze z parującą, delikatną pieczenią jagnięcą w korzennym sosie, z warzywami na parze i pieczonymi ziemniakami. Cudowna woń wypełniła moje nozdrza. Co jak co, ale na kuchnię Petunii nie mogłem nigdy narzekać. Kucharką była doskonałą. Ale ja nie byłem głodny. Podczas, gdy Dudley entuzjastycznie zabrał się za polane ciemnym, aromatycznym sosem mięso, ja niechętnie nadziałem na czubek widelca małą marchewkę i wodziłem nią po talerzu, rozsmarowując sos po brzegu.
- Przestań bawić się jedzeniem – fuknęła ciotka, łapiąc mnie za nadgarstek. - Jak nie jesteś głodny, to odejdź od stołu. Dziwolągi niech sobie znoszą twoje humory, ja nie zamierzam.
Spojrzałem na nią buntowniczo i z urazą, ale prawdą było, że nie miała pojęcia, co się ze mną działo. Nie pytała, a ja nie miałem najmniejszej ochoty się jej zwierzać. Wcale nie stroiłem fochów. Po prostu nie byłem głodny. Rzuciłem widelec na talerz, rozpryskując kropelki sosu na obrus, po czym wstałem, odsuwając krzesło ze zgrzytem i wyszedłem z kuchni tylnymi drzwiami, prosto do ogrodu.
- Niewdzięczny bachor – usłyszałem narzekanie ciotki, energicznie wycierającej plamę. Przez furtkę w płocie wydostałem się na rozciągającą się za szeregiem domów trawiastą polanę, na końcu której był wał, a za wałem rzeka, Tamiza. Lubiłem spacerować nad wodą, przyglądać się ludziom wyprowadzającym psy, biegającym, parom, nawet rozkrzyczanym dzieciakom, których z zasady unikałem. Tego dnia ścieżka była praktycznie pusta. Cichemu szumowi rzeki towarzyszyły skrzeki żab i świergotanie ptaków. W oddali słyszałem samochody na autostradzie, a raz z warkotem przeleciał nade mną helikopter.
Siedziałem na wilgotnej od mżawki trawie, wyrywając długie, zielone źdźbła i drąc je na kawałki, kompulsywnie, ledwo świadomie. Nie myślałem o głodzie, mimo że mój żołądek burczał żałośnie, domagając się wypełnienia. Na śniadanie zjadłem tylko jeden plasterek bekonu i kawałek tosta, co wuj Vernon skwitował stwierdzeniem, że grymaszę i że jak mi się nie podoba, co mi dają, to mam odejść od stołu i zejść mu z oczu. Nie żebym się przejął. Nie miałem ochoty na jedzenie. W ogóle, na nic nie miałem ochoty. Pogrążony w apatii i beznadziei, piłem hektolitry słodkiej kawy z syropem orzechowym z Costy i wpatrywałem się w wodę, tę stojącą w jeziorze albo płynącą w rzece. Raz pozwoliłem sobie też na wypad do Londynu, na spacer po mieście. Ciotka Petunia nie była zadowolona z mojego całodniowego zniknięcia i zagroziła, że zamknie mnie w pokoju na tydzień, jeżeli kiedykolwiek wyprawię się poza Little Whinging bez jej zgody. Nie potrzebowała żadnych problemów z dziwolągami, jak twierdziła.
Mała barka mieszkalna przepływała po Tamizie, sunąc powoli w górę rzeki. Przyglądałem się jej dopóki nie zniknęła za zakrętem. Też chciałem być tak wolny. Chciałem móc płynąc z prądem albo pod prąd, odwiedzać dalekie miasta i kraje, nie być uwiązanym do jednego miejsca, wciąż otoczonym tymi samymi ludźmi, zmuszonym przestrzegać zasad, ograniczanym, zamykanym jak chomik w klatce, z oczekiwaniem, że do śmierci będę jadł ziarno i marchewkę, biegał w kołowrotku i cieszył masy.
Chciałem się wyrwać, uciec, ukryć gdzieś, gdzie nikt nie mógłby mnie znaleźć. Chciałem być swoim jedynym panem, bez czyhającego na moje życie czarnoksiężnika, bez dyrektora szkoły, uważającego, że jego władza nad uczniami sięgała poza mury instytucji, którą prowadził, bez straży śledzącej każdy mój krok. Chciałem być wolny, chciałem żyć. Chciałem spróbować szluga, ukrywając się za szkolną kaplicą, dławić się dymem po raz pierwszy, otoczony kumplami ze śmiechem poklepującymi mnie po ramienu i dopingującymi, gdy próbowałem się zaciągać. Chciałem spróbować zabrać Chloe spod ósemki do kina na film i popcorn, a potem śmiać się, że dała mi kosza. Chciałem upić się prawie do nieprzytomnści we Wrzeszczącej Chacie z Krukonami, rzygać jak kot pod Bijącą Wierzbą, być złapanym przez McGonagall i stracić pięćdziesiąt punktów, a potem opowiadać kolegom z dormitorium jak było cudownie, podczas gdy w duchu przysięgałbym sobie, że nigdy więcej się tak nie spiję. Chciałem spontanicznie pojechać z Ronem na lotnisko, kupić bilety na pierwszy samolot lecący w jakieś ciekawe miejsce, nabyć kilka butelek szampana w strefie wolnocłowej, zrobić bifor na pokładzie, a potem wysiąść i imprezować całą noc, a nad ranem wrócić do Londynu i udawać, że nic się nie stało. Chciałem czuć, chciałem wiedzieć, że mnie boli, że jest mi przyjemnie, że kocham i nienawidzę. Chciałem wrażeń.
Od niechcenia, wrzuciłem do rzeki kamień, który utonął z pluskiem, ukazując na powierzchni kilka szybko ginących bąbelków powietrza. Wpatrywanie się w płynącą rzekę, zwykle tak kojące, tego dnia strasznie mnie frustrowało. Czułem się, jakby coś we mnie miało wybuchnąć. To mrowienie pod skórą, ta nerwowo podrygująca stopa, ta mimowolnie drżąca powieka. Wstałem i co sił w nogach pobiegłem do domu wujostwa. Gdy dopadłem tylnych drzwi, byłem zdyszany, zziajany i czerwony na twarzy, ale czułem się o niebo lepiej. Wpuściłem się do środka, ściągając uprzednio znoszone conversy w kolorze khaki, aby nie ubłocić klinicznie czystej podłogi, którą ciotka Petunia pucowała i dezynfekowała co najmniej raz dziennie. Trzymając buty dyndające za sznurówki, otworzyłem lodówkę i wyciągnąłem butelkę mleka. Bieg okropnie wysuszył mi gardło.
- Nalej sobie do szklanki! - zrugała mnie ciotka Petunia, wchodząc do kuchni dokładnie w momencie, w którym miałem napić się z gwinta. Wzruszając ramionami, wyciągnąłem z szafki wysoką, niebieską szklankę, wypełniłem ją mlekiem i odszedłem do mojego pokoju na piętrze, rzucając po drodze ubłocone trampki w róg przedpokoju.
Na górze czekała mnie niespodzianka. Hedwiga wróciła z listem od Rona, na który czekałem już od przeszło tygodnia.
- Gdzieś się podziewała? - rzuciłem żartobliwie, trącając nosem tył jej głowy. Z poradnika pielęgnacji sów dowiedziałem się kiedyś, że był to czuły gest, którego czarodzieje używali od wieków, aby wyrazić wdzięczność za przyniesioną pocztę.
Odwiązałem list od jej nogi, rzuciłem w powietrze sowie ciastko, które Hedwiga złapała w locie, po czym przysiadła na żerdzi, a ja zabrałem się za czytanie.
Harry,
Nie mogę Ci dużo napisać. Sam nie wiem, co się dzieje, poza tym, Dumbledore nie pozwala ani mi ani Hermionie przekazywać żadnych informacji w listach. Wiesz, bezpieczeństwo i te sprawy. Nie mogę napisać kiedy po Ciebie przyjedziemy, bo list może zostać przechwycony, ale będzie to BARDZO niedługo.
Trzymaj się i nie daj się Mugolom!
Hermiona i Ginny Cię ściskają.
Pa,
Ron
Uśmiechnąłem się raczej blado. Naprawde chciałem cieszyć się z faktu, że już niedługo wydostanę się z Privet Drive, ale nie mogłem, nie potrafiłem. Dlaczego Ronowi i Hermionie wolno było być razem w Norze, czy gdziekolwiek byli, a ja musiałem się kisić w Little Whinging? Zazdrościłem im, oj jak bardzo. Zżerało mnie to od środka. Z drugiej jednak strony, nie miałem szczególnie ochoty na zamknięcie w Norze. Pewnie, tam byłbym wśród przyjaciół, ale biorąc pod uwagę mój stan psychiczny, miałem wrażenie, że wybuchnąłbym, gdyby tylko pani Weasley zaczęła mi matkować. Oczami wyobraźni widziałem te zmartwione spojrzenia, zatroskane szepty za plecami, próby zmuszenia mnie do rozmowy i zrobiło mi się niedobrze. Dursley'owie mieli moje samopoczucie głęboko w poważaniu, i o ile nie stwarzałem im problemów zostawiali mnie samemu sobie, ale miałem wrażenie, że to właśnie ich obojętność i brak jakiegokolwiek rozczulania się nade mną pozwoliły mi nie odejść od zmysłów.
- Czeka nas wyjazd – powiedziałem Hedwidze, patrząc na nią smutno z drugiego końca pokoju. Zahuczała cicho, schowała głowę pod skrzydło i zasnęła. Wydało mi się, że mało ją to interesowało.
Westchnąłem zrezygnowany. Skoro przez resztę wakacji miałem zostać zamknięty na farmie Weasley'ów, wymyśliłem, że przed wyjazdem zrobię jeszcze jedną, małą rzecz – choć raz poczuję się wolnym.
