Prolog

Harry Potter, wybawca czarodziejskiego świata, pogromca Lorda Voldemorta, Chłopiec, Który Przeżył itd., siedział na rynku w Londynie szkicując portret Syriusza Blacka. Zaledwie kilkanaście dni minęło od Bitwy o Hogwart. W związku ze zniszczeniami uczniowie zostali wysłani do domów niemal dwa tygodnie wcześniej. Jednak dla Harry'ego było to niezwykle mało istotne. W czasie bitwy poległ Syriusz Black, ratując swego siostrzeńca. To wydarzenie, mimo pokonania Lorda Voldemorta kilka chwil później, złamało chłopca. Nie był w stanie myśleć o niczym innym.

Harry na początku wakacji przeniósł się na Grimmauld Place nr 12. Opustoszały dom wypełniały wspomnienia, dlatego Harry całymi dniami włóczył się po Londynie bez celu ze szkicownikiem pod pachą. Nie robił nic poza tym. Przestał jeść, a sen, nawet jeżeli przychodził, wiązał się z nieustannymi koszmarami.

Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Należały prawdopodobnie do Syriusza, gdyż Harry znalazł na Grimmauld Place kilkanaście paczek. Zapalił. Dym przynosił mu ulgę, przynajmniej w pewnym sensie. Rozejrzał się dookoła. Było już późno i nawet turyści zniknęli z rynku. Na środku przy fontannie stało jeszcze tylko kilku chłopaków. Harry obserwował zamierający powoli Londyn.

Nagle z jednej z uliczek wybiegł dziesięcioletni na oko dzieciak. Zmierzał w kierunku centrum rynku. Chłopcy siedzący tam podnieśli się.

-Te, smarkaczu, co tak biegasz? Nie wiesz, że nie wolno! – zaśmiał się jeden z nich.

Chłopiec zwolnił i stanął. Harry rozejrzał się dookoła. Nigdzie nie było widać nikogo. W tym momencie jeden z chłopaków popchnął dzieciaka. Harry wstał. Mógł użyć magii, gdyż w obliczu ostatnich wydarzeń Ministerstwo na to pozwoliło, jednak wyjaśnienie użycia magii do ratunku mugola mogłoby się spotkać z bardzo dużym niezrozumieniem. Nawet po Voldemorcie.

-To, co robisz jest beznadziejnie głupie – powiedział do siebie.

Po czym ruszył w stronę chłopaków, którzy właśnie popychali dzieciaka, który zaczął płakać.

-Hej - krzyknął – może zmierzysz się z kimś swoich rozmiarów!

Chłopcy odwrócili się ku niemu.

-Właśnie – Harry poczuł, że ktoś stoi obok niego.

-Macie na myśli siebie? – zadrwił największy z chłopaków.

Harry zerknął w obok. Stał tam chłopak o brązowych włosach. Miło było mieć wsparcie, jednak on też nie był specjalnie przygotowany przez naturę do bójek ulicznych. Nieco wyższy od Harry'ego, szczupły, o delikatnej budowie ciała. W tym czasie przeciwnicy okrążyli ich.

„Bądź pewny siebie i atakuj pierwszy. Obrona jest najlepszym atakiem. Zwłaszcza jeśli masz do czynienia z dwa razy większym od siebie przeciwnikiem." Harry przypomniał sobie słowa dawnego kolegi, jeszcze z mugolskiej szkoły.

-Co, dzidziusie, boicie się? – zadrwił jeden z chłopaków i w tym momencie Harry uderzył go z całej siły w brzuch. Po czym schylił się przed nadchodzącym ciosem innego z przeciwników.

Jego towarzysz w mig przyłączył się. Zaskoczenie przeciwników szybko jednak minęło. Harry'emu udało się łatwo powalić dwóch i wyeliminować trzeciego uderzając go poniżej pasa. Jednak przeciwników było zbyt wielu. Oberwał w brzuch już po kilku chwilach. Kopnął jednego najmniejszego z przeciwników, eliminując go na kilka sekund. Jednak dwa następne ciosy zostały wyprowadzone perfekcyjnie na jego szczękę z taką siłą, że upadł do tyłu. Zmroczyło go na chwilę, po czym poczuł bardzo mocne kopnięcie w brzuch.

-I co, bohaterze? – przywódca bandy wyprowadził serię kopnięć w ciało leżącego chłopaka. Krew zalała usta Harry'ego. Wrzasnął, gdy poczuł pękające żebro. A potem, zupełnie nagle, wszystko się urwało.

Harry poczuł, że ktoś go podnosi.

-W porządku, młody? Ta cholerna banda… tacy porządni chłopcy.

Harry usiadł na murku fontanny i przetarł oczy. Stał nad nim wysoki mężczyzna w policyjnym mundurze. Obok został posadzony jego towarzysz, który wyglądał nieco lepiej niż Harry.

-Nie ruszaj się – powiedział policjant. – Karetka już jedzie.

Harry oparł głowę na rękach. Bolało go wszystko. Dawno tak nie oberwał. Nawet Dudley był łaskawszy dla swoich ofiar. Kręciło mu się w głowie. Z ust i brwi ciekły strużki krwi.

„Ledwo wyszedłeś cało z jednego, musisz pakować się w drugie, bohaterze" pomyślał.

Kilka chwil później przyjechała karetka. Jakiś lekarz pomógł Harry'emu wsiąść do samochodu i przypiął go pasami do leżaka. Po chwili, samodzielnie, wsiadł jego współtowarzysz.

-Szkicownik – jęknął Harry.

-Nie przejmuj się, młody. Policjanci pozbierali wasze rzeczy i przywiozą do szpitala – poinformował go lekarz, przykładając mu kompres do czoła. – Nieźleście oberwali, co?

-Czasami warto – odparł wesoło towarzysz Harry'ego.

-Ja bym się nie odważył na waszym miejscu – powiedział z uznaniem lekarz. – Ta banda już nie jednemu większemu od was dwóch dała popalić. Ciągle jeździmy przez nich do pobić. I nie mogą ich złapać.

Harry chciał się podnieść.

-Leż spokojnie, młody. Mogli ci połamać żebra.

Harry'ego zmroczyło. Kiedy się ocknął, jechał na wózku inwalidzkim. Zrobiono mu rentgen, a jakiś lekarz powiedział, że ma szczęście, że jego żebra są całe. Potem założyli mu szwy.

-Powinieneś zostać na obserwację – poinformował go po opatrzeniu.

-Nie ma mowy. Już i tak mnóstwo czasu spędzam w szpitalach – odparł Harry. Lekarz popatrzył pytająco. – Notorycznie pakuje się w kłopoty.

-Aha. Dobra. Masz się nie przemęczać. Przyjść za miesiąc na badanie kontrolne, a za tydzień na zdjęcie szwów. Zapiszę cię teraz, jasne?

Harry kiwnął głową.

-Jakby się cokolwiek działo, dzwonisz na pogotowie, jasne?

-Tak, jasne.

-Dobra. Masz dokumenty. Policjanci czekają na ciebie w recepcji. Na parterze – podpowiedział.

Harry wyszedł z gabinetu. Dostał środki przeciwbólowe i czuł się sporo lepiej niż wcześniej. Zjechał windą na parter. Policjanci siedzieli przy stoliku razem z jego współtowarzyszem, dzieciakiem, którego bronili, oraz dwójką młodych ludzi.

-Żyjesz? – zapytał jego towarzysz. Harry zauważył, że miał czarne oczy i niezwykle jasną cerę. – Jestem Xavier, tak w ogóle.

-Harry – uścisnął podaną dłoń.

-Nie znaliście się? – zdziwił się policjant.

Ale nim Harry, czy sam Xavier zdążyli coś powiedzieć, młoda kobieta podeszła do niego.

-A więc to ty też pomogłeś mojemu Michealowi? Jestem Marie Dorad. A to mój mąż, Jessie. Jesteśmy rodzicami Miachaela. Bardzo, bardzo dziękuję. Tacy z was cudowni chłopcy. Musicie przyjść do nas na obiad w niedzielę. Musimy wam przecież podziękować jakoś za pomoc. A jeszcze tamta banda się nad wami znęcała… Na pewno rodzice się o was martwią… - kobieta trajkotała, dziękując im co chwila. Harry kiwał uprzejmie głową.

W końcu przerwał jej policjant:

-Przepraszam, ale potrzebuję zeznań od tego młodego człowieka.

-Och, oczywiście. Ale najpierw musicie mi obiecać, że przyjdziecie na obiad. W niedzielę o czternastej.

-Oczywiście, że przyjdziemy – uprzedził Harry'ego Xavier.

Kobieta wcisnęła im obu kartki z adresem. Po czym podszedł do nich mężczyzna i dzieciak.

-Naprawdę, bardzo dziękujemy – powiedzieli jednocześnie.

-W porządku – mruknął Harry – i tak był najwyższy czas, żebym w pakował się w kłopoty.

Mężczyzna zachichotał.

-Nie wyglądasz na rozrabiakę.

-Nie jestem. I nie szukam kłopotów. One znajdują mnie.

Tym stwierdzeniem rozbawił już wszystkich.

Małżeństwo szybko się pożegnało, a Xavier powiedział:

-Muszę zadzwonić do ojca. Zaraz wrócę.

-A ja poproszę o złożenie zeznań – dodał policjant. – Na początek nazwisko.

-Jest w dokumentach – zauważył Harry.

-Niestety tego wymaga procedura.

-Harry James Potter.

-Data urodzenia.

-31 lipca 1980 roku.

-Miejsce.

-Londyn.

-Rodzice.

-Nie żyją.

-Przykro mi – wymamrotał policjant. - Prawni opiekunowie.

-Remus John Lupin.

-Miejsce zamieszkania.

-Grimmauld Place nr 12.

-To teraz opowiedz mi, co się stało.

Harry szybko streścił całą walkę i okoliczności.

-Dziękuję bardzo – powiedział policjant. – Tu jest mój telefon, w razie gdyby pan sobie coś przypomniał. Wątpię, żebyśmy ich złapali, ale gdyby tak się stało, jest pan gotowy zeznawać.

-Tak, tylko że chodzę do szkoły z internatem poza Anglią – naprędce sklecił kłamstwo.

-W porządku. W razie czego jakoś się skontaktujemy. Tu są pańskie rzeczy – podał mu portfel, papierosy i szkicownik. – Choć na pańskim miejscu rzuciłbym palenie.

W tym momencie wrócił Xavier. Dopiero teraz Harry miał się okazje mu przyjrzeć. Chłopak był od niego wyższy zaledwie kilka centymetrów. Brązowe włosy kręciły się delikatnie. Sięgały chłopakowi do połowy policzków. Był chudy, oczywiście nie tak bardzo jak Harry. Jego oczy były czarne jak węgiel i nie można było z nich nic wyczytać. Miał też niezwykle jasną cerę. Z jego twarzy nie znikał lekko ironiczny uśmiech. Ubrany był całkiem zwyczajnie: addidasy, jeansy i skórzana kurtka. Do tego miał srebrny kolczyk w uchu i koszulkę Metallici. Przyjął nonszalancką pozę człowieka, który nie przejmuje się niczym.

-Skończyłeś, Harry? – zapytał.

-Tak, już idę – właściwie nie wiedział, dlaczego rozmawiał z Xavierem. Byli dla siebie obcymi ludźmi. Ale wspólne stanięcie w obronie dzieciaka jakby przerzuciło mosty przez zwykle dzielącą nieznajomych przepaść.

Wyszli przed szpital.

-Zapalisz? – zapytał Xavier, wyciągając paczkę Malboro.

-Dzięki, mam własne.

-Widziałem. Palimy identyczne – zauważył. - Dziwne nie?

-Co?

-Rozmowa między nami. Przez jakiś czas byliśmy sojusznikami, ale tak naprawdę nic nas nie łączy. A jednak ten dzieciak...

-Coś zmienił – dokończył za niego Harry.

-Tak jakby. Wobec tego, Harry, co robisz jutro?

-Włóczę się bez celu.

-Ja też.

-Więc o dziesiątej?

-Może być. Przy fontannie?

Harry skinął głową i ruszyli ciemnymi uliczkami, by po kilku chwilach ciszy się rozdzielić. Wśród ciemności nocy jeden kosmyk jego włosów lśnił bielą.

PS. Wrzucam prolog + 4 rozdziały od razu. Możecie być pewni, że będzie prolog + 23 rozdziały, bo tyle mam na kompie. Jak będzie Wam się podobało, to napiszę resztę, bo niestety zakończenie już znam. Tak to jest, jak historia wyrywa się spod kontroli. Nie ma nawet zaskoczenia ze zwrotu akcji i dreszczyku emocji przy końcu zabawy.