"Wymieranie pszczół" jest powiązane z serią Paradoks, ale może tez być czytane jako osobne opowiadanie.

Tekst zawiera slash, przekleństwa oraz w ograniczonych ilościach angst i BDSM. Ostrzegałam.

Tytuł oryginału: The Dying of the Bees, do obejrzenia wordstrings .livejournal 6089. html
Autorka: wordstrings
Zgoda na tłumaczenie: odgórna
Tłumacz: Pirania
Beta: Mąka

Wymieranie pszczół. Część pierwsza.

I. Detektyw.

John nie lubi Irene.

John ani trochę nie lubi Irene.

Sherlock podejrzewa, że to dlatego, iż John po prostu nie do końca wszystko rozumie. Ostatecznie, jego umysł jest dość pospolity, nawet jeśli poza tym stanowi prawdziwą osobliwość w dziwacznym swetrze. John kocha Sherlocka tak, że to niemal nieprzyzwoite, Sherlock nigdy w to nie wątpił od czasu okropnego niemal-rozstania z powodu okropnej niemal-śmierci. Czuje tę miłość aż do szpiku kości. A Irene jest niepokojąca. Jest piękna, jest niebezpieczna, jest... Sherlockiem. Zaś John jest biseksualny. I teraz ma już dwa... możliwe obiekty uczuć. W każdym razie Sherlock podejrzewa, iż właśnie to stanowi problem, bo Irene dowiedziała się, że są z Johnem parą, i zaczęła mu wysyłać masy SMS-ów. I skoro już wie, i otwarcie o tym mówi... nic innego nie ma sensu.

Kiedy Sherlock pierwszy raz zobaczył Irene – zupełnie nagą, a do tego bardzo pewną siebie – poczuł ukłucie strachu.

Bo była nieokreślona, była nicością, nie pachniała perfumami ani mydłem do rąk ani szamponem ani kremem pod oczy ani niczym boże niczym; tylko blada angielska skóra i szminka w kolorze świeżej krwi i była piękna tak jak piękna jest matematyka i konstelacja gwiezdna i fizyka cząstek elementarnych, miała upięte włosy niczym dama albo bogini, niezwykła, dosłownie niezwykła.

Gdy Sherlock wreszcie odzyskał świadomość i odkrył, że znajduje się we własnym łóżku, a jego płaszcz został mu zwrócony, chciał wstać, odnaleźć Irene, chwycić ją za ramiona albo może za głowę, okręcić ją wokół i powiedzieć jesteś niezwykła. Nigdy w życiu się tak nie czuł. John Watson jest cudem. Ale Irene jest odstępstwem od normy i to takim, które Sherlock rozumie.

Gdy mnie naćpałaś, zrobiło się cicho. Tak bardzo cicho. Czy ty kiedykolwiek poznałaś taką ciszę? Czy czasem na to pozwalasz? Czy to nie beznadziejne?

Mógłbym ci pozwolić na ciszę. Gdybyś ty mi pozwoliła. O nic innego nie proszę, cokolwiek więcej byłoby obrzydliwe, nie chodzi o sentyment, chodzi o identyczność. Mogę ci pomóc w ten sam sposób. Mógłbym użyć siły, naćpać cię i/NIE W PORZĄDKU

przedefiniować...

przemyśleć...

Jesteś taka jak ja. Mógłbym pomóc. Wiesz o tym?

Mam nadzieję, że teraz już tak.

I. Lekarz

John nie lubi Irene.

John ani trochę nie lubi Irene.

- A widziałeś, widziałeś, jak ona... boże, wszystko – wybucha Sherlock, gdy niespodziewany dożylni podstęp przestaje szaleć w jego ciele i detektyw jest w stanie wejść do słonecznego salonu na 221B Baker Street. Już wkrótce jego telefon zacznie wydawać obsceniczne odgłosy dwa do trzech razy dziennie.

John siedzi na swoim fotelu z gazetą i unosi jedną jasną brew. Jego niewielkie dłonie zaciskają się lekko na czytanej stronie. Nie chce okazywać niezadowolenia, ale ma świadomość, że sugeruje je swoją postawą, a dla Sherlocka Holmesa sugestie są dość oczywiste. Ale nie może się powstrzymać. Od wielu godzin zajmował się kupką nieszczęścia zwaną Sherlockiem Holmesem, przysypiającą, śliniącą się, ledwo przytomną kupką nieszczęścia, dziełem Irene Adler. A teraz... teraz to. Czymkolwiek to jest, do cholery.

- Ona też je słyszy – szepcze Sherlock. Wciąż trochę się chwieje. Tylko odrobinę, ale nadal nie odzyskał swojej zwykłej gracji. - Tak sądzę. Ona jest taka jak ja, zauważyłeś to, prawda? Och, ona też się o nie martwi, jestem tego pewien.

- O... wybacz, o kogo?

- O pszczoły, John. One wymierają. Martwi mnie to.

- Och.

Sherlock jest o wiele bledszy niż być powinien. Nawet szeroka wstęga jego ust wydaje się zbyt blada. Na jego szyi widnieje siniak, dokładnie tam, gdzie ta straszna, naga kobieta go uderzyła. W ciemne loki wsiąkł pot, którym spływał po nim, kiedy ta straszna, dzierżąca bat kobieta go biła. Są teraz zupełnie rozczochrane. A John nadal nie wie, czym ta straszna, fałszywie mrucząca kobieta go nafaszerowała. Johnowi nic z tego się nie podoba. Cały ten dzień sprawił, że ma ochotę sam naćpać Sherlocka i zabrać go do Australii. Wstaje i podchodzi do Sherlocka, po czym przesuwa ręką po jego bladej skroni.

- Myślałem, że będziesz bardziej niezadowolony z porażki – zauważa.

Sherlock dość gwałtownie kręci głową.

- Nie, nie, nie. Zwycięstwo jest przewidywalne. Ona... nie była nudna.

To największy komplement, jaki można od niego usłyszeć. Co sprawia, że ten zjebany dzień robi się jeszcze gorszy. Johnowi niemal udaje się nie pokazać niczego po sobie, rozstawia tylko odrobinę szerzej stopy, chowa się w tym miejscu w sobie, które jest tak małe, tak twarde i tak śmiercionośne jak on sam i nic nie mówi. Prawie nic.

- Oprawię ci jedną z tych jej sexy fotek, co? Już zawsze będziesz ją mógł czcić – stwierdza sucho.

Sherlock spogląda na niego tak, jakby mówił w paszto, a to znany Johnowi wzrok i nieodmiennie oznacza kłopoty, więc milknie. Po prostu przestają rozmawiać. John włącza telewizor, a Sherlock miota się w kuchni, dzieląc czas między książkę o historii szyfrów i nader podejrzanie wyglądającą szalkę Petriego, zawierającą płatek ucha. Bardzo wyraźnie nie przeszkadza mu, że ta straszna, naga kobieta uciekła ze swoim telefonem, a po drodze go upokorzyła.

John nie jest w stanie, po prostu nie jest w stanie, tego zrozumieć.

Cisza nie jest zbyt komfortowa, ale jest na tyle znajoma, że nie ma się czym martwić. Później, około jedenastej, po tym, jak John zjadł kolację złożoną z tuńczyka z puszki, cheddara i piętki chleba, a Sherlock nie zjadł niczego, John pozwala się zabrać do łóżka i niemal udusić. Potem gaszą światło. W międzyczasie natomiast John myśli.

Gdybyś mógł być z kimś, kto by cię całkowicie rozumiał... nie chciałbyś tego?

Ta myśl sprawia, że jego gardło zaciska się.

- John?

- Nieważne. Śpij.

Sherlock nadyma się nieco, odsuwa odrobinę i wpycha mały palec w zagięcie łokcia Johna. To niby nie przypomina propozycji małżeństwa, ale, z drugiej strony, te drobniutkie rzeczy, które Sherlock robi, są z reguły najważniejsze. John wzdycha i zamyka oczy. Zasypia szybciej niż oczekiwał i osuwa się w bezpieczny, czarny kokon.

Może to narkotyk w organizmie Sherlocka.

Może tak musiało się zdarzyć.

Może to jednak narkotyki, a wszystko jest winą Irene.

Ta myśl jest kusząca.

John nie wie, czemu to się dzieje. Ani dlaczego narkotyk w żyłach Sherlocka miałby wpłynąć na centralny układ nerwowy Johna. Ale tej nocy pierwszy raz śni jeden z sherlockowych snów i potem niemal wymiotuje na ich łóżko.

John wędruje samotnie żwirowaną drogą w stronę dużego budynku. W tym świecie panuje lato, wszystko jest nieco żółtawe, a powietrze ciężkie i nieruchome. Dookoła rosną dęby, teren wznosi się i opada, a John słyszy głuche buczenie pszczół w kępach koniczyny. Dom jest zbudowany z czerwonej cegły, obrośnięty bluszczem i dość okazały. Może nie jest to wielka posiadłość, ale z pewnością większa od zwykłego domu. Jest też niezwykle zadbany, ale z jakiegoś powodu Johna wcale nie obchodzi. Wie, dokąd idzie. I powinien tam dotrzeć jak najszybciej. Przyspiesza kroku, idąc ścieżką pośród gęstej, letniej trawy. Przed sobą widzi szpiczasty, szary dach swojego celu.

Dociera do opuszczonej stodoły, która kiedyś musiała mieć kluczowe znaczenie dla okolicy, a teraz jest tylko pretekstem do uniknięcia podatków. Drzwi są zakurzone, brudzą palce, ale John otwiera je. Jest bardzo potrzebny. Rusza do walki
Tyle tylko, że żadna walka się nie toczy. To tylko stodoła wypełniona grzybem, kurzem, spróchniałym drewnem, trzeszczącymi deskami i unoszącymi się w powietrzu pyłkami roślinnymi.

John nabiera powietrza w płuca.

Po czym odwraca się i znajduje to, czego szuka.

W plamie słońca, na kupie słomy, siedzi mały chłopiec i przyciska kolana do piersi. Jest chudym, niemal eterycznym stworzeniem, może siedmioletnim. Ma na sobie niebieski t-shirt i jeansy, a jego włosy to burza czarnych loków. W zapadniętej twarzy widnieją zbyt duże, szare oczy.

- Cześć – mówi delikatnie John, siadając obok chudego chłopca na słomie.

Sherlock trzyma w rękach zadziwiający przedmiot. To szkielet myszy, idealnie wysuszony i ewidentnie złożony na nowo. Cóż za piękna, delikatna rzecz. Prawdziwe dzieło sztuki. Powinno się go wystawić w muzeum historii naturalnej, gdzie mógłby być podziwiana przez turystów.

- Co ty tam masz?

Ogromne, wypełnione łzami oczy zwracają się na Johna.

- Zrobiłem to. - Jego głos jest o wiele wyższy niż ten, który Sherlock zyska po mutacji, ale już brzmi niezwykle konkretnie.

- To wspaniałe. Jak to zrobiłeś?

- Podałem jej śmiertelną dawkę arszeniku, którego używamy do chwastów, obdarłem ją z mięsa i uwędziłem kości. Czytałem o tym. Ojciec ma klej, żeby sklejać modele statków. Użyłem go. Byłem bardzo ostrożny.

John kiwa głową.

- Powinieneś to gdzieś wystawić.

Dziecko gwałtownie kręci głową.

- To prezent urodzinowy. Dla Mycrofta. Ma dzisiaj urodziny. Kończy czternaście lat.

- Spodoba mu się.

Początkowo Sherlock nie odpowiada. Tylko intensywnie przełyka ślinę. W oczy wpada mu czarny loczek i John odgarnia go delikatnie, czekając.

- Nie spodobało mu się – syczy chłopiec przez zęby.

- Nie? Co powiedział?

Sherlock drży. Dreszcze przechodzą go od ramion po idealnie czyste czubki palców.

- Spytał, co jest ze mną nie tak. Spytał, czy ją skrzywdziłem. Czy to mi się podobało. Czy lubię krzywdzić innych. Powiedział, że mam mu powiedzieć prawdę, czy zrobiłem jej krzywdę. Ciągle to powtarzał. Powiedz mi prawdę, powiedz mi prawdę, w kółko to samo. Wyglądał, jakby się bał. Ale ja jej nie skrzywdziłem, nie skrzywdziłem, zabiłem ją szybko, dlaczego on to mówił? Dlaczego? Nie lubię krzywdzić, nigdy bym tego nie zrobił, powiedziałem mu, że chciałem, żeby istniała wiecznie, bo ją kochałem, a on powiedział, że ktoś, kto zabija swoją myszkę na urodzinowy prezent dla swojego brata, musi być...

Sherlock szlocha i zgniata delikatne kosteczki w swoich dłoniach. Jedna z nich wbija mu się w lewą dłoń. John widział tę bliznę niezliczoną ilość razy, był pewien, że powstała przy okazji łapania jakiegoś przestępcy.

- Hej, hej, wszystko w porządku – mówi, wyciągając rękę do chłopca. Nigdy nie widział, żeby ktoś tak płakał. Sherlock ledwo może oddychać, ciężkie westchnięcia zamieniają się w udręczone wycie. - Hej, Mycroft tak nie myślał. Ty... Sherlock, proszę. To, co dla niego zrobiłeś, było genialne, po prostu go zaskoczyłeś, on...

- Nie jestem skrzywiony – jęczy Sherlock. Niemal hiperwentyluje. - Nie jestem. Dlaczego, i to przed wszystkimi, dlaczego, teraz nawet nie mogę porozmawiać z moją myszką, i...

- O Boże. Sherlock, nie. - John przyciąga delikatne ciało do swojego i otacza chłopca ramionami. Sherlock chwyta jego koszulę, jakby od niej zależało jego życie, chowa twarz w szyi Johna i płacze, jakby złamano mu serce, bo przecież je złamano, i siedzą wśród słomy i połamanych kosteczek, i tylko odległe buczenie pszczół i zbyt słodki zapach koniczyny wiszący w...

- John, na litość boską...

John budzi się z na wpół zduszonym krzykiem, ręką Sherlocka zaciśniętą na nadgarstku i głową, w której coś wali. Pali się światło. Przerażony Sherlock wbija w niego wzrok. Johnowi wywraca się żołądek. To było nie do zniesienia, czuje się tak, jakby naprawdę znajdowali się w tej stodole i ma pewność, że zaraz porzyga się na pościel. Klęka, opiera dłonie na udach, zwiesza głowę i głęboko oddycha. Jego detektyw konsultant stoi przy łóżku, ma już trzydzieści sześć lat i jest o wiele wyższy. I wygląda, jakby się zastanawiał, jak poradzić sobie z szarżującym dzikiem.

- To nie był Afganistan. Nie był. John. John.

- Ja pierdolę. Och, Jezu, Sherlock, co do... jakim cudem jesteś w mojej głowie?

Sherlock wzdryga się, jakby dostał w twarz.

- Nie, nie... Przestań. Och, Boże. Jezu. Nie patrz tak na mnie. To nie twoja wina.

- Jak to może nie być moja wina? - dopytuje się Sherlock, a jego głos jest tak wysoki, że przez chwilę przypomina małego chłopca ze stodoły, który jednego dnia stracił swoją myszkę, brata i wiarę we własną normalność. - Wymieszaliśmy naszą krew. Jak to może nie być moja wina?

- Chodź tu – nakazuje John. - Tutaj. Po prostu... Śniłem ciebie, jak sądzę. To musiał być twój sen. Przecież mówiłeś, że śnisz o pustyniach. Kurwa, Sherlock. Pokaż mi dłoń.

- Co?

- Chodź tu.

Sherlock podpełza do Johna, który ma już siedemdziesiąt procent pewności, że jednak nie będzie wymiotował. Doktor łapie blady nadgarstek i obraca lewą dłoń Sherlocka. Oto mała, biała blizna w kształcie haka. Najbardziej bolesna rzecz, jaką John widział w swoim życiu. To tak, jakby patrzył na operację na otwartym sercu przeprowadzaną bez znieczulenia.

- Skąd masz tę bliznę? - pyta bardzo cicho.

Sherlock spogląda w dół i mruga. Z każdą chwilą wydaje się być bardziej przerażony.

- Nie wiem.

- Nie wiesz czy nie powiesz?

- Nie wiem. Wykasowałem to. Więc nie wiem.

- Jasne. Dobrze. Niech będzie wykasowane. Nie... nie od-wykasowuj tego pliku. Niech będzie cholernie dobrze wykasowany. A teraz mnie posłuchaj. - John sięga w górę i ujmuje twarz Sherlocka w swoje dłonie. Sherlock pachnie snem i miętą, i nieumytymi włosami, i domem, i John po prostu go kocha, koniec tematu. - Jesteś wspaniały. Jesteś zupełnym dupkiem i szaleńcem, ale jesteś wspaniały i idealny. I masz bzika na punkcie języka, ale mam to w tej chwili gdzieś. Kocham cię tak zajebiście mocno, że ledwo widzę na oczy. Kocham cię. Bywasz makabryczny do absurdu, jesteś Rembrandtem gore, ale kocham każdy cholerny kawałeczek ciebie, rozumiesz? Kocham cię.

- Wiem – mówi Sherlock ze zdumieniem. - To znaczy, kocham cię. Powiesz mi, co ci się śniło?

- Nie. Nie ma mowy. Nie ma takiej cholernej możliwości.

Sherlock przetrawia to, przechyla głowę, a przez jego umysł w zawrotnej szybkości płyną myśli, kalkulacje i wnioski.

- Ale mnie kochasz.

- Tak. A ty kochasz mnie. Dobra, to już ustaliliśmy.

John pada na łóżko, a Sherlock układa się obok, na boku, i obserwuje go wielkimi, zranionymi oczami. Gdzieś w tyle głowy John wie, że to wszystko jest niemożliwe, śnienie o tym, co Sherlock wykasował ze swego życia jest niemożliwe, ale, z drugiej strony, wszystko, co dotyczy Sherlocka, jest niemożliwe. Skoro już i tak wszystko jest niemożliwe, jakie to ma znaczenie? Powoli jego oddech wyrównuje się. Powoli wyrównuje się też oddech Sherlocka. Jakimś cudem pokój wydaje się mniejszy. Skurczony. John zamyka oczy. Boli go pierś. Bolą go oczy. I, na miłość boską, Sherlock był sam, kiedy to naprawdę się wydarzyło. Był zupełnie [i]sam[/i].

- Robisz się dzielny – szepcze Sherlock. - Królowa-i-ojczyzna. Zrobiłem ci krzywdę.

John kręci głową.

- Nie celowo.

- Nigdy nie jest celowo.

- Nie obwiniam cię.

- To nie czyni tego lepszym.

Zegar tyka niestrudzenie. Po jakichś pięciu minutach Sherlock znów wyłącza światło. John jest zbyt wykończony, by dłużej rozmawiać, więc kładzie dłoń na brzuchu i pozwala sobie odpłynąć. W sypialni Sherlocka jest przytulnie. Nad łóżkiem góruje szafka nocna, słychać uderzenia pierwszych kropli deszczu i odległy szum samochodów na Baker Street. John myśli o operacji na otwartym sercu. Myśli o pistoletach. Myśli o swojej dziewczynie na studiach. Myśli o tej strasznej nagiej kobiecie w płaszczu Sherlocka. I nie myśli już o niczym, tylko o stodole i o małym chłopcu, który szlocha, jakby ktoś przebił go nożem. Jego myśli rozpuszczają się jak morska piana. Drzemie.

John budzi się.

Szczupły czubek palca dotyka jego boku i rozpoczyna miękką falę litery S. John wie, co będzie dalej i ani drgnie. Jego oddech jest cichy i równy.

Nic się nie dzieje.

Kilka sekund później palec cofa się. Zdaje się, że Sherlock schował dłoń pod własną poduszkę.

To był stanowczy ruch. Zdecydowany, choć niezbyt gwałtowny. Jakby przyjaciel skazywał swoją dłoń na areszt pod pierzastym więzieniem.

To jakaś groteska.

Co to, do kurwy nędzy, znaczy?

John jest przez chwilę tak przerażony, że zapomina oddychać. Dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że Sherlock to zauważy i zorientuje się, że John nie śpi. A wtedy, z całą pewnością... mężczyzna leżący za nim nie robi nic, by wyjaśnić sytuację, lecz chowa cicho głowę w poduszce, niczym głupiutki ptak, który rozbił się o szybę.

John odchrząkuje, dając wyraźniej znać, że nie śpi.

Nic.

Myśli. Boże, jak intensywnie myśli.

Czegoś takiego nie wyjaśni, zadając pytania. Sherlock nienawidzi pytań.

John musi to rozwiązać sam, bez wsparcia umysłu większego niż London Eye. A ta sprawa wydaje się wymagać ogromnej ostrożności.

- Lepsze, puste miejsce jest na moim ramieniu z tyłu – szepcze.

Kilka sekund później jest sam. Sherlock zniknął po cichu, ledwo szeleszcząc pościelą.

John rzuca się za szalonym geniuszem, na którego punkcie ma obsesję, i niemal potyka się o próg. Sherlock zapala światło w kuchni. John klnie, gdy jego stopa uderza w stos książek leżący w przedpokoju, i wkracza do kuchni, oślepiony przez blask lampy. Sherlock stoi, opierając dłonie na szczupłych biodrach. Szary t-shirt jest wygnieciony i lekko uniesiony. Detektyw wygląda, jakby właśnie znalazł lekarstwo na raka. Tak świetlisty bywa tylko, gdy coś rozwiąże. Wyciąga oskarżająco palec i wskazuje nim na głowę Johna.

- Problemem jest moja krew. Stwarza echo mnie w twojej podświadomości. Ale jeśli się zmienię, moje echo cię nie skrzywdzi.

John może odpowiedzieć jedynie:

- Co?

Sherlock podchodzi i pochyla głowę. Pocałunek jest miękki i mało absorbujący. To pocałunek bez oczekiwań. Bardzo, bardzo nie-sherlockowy.

- Od teraz będę normalny – ogłasza radośnie Sherlock Holmes.

II. Detektyw.

Sherlockowy projekt, by być normalnym, idzie znakomicie. Przynajmniej na początku.

Sherlocka doprowadza do szału, że nie wie, o czym śnił John, ale nie można nic na to poradzić. Kiedy myśli, że mógłby opowiedzieć Johnowi o swoich pustynnych koszmarach, czuje zimny pot na plecach. Więc to jest fair. Chociaż można oszaleć. Co bardziej frustrujące, John uznał sherlockowy plan bycia normalnym za bardzo zabawny. Naprawdę, zaczął się śmiać z Sherlocka, śmiał się tak, że aż się skulił i musiał oprzeć się o Stół Eksperymentów, po czym poinformował przyjaciela, że nie ma wątpliwości, plan jest skopany. Ale Sherlock potrafi być normalny, jeśli walczy o dobro Johna. Zrobi z tego eksperyment. Jak z Charlesem Archeologiem, chociaż mniej ekstremalny. Sherlock jednak pozostanie sobą, ostatecznie John to lubi.

I w ten sposób może to ciągnąć w nieskończoność. Po wieczne czasy. Amen.

Pierwszy wysiłek Sherlocka to przygotowanie dla Johna śniadania rano. Ludzie robią takie rzeczy. Gdy John jeszcze śpi, detektyw wybiega do sklepu po składniki. Jajka, chleb, mleko i tak dalej. Nagle zdaje sobie sprawę, że, chociaż czasem jadł z Johnem jajka na miękko przy małym stoliczku w salonie, nie wie, czy John takie woli czy po prostu łatwiej mu je ugotować. Postanawia nie ryzykować i przygotować różne rodzaje.

Przygotowywanie jedzenia to bardzo prosta nauka, a Sherlock kiedyś przeczytał „Radość gotowania", by zrozumieć chemię używaną w kulinariach, na wypadek gdyby kiedyś miała okazać się użyteczna podczas jakiejś sprawy. Postanowił nie usuwać tych informacji po tym, jak przydała mu się wiedza o tym, jak głęboko pietruszka wniknęła w masło. Więc sam plan go nie przeraża. Ale zakupy już tak. Białe światło lamp w małym sklepiku jest niepokojące, osiem rodzajów puszkowanej fasoli - irytujące, a Sherlock czuje, jak zacinają mu się kółka w głowie, gdy dociera do sekcji z nabiałem i pojawia się przed nim czterdzieści jeden rodzajów sera, zaś półki z dżemami i marmoladami są obrzydliwie kolorowe złoty-fioletowy-żółty-różowy-fuksja-szkarłat-STOP. Serce Sherlocka trzepocze się boleśnie i będzie musiał podjąć decyzję czy wziąć organiczne czy zwykłe pomidory, a jego gardło zaciska się, gdy myśli o solonym lub niesolonym maśle, i już czuje, jak żołądek zawiązuje mu się w węzeł, kiedy dociera do niego, ile istnieje rodzajów kiełbas.

Zaciska zęby i zdejmuje z półki słoik dżemu Hartely's Damson. Być może łatwiej będzie mu znieść składniki odżywcze.

Energia (kJ) 1037kJ 156kJ Energia (kcal) 244 kcal 37 kcal Białko 0,2g 0,0g Węglowodany 60,8g 9,1g w tym cukry 55,5g 8,3g w tym skrobia 5,3g 0,8g Tłuszcz w tym kwasy tłuszczowe w tym mononienasycone w tym polinienasycone w tym trans tłuszcze 0,06g 0,01g Sód (g) tak samo jak Sól.

Sherlock ledwo zdąża zamknąć oczy, by w jego mózgu nie pojawił się tętniak. Przynajmniej tak się czuje.

Ale to dla Johna, więc przełyka kwaśną ślinę i płaci za wszystko. Jest pewien, że to wszystko obejmuje po jednej rzeczy z każdego rodzaju znajdujących się w sklepie. To pewnego rodzaju przegląd. Do domu musi pojechać taksówką, chociaż to zaledwie kilkaset metrów.

Kiedy w końcu dociera na Baker Street, najpierw upewnia się, że John nadal śpi, po czym przystępuje do pracy. Po pół godziny nie może tego znieść. Spokojnych, niezaskakujących małych zadanek i ich banalności. Śniadanie. Obrzydliwe. Trzęsą mu się dłonie.

Ale będzie normalny.

Nagle coś mu przychodzi do głowy, niczym temat wiodący, i Sherlock uśmiecha się jak umie najsprytniej do fasoli, którą podgrzewa i doprawia czosnkiem, solą, pieprzem i suszonym tymiankiem.

Kiedy John w końcu wychodzi z sypialni, jest jedenasta, a Sherlock właśnie kończy przygotowywać pieczone pomidory. Doktor zatrzymuje się wpół kroku i ze zdumieniem wbija wzrok w stół.

- Co to... Co... Co to, do cholery, jest, Sherlock?

Sherlock klaszcze w dłonie, zdejmuje z siebie fartuch i rzuca go na Sofę Dumania.

- To śniadanie, rzecz jasna.

- Dla nas i której armii?

John podchodzi do stołu i przesuwa dłonią po ustach.

- Nie podobały mi się kolory konserwantów, niedobrze mi się od nich robiło i było zdecydowanie zbyt wiele rodzajów bekonu, od suszonek bolała mnie głowa i myślałem, że będę musiał porzucić cały projekt, ale znalazłem temat przewodni i już poszło gładko. To ostatnie posiłki moich ulubionych przestępców amerykańskich, straconych w ciągu ostatniego wieku – wyjaśnia Sherlock. - Polędwica z sosem z czerwonego wina, sadzonymi jajkami i szparagami – ostatni posiłek Abego Slaney'a, dusiciela z Chicago. Tu masz kiełbaski, bekon, klasyczny francuski omlet, fasolkę i pomidory – jak u Bossa McGinty'ego. To jest wędzony łosoś na cieście drożdżowym z jajkami w koszulkach i beszamelem, i...

- Nie wiedziałem, że umiesz gotować – mówi John zza ręki. Brzmi, jakby się uśmiechał. Uśmiecha się?

- Oczywiście, że umiem. To nauka.

John nic nie mówi.

To nie powinno tak wyglądać.

- Ty... czy coś jest nie tak?

John zaczyna chichotać i kręci głową.

- Zrobiłem ci śniadanie. - Sherlock jest zraniony. Żołądek zmienia mu się w węzeł, a John nawet nie spróbował jeszcze pieczarek smażonych w białym winie. - To normalna rzecz.

John śmieje się i śmieje, i śmieje, obraca się w kółko, po czym siada przy stole i rozkłada sobie na kolanach serwetkę. Chwyta nóż i widelec, uśmiecha się szeroko, wygląda chłopięco i na pełnego wdzięczności, i spogląda na Sherlocka niedowierzającymi oczami. Tego ranka są bardzo niebieskie. To jak spoglądać w bardzo małe oceany. Są idealne. Sherlock nienawidził tego, jak wyglądały w nocy – przerażone, doprowadzone do ostateczności przez coś, czego on nie widział. Ale teraz błyszczą. Sherlock zrobił właściwą rzecz. Widzi, jak w twarzy Johna odbija się „w porządku" i „dobrze".

- Jest z ciebie bardzo piękna normalna osoba – mówi John ciepło. - A teraz ściągnij panią Hudson i zaproś ją na śniadanie z nami. Wiem przecież, że ledwo coś skubniesz, a ja sam sobie nie poradzę.

II. Lekarz.

Sherlockowy projekt, by być normalnym, idzie znakomicie. Przynajmniej na początku.

Prawda jest taka, że Sherlock nie rozpoznałby normalności nawet gdyby wpadła na niego na ulicy w pełnym czerwcowym słońcu, ale Johnowi to nie przeszkadza. Tak naprawdę, odczuwa większą ulgę niż sam przed sobą przyznaje. Więc na początku pozwala Sherlockowi wierzyć, że odnosi pełen sukces. Ta wersja Sherlocka jest naprawdę dość czarująca. John nie wierzy, by to długo trwało. Ale przez jakiś czas całkiem mu się podoba to, że adoruje go socjopata.

Na przykład, pewnego razu John kończy zmianę w klinice i przyjeżdża do domu, by zastać Sherlocka na kanapie, upozowanego na mdlejącą dziewicę. Wygląda na śpiącego i zadowolonego z siebie. Zaś na kuchennym stole pojawiła się mała dżungla. W wazonie.

- Cóż to takiego? - pyta John. Wiesza swój zielony płaszcz. - To ma coś wspólnego ze sprawą?

Twarz Sherlocka momentalnie przybiera wyraz obrzydzenia, tak jak zawsze, gdy John zachowuje się głupio. Jakby John robił to tylko po to, by go zirytować.

- Ludzie lubią, gdy daje im się kwiaty. Więc dałem ci kwiaty. Już ci mówiłem, nie każ mi się powtarzać. Teraz będę inny. Normalny.

John w milczeniu gapi się na bukiet, składający się wyłącznie z trujących roślin. Są tam małe pączki zabójczych konwalii majowych, wymieszane z przepięknymi dzwonkami fioletowej naparstnicy i delikatną brugmansją; jest oleander między bukiecikami ostróżki i barwinka. Ten bukiet to najbardziej szalona rzecz, jaką John widział w życiu, istna feeria barw i kształtów. Nie jest nawet symetryczny, w niektórych miejscach wylewa się z wazonu niczym krew buchająca z rany głowy, a kilka kwiatów ostróżki triumfalnie wystaje ponad resztę śmiertelnie niebezpiecznych roślin. Cztery jaskry ledwo wychylają się znad brzegu wazonu. Nikt na świecie nie uznałby tego bukietu za rzecz, która choćby stała obok normalności.

John go uwielbia. W klatce piersiowej czuje skurcze i rozkurcze serca, które wyrywa się, jakby chciało nadgryźć kwiaty. Sherlock podchodzi do niego od tyłu, tupiąc bosymi stopami, i całuje go w kark.

- Wszystkie są trujące.

- Tak – mówi Sherlock z głębokim zadowoleniem. - Śmiertelnie, w odpowiednich dawkach. Nie ma za co.

- Nie powiedziałem „dziękuję".

Sherlock zamiera i obraca przyjaciela, by na niego spojrzeć.

- Powinienem był poczekać. Nie podobają ci się?

- Skąd. - John uśmiecha się szeroko i obejmuje Sherlocka w pasie. - Są cudowne.