Z postaci kanonicznych występuje Luna i Severus, punktowo Albus. Dużo postaci własnych, zwłaszcza nieco później. Kwestia wampirów całkowicie własna, wypracowana na potrzeby konkretnego utworu.
Akcja nie ma nic wspólnego z szóstym i siódmym tomem. Na to, co się wówczas stało mam zdecydowanie odmienny pogląd.
Publikowane wcześniej na Mirriel.
Luna Paryska jest również w całości na AO3 i polecam czytać ją raczej tam - AO3 ma dużo bardziej przyjazne możliwości dzielenia tekstu na akapity. :P (archiveofourown works/ 5231624?view_full_work=true)
Inspiracja
Andrzej: Pan nie wie jak to było? To wiosło... Trzymał łódź rękami... Chodziłem do sędziego, chodziłem do księdza, nie powiedzieli żem winien. Ale gdy wieczór nadejdzie...
[Po chwili gasną, znikają]
Dyrektor: Tak, ludzie z mojego teatru. Ale tu widzę znów jakiś dalszy ciąg. Tam nie było żadnego morału ani niemorału – i to świadomie, celowo. A tu wyłania się zagadnienie. Jakaś "wina i kara". A jeżelibyśmy i tak to rozpatrywali – winy żadnej nie było, żaden sędzia nie ukarałby syna. Syn siadł do przeciążonej łodzi, bo mógł wiosłować i był pożyteczny. Był ojcem dziecka. Jako człowiek mógł jeszcze dużo zdziałać w życiu. Wreszcie ostatnie słowo miał tu kapitan wyprawy ratunkowej. Syn jest niewinny.
Dyrektor Drugi: A jednak syn... słyszy po nocach wołanie. Widzi starca. Widzi te ręce, w które bił wiosłem, kiedy się przyczepiły do odpływającego czółna.
Dyrektor: Właśnie. Więc dlaczego widzi?
Jerzy Szaniawski, "Dwa teatry"
Preludium
Ciepły, letni wieczór w Paryżu. Słońce powoli chowa się za dachy budynków. Gołębie tulą się do siebie na parapetach. Wieje lekki wiatr, niosąc zapach jaśminu.
Na rue des Rêves zapalają się czarodziejskie światła. Kończy się czas sklepów, za to otwierane są niezliczone kawiarnie, dancingi i restauracje. Rue des Rêves, Ulica Snów, to największa ulica magicznego Paryża, która wychodzi z jednej strony na rue de Rivoli naprzeciw Palais Royal, a następnie, biegnąc równolegle do rue de Richelieu, dociera aż na Montmartre, w okolice bazyliki Sacre Coeur.
Lekkim krokiem na taras wbiega Luna. Ma dwadzieścia cztery lata, wciąż te same szare oczy i jasne, rozwiane włosy, wymykające się spod kapelusza. Uśmiecha się przepraszająco do kelnera, którego potrąciła w biegu i podaje mu tacę, którą wypuścił z rąk. Nic się nie rozlało. On odpowiada kilkoma francuskimi słowami, ale głównie szczerym, zaraźliwie luniastym, uśmiechem.
A dookoła nich, na skinienie różdżki maître d'hôtel, zapalają się lampiony. Zapada zmrok. Kelnerzy w białych koszulach i fartuchach roznoszą na tacach, oprócz zamówień, klateczki ze świetlikami. Do niezliczonych kieszonek czarnych kamizelek chowają drobne monety napiwków.
Siedząc przy stoliku, Luna patrzy na czerwień chmur, na wciąż tłoczną ulicę, na przechodniów, światła, sklepy i kawiarnie, wzrokiem przemykając nad głowami gości, jakby wcale jej tu nie było. Myślami jest bardzo daleko stąd.
Spędza w kawiarni niemal całą noc, wreszcie wychodzi, ku wielkiej uldze maître d'hôtel, który specjalnie dla niej trzymał lokal otwarty niemal godzinę dłużej niż zwykle. Ciepłe promienie światła odbijają się w Sekwanie i ogrzewają dachy domów. Nad Paryżem wstaje słońce.
Luna Lovegood
Było to pewnej wiosny, kilkanaście lat temu. Dzień był ciepły i wyjątkowo wiosenny, z całym jego kwiecistym i ćwierkającym inwentarzem. Tego dnia Luna Lovegood odkryła swoje powołanie życiowe.
To było objawienie. Przybrało postać ni to macki, ni to szczypiec, a wychynęło z odmętów hogwarckiego jeziora. Jednego Luna była pewna, kiedy przycupnięta za burtą łódki asekuracyjnie wystawiała tylko oczy i grzywkę, choć wolałaby ograniczyć się do czułek, gdyby je posiadała. To był szczypak płochonośny. Tata jej o nim mówił. Samym widokiem powodował panikę u tych, którzy go dostrzegli.
Luna, zgodnie ze swoją wiedzą, panicznie się schowała. Reszcie załogi to nie przeszkadzało, a jak na pierwszoroczną Luna miała wystarczający zapas instynktu przyrodniczego, żeby nie inicjować polowania na niewinne stworzenie.
Kidy przyszły wakacje, Luna mogła powiedzieć o sobie, że już prawie jest magozoologiem, choć co prawda słuchająca część świata, składająca się głównie z dzieci sąsiadów, wymawiała to bardziej jak magozog lub magozoololog. Dzięki tacie poznała już mnóstwo gatunków magicznych zwierząt i teraz prezentowała swoje talenty przyrodnicze przed każdym, kogo spotkała, dziwiąc się dlaczego nie wszyscy mają tyle entuzjazmu co ona. Luna kochała też całkiem niemagiczne stworzenia. Było ich o wiele więcej niż magicznych, a niektóre tak dziwaczne, że biły swych czarodziejskich kuzynów na głowę.
Magiczna Sorbona była zmyślnie ukryta pod, nad, obok i w Sorbonie mugolskiej. Czarodziej, który nie wykształcił dodatkowych mechanizmów pamięci przestrzennej, nie miał szans. Tak przynajmniej mówili panowie, którzy sprzedawali mapy magicznych i mugolskich korytarzy...
Luna zamiast mapy zawsze znajdywała kogoś, kto zapytany, z uśmiechem prowadził ją na miejsce lub wskazywał drogę. Po jakimś czasie do swojego miejsca pracy była w stanie trafić samodzielnie.
Luna właśnie skończyła Hogwart i zaczynała pracę w Instytucie Magopaleontologii, położonym pod wygodną kopułą kryjącą wszystkie zbiory i laboratoria, pod kierunkiem profesora Enniusa, wielkiego specjalisty od starożytnej magii południowoamerykańskiej. Biura, z braku miejsca, wciśnięto piętro niżej, obok Zakładu Zoospirytystyki. Nie było niczym dziwnym, kiedy patronus, lub inny emocjonalny stwór, zaczynał ocierać się człowiekowi o nogi.
Luna była zachwycona.
Tego wieczoru, kiedy zamknęła laboratorium, wychodząc jako ostatnia i popłynęła po schodach w dół, usłyszała skrzyp otwieranych drzwi gdzieś z okolic Archiwów. Zaciekawiona, zboczyła nieco z drogi.
W korytarzu stał wysoki mężczyzna w średnim wieku, ubrany w brązowe futro, a za nim unosiły się w powietrzu trzy solidne paczki papierzysk i kuferek, pokryty wzorzystymi rzeźbieniami. Nieznajomy rozglądał się z pewną irytacją.
– Dobry wieczór – zawołała Luna, podchodząc bliżej i przypatrując się ciekawie.
– Młoda damo, gdybyś była uprzejma wskazać mi drogę do wyjścia. Muszę ze wstydem przyznać, że po raz kolejny się tu zgubiłem.
– Ależ oczywiście – Luna uśmiechnęła się szeroko. – Pokażę panu moje ulubione przejście przez Pracownię Księżycową.
Pracownia Księżycowa służyła do hodowli zwierząt i roślin potrzebujących do rozwoju księżycowego światła. Mała kopuła wykonana z adularów i ortoklazów kumulowała księżycową poświatę i pozwalała na znaczną modyfikację warunków eksperymentalnych. Oraz, przy okazji, tworzyła najbardziej niesamowitą atmosferę w całym budynku, a to było coś. Luna, nie tylko ze względu na imię, czuła się tam jak ryba w wodzie.
Nieznajomy też się uśmiechnął. Ujął ją za rękę i ucałował z rewerencją.
– Pani pozwoli, że się przedstawię. Jestem Gabor Imre Vlad, hrabia Dragomirescu.
– Pan jest wampirem? – zapytała Luna z całą swoją niewinnością. W jej głosie brzmiało tylko szczere zaciekawienie.
Hrabia roześmiał się głośno.
– Widać nie mogę tego przed panią ukryć. Ale nie stałem się wampirem z własnej woli, choć nie chciałaby pani znać całej historii. A czy pani z kolei zechciałaby zdradzić mi swoje imię?
– Jestem Luna Lovegood. Czy pan śpi głową w dół jak nietoperz?
Hrabia znów zaczął się śmiać, wyraźnie zachwycony i dużo trudniej przyszło mu się opanować.
– Nie mogę tego o sobie powiedzieć. Luna... – powiedział powoli, jakby smakując to imię. – Luna, czyli księżyc. W moim języku to również jest "luna" – powiedział, podając jej ramię.
Poszli więc, ciemnym już korytarzem, w stronę Pracowni Księżycowej. Hrabia z wielkim zainteresowaniem rozglądał się dookoła.
– Podoba się panu w Paryżu, panie hrabio?
– Tak... Pięknie tu w Paryżu, Luno. Ale wiesz czego mi brakuje?
– Nie, panie hrabio. Czego?
– Zapachu palonych liści. Tym właśnie pachnie prawdziwa jesień, nie mugolskimi spalinami. Byłaś kiedyś na wschodzie, w Karpatach?
– Nie – Luna posmutniała na chwilę, ale zaraz powiedziała sobie, że przecież Paryż to i tak cud świata. Ale Karpaty...
– Tam jest mój dom, Luno.
Za oknem ulewa wściekle uderzyła o szyby.
– Co więc robi pan w Paryżu, panie hrabio?
– Och – hrabia się uśmiechnął. – Przy wszystkich swoich urokach, mój kraj nie da mi takich możliwości do działalności naukowej, co Francja. Chciałbym założyć tu instytut, w którym młodzi czarodzieje obdarzeni wizją i pomysłami będą mogli realizować projekty, na które nie dostali zgody gdzie indziej.
Jednak hrabiemu nie powiodło się wówczas. Od następnej jesieni, na zaproszenie Albusa, przyjechał do Hogwartu, by przez dwa lata nauczać obrony przed czarną magią i zdobywać doświadczenie pedagogiczne, nie zaprzestając równoległych walk z francuskim Ministerstwem Magii i Sorboną o swój wymarzony instytut. Przyjechała też Luna, której zainteresowania przeniosły się z południowoamerykańskich skamielin na zupełnie odmienne obszary.
Ponownie odwiedziła Paryż podczas konferencji magozoologicznej. Była wtedy jeszcze nauczycielką opieki nad magicznymi stworzeniami w Hogwarcie, uczyła pierwszo- i drugorocznych. Oprócz niej przyjechał profesor Snape.
Aula na magicznej Sorbonie była ogromna, rozświetlona blaskiem trzech wielkich żyrandoli i licznych kul białego światła, jak balony pływających swobodnie w powietrzu. Profesor siedzący po prawej stronie Luny zdawał się być totalnie znudzony, ale ona intensywnie chłonęła otoczenie. Wszystkimi zmysłami i całą powierzchnią ciała. Obawiała się, że jak tak dalej pójdzie, to pod koniec przepali się lub wybuchnie.
Na mównicę, wykonaną z ciężkiego, ciemnego dębu, rzeźbionego w dwa walczące lwy, czy może gryfy, Luna z daleka nie rozróżniała, wszedł gruby, niski i łysy czarodziej, z najbardziej sumiastymi wąsami, jakie Luna w życiu widziała. Tuż za nim, w grupie gości specjalnych i władz uniwersytetu, stał hrabia Dragomirescu, dyrektor Paryskiego Instytutu Magopaleologii i Archeomagii, jak zwykle emanujący klasą samą w sobie. Luna radośnie pomachała do niego, nie przejmując się zgorszonymi minami sąsiadów. Hrabia zauważył ją i odpowiedział ukłonem. Później trzeba będzie znaleźć go i pogawędzić o starych, dobrych czasach i rozmaitych nowinkach.
Wąsacz zaczął mówić, po francusku wprawdzie, ale zaklęcie translatorskie powodowało, że każdy słyszał własny język.
– Szanowni państwo, panie i panowie alchemicy, zielarze i magozoolodzy! Mam przyjemność powitać państwa na XXV Międzynarodowej Konferencji Eliksirów, Zielarstwa i Magozoologii...
Po drugiej stronie Luny Severus ziewnął. Najważniejsze miało dopiero nadejść, ale w laboratoriach, szklarniach i podczas dyskusji, nie tutaj.
Ale Luna patrzyła...
Pod koniec roku szkolnego, hrabia odwiedził Hogwart. A kiedy wracał do Paryża, zabrał Lunę ze sobą.
Tego dnia wróciła z pracy do domu jakaś przygnębiona. W dodatku padał deszcz. Rozpaliła w kominku. Mercredi, który dziś postanowił jej towarzyszyć, wyciągnął się przed ogniem, mrucząc cicho, niesłychanie z siebie zadowolony. A Lunie było smutno.
Zrobiła zatem jedyną sensowną rzecz, jaką mogła tego popołudnia. Wzięła gorącą kąpiel, włożyła piżamę oraz szlafrok i z kubkiem gorącej herbaty władowała się do łóżka. Na dworze wciąż lało i było zimno. Kominek trzaskał, a Mercredi pomrukiwał przez sen.
Mimo zmęczenia, mimo że za oknem zrobiło się już zupełnie ciemno, nie mogła zasnąć. Jakaś niewidzialna siła trzymała ją w napięciu. Więc zrobiła sobie drugi kubek herbaty i dalej siedziała w łóżku, gapiąc się w kominek po drugiej stronie pokoju.
– Czy jesteś chora? – Na dźwięk głosu Oliviera podskoczyła, rozlewając trochę herbaty na pościel. Nigdy nie zamykała domu na klucz i powiedziała przyjaciołom, że mogą wchodzić bez pukania. Olivier stał w drzwiach, oparty o framugę i z doskonale spokojną miną czekał na jej odpowiedź. W jego czarnych włosach i na ramionach błyskały kropelki deszczu. Wciąż był w płaszczu.
– Nie.
Odwrócił się i odniósł płaszcz na wieszak. Wróciwszy, przeszedł na drugi koniec pokoju i stanął przy oknie. Z sypialni Luny rozciągał się ładny widok na skrzyżowanie, pięć uliczek, domy jak wysokie, trójkątne kawałki miejskiego tortu. Z kremem.
Luna mechanicznie sięgnęła do szuflady i wyjęła torebkę czekoladek. Z kremem, naturalnie, i to niejednym. Położyła ją na stoliku, dając tym do zrozumienia, że i Olivier może się częstować. Ale on tylko stał i patrzył za okno, a Lunę zaczęło mdlić na samą myśl o wzięciu do ust czegoś słodkiego i w ogóle czegokolwiek oprócz gorzkiej herbaty.
Olivier w końcu usiadł w fotelu przy kominku, ale dalej patrzył za okno. Powoli wysychały kropelki wody w jego włosach, jedna za drugą zmieniając się w niewidoczną mgiełkę.
Czasem Luna miała wrażenie, że Olivier traktuje ją jak kota. Z kotem też się dobrze milczy. Kot daje przestrzeń, można podzielić się z nim tym wszystkim, co przygniata człowieka. I wierzyć, że rozumie.
Ale może to tylko Luna myślała w ten sposób? Tak, czy inaczej, jego obecność jej z kolei pomagała, więc chyba w drugą stronę też to działało?
W tej chwili poczuła z całą jasnością, że nie liczą się dla niej, choćby najgłupsze, poglądy Oliviera. Prawdopodobnie teraz już będzie mogła zasnąć. Zwinęła się w kłębek i zamknęła oczy. Słyszała trzask drew w kominku, oddech Oliviera, głębokie i wolne basowe mruczenie Mercrediego, a w tle delikatny stukot deszczu o szyby. Była tak szczęśliwa, że miała ochotę się rozpłakać, więc tylko mocniej, mocniej przytuliła poduszkę. Zacisnęła powieki. I była za to wdzięczna, za ten ostry, palący płomień szczęścia, który skończy się za szybko. Ale nieodwołalnie, w końcu przecież zaśnie. Byle nie za szybko.
Przyśniła jej się cała ta historia od początku. Kolorowe plamy otaczały bohaterów dramatu. Ona, błękitna i srebrna, tęskniąca. Olivier, ciemny, czarna plama, która wsysa, bo próżnia zawsze wsysa to, co ją otacza. Co jakiś czas rozbłyskuje na moment pomarańczem i jasną czerwienią gniewu...
