Ja - duszę na ramieniu wiecznie mam.
Cały zbudowany jestem z ran.
Lecz gdy śmieję się, to w krąg się śmieje świat!
„Życie to nie teatr" Edward Stachura
Rozdział I
And in this labirynth
Where night is blind
The Phantom of the Opera is there
Inside my mind
"The Phanthom of the Opera" Andrew Lloyd Webber
Lipiec roku 1880 był wyjątkowo deszczowy. Woda gęstymi strumieniami lała się na senny, zimny Paryż. Chmury czerniały z minuty na minutę, oślizgła szarość przechodziła w smolistą czerń. Pierwsza błyskawica zalśniła nad miastem.
Po śliskim bruku Avenue de l'Opera toczyła się zaprzężona w parę kasztanków dorożka. Wiozła dwoje ludzi – mężczyznę w średnim wieku, schowanego dobrze przed deszczem i dziewczynę, wychylającą się co chwila na zewnątrz. Na końcu ulicy wznosił się okazały budynek Opery Paryskiej.
- No i na co patrzysz, dziewczyno? - powiedział mężczyzna, trochę złośliwym, trochę zrezygnowanym tonem.
Odwróciła się powoli, wyraźnie urażona, ale nie odpowiedziała.
Powóz minął Operę i, zawróciwszy, wjechał na dziedziniec na jej tyłach.
Wreszcie na miejscu. Mężczyzna skrzywił się. Nic go specjalnie nie zirytowało, ale taki już był – krzywił się często.
Weszli po szerokich schodach. Przytrzymał przed nią ciężkie drzwi. Dziewczyna weszła szybko, potrząsając mokrymi włosami. A mówił jej, żeby nie wyglądała na zewnątrz.
Masz ją, teraz przystanęła i podziwia korytarz. Tak, marmury. Tak, aż się wszystko świeci. Tak, dywany, obrazy, świeczniki, kryształy. Ale na miłość boską, kobieto, chodź już. Położył rękę na ramieniu dziewczyny i poprowadził ze sobą, na piętro. Nie bardzo tu pasowała, pomyślał. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Chude to jak wrona, ciemne jak wrona i nastroszone jak wrona. Ale nie skrzeczy jak wrona, inaczej by jej tu nie przywiózł.
Skręcili za róg. O szyby tłukł teraz grad, a pioruny biły jeden po drugim. Dziewczyna uśmiechnęła się, najwyraźniej zachwycona niecodzienną scenerią. Po szczególnie głośnym huku, echo przyniosło dziecięcy pisk.
- Calvieri, nie zatrzymuj się, proszę.
Przewróciła oczami, ale oderwała wzrok od okna i posłusznie poszła za nim. Minęło ich zbite stadko dziewczynek z baletu, prowadzonych przez kobietę uczesaną w ciasny kok. Dzieci rozglądały się niespokojnie i krzyczały przy każdej błyskawicy.
Amanda Calvieri pierwszy raz w życiu przyjechała do Paryża i była zachwycona jak małe dziecko. Oglądane zza kurtyny deszczu miasto sprawiało wrażenie bogatego i tajemniczego. Dobrze, że przyjechali tu w taki właśnie dzień, deszczowy i ciekawy. Upał byłby nudny i męczący.
Pan Saglatt całą drogę się nie odzywał, a jeśli już się odezwał, zawsze była to jakaś uwaga albo docinek. Jej to właściwie nie przeszkadzało. Czuła, że tak naprawdę było mu wszystko jedno i żadna złośliwość nie była zbyt osobista. I dobrze, że się nie odzywał, miała więcej czasu dla siebie i dla miasta. A poza tym stary Saglatt nie był z tych, którzy marnują słowa. Straszniejsze byłoby gdyby nagle zrobił się gadatliwy.
Opera była wspaniała. Wprawdzie nie weszli głównym wejściem, tym dla widzów, ale i od tyłu budynek był imponujący. Tak z zewnątrz, jak i w środku. Saglatt co chwila ją poganiał, cóż, mówi się trudno. Ale zatrzymywała się kiedy tylko mogła. Opera urządzona był z przepychem, jak pałac, Amanda miała wrażenie, że znaleźli się w zupełnie innym świecie. Białe ściany, wytworne zdobienia, dostojne, kolumny i obrazy. Obcasy stukały o wypolerowaną posadzkę. I ta burza za oknem. Światła nie były zapalone, w wysokim korytarzu panował półmrok, co jakiś czas rozświetlany kolejną błyskawicą.
Jak w jakiejś strasznej bajce. Grzmot, błysk, ciemność... pisk dzieci?
Minęła ich grupa dziewczynek, prowadzona przez jakąś panią w kraciastej spódnicy. Dziewczynki zbiły się w ciasną grupkę, rozglądały się niespokojnie na boki i piszczały po każdym piorunie. Amanda wyłowiła z ich pisków słowo „upiór". Upiór? Może chodzi o jakąś postać z opery? Ale nie mogła sobie przypomnieć żadnej, która by pasowała.
Podbiegła, żeby nie zgubić monsieur Saglatta. Monsieur Saglatt sam wyglądał jak upiór, kiedy długimi krokami przemierzał korytarz. Obszerny, czarny płaszcz powiewał za nim, tak samo długie do ramion czarne włosy. Jemu chyba już znudziło się czekanie na nią.
Kiedy go dogoniła, z drzwi po prawej wybiegła dziewczynka, może dziesięcioletnia. Wprost na Saglatta. Wyhamowali oboje, przy czym Saglatt tylko syknął z irytacją, ale dziecko spojrzało na niego dziko i wybuchło płaczem.
- Upióóór! - zapiszczało najwyżej i najgłośniej jak potrafiło. - Tu jest upióóór!
Amanda patrzyła niezdecydowanie to na Saglatta, którego chyba trochę zamurowało, to na przerażoną dziewczynkę.
- Kochanie... - zaczęła ciepło.
- Panienko... - zaczął groźnie Saglatt.
- Aaa! Madaaame! - krzyknęło dziecko, po czym odzyskując nagle władzę w nogach, wyminęło ich i pobiegło za resztą grupy.
- Monsieur...
- Ani słowa, Calvieri.
No dobrze. Nie to nie. Z kierunku, w którym odbiegło dziecko dały się słyszeć szybkie i ciężkie kroki. Nadbiegł jakiś czarnobrody, zwalisty mężczyzna.
- Przepraszam, czy widzieli państwo coś podejrzanego? - sapnął.
- No nie wiem – powiedział cicho Saglatt. - Chyba, że nazwałby pan tak nadpobudliwe dziewczęta?
Brodacz wlepił wzrok w Saglatta i ryknął krótkim śmiechem. Spojrzenie, jakim obdarzył go Saglatt sprawiło, że opamiętał się, jak oblany zimną wodą.
- Przepraszam. Ale widzi pan, to jest opera...
- Coś takiego – rzucił uprzejmie Saglatt.
- Artyści zawsze są przewrażliwieni, a odkąd mają ku temu prawdziwy powód, jest jeszcze gorzej. Państwo wybaczą.
Szybko się oddalił. Saglatt pokręcił głową i też poszedł dalej. Zdumiona Amanda podreptała za nim. Co tu się wyrabia? Co najmniej jakby Opera była nawiedzona... Pokręciła głową. Ale jak może być nawiedzony budynek, którego używa się zaledwie pięć lat? Kto chciałby tu straszyć?
- Proszę pana, tu nie wolno - głos przeciągał samogłoski w sposób, który kojarzył się z wypiciem kilku procentów.
Głos okazał się należeć do blondyna o okazałym nosie i miotle w rękach. W brązowych oczach Amandy błysnęły iskierki rozbawienia i ciekawości, kiedy Saglatt odwrócił się powoli.
- Naprawdę? - zapytał spokojnie. - A dlaczego?
- Panowie dyrektorzy nie przyjmują nikogo. Dzisiaj oddają Operę i tylko się cieszą, że znaleźli naiwnych. No wie pan, Opery nikt nie chciał. Nie po tym co tu się dzieje - wyszeptał poufale i zawiesił tajemniczo głos.
- Tak się składa - wycedził Saglatt - że doskonale wiem o trudnościach związanych z przekazaniem kierownictwa Operą. Nie rozumiem jednak, dlaczego mówi o tym ktoś na pana stanowisku.
Mężczyzna z miotłą popatrzył trochę oszołomionym wzrokiem.
- Nazywam się Saglatt i jestem pańskim nowym dyrektorem muzycznym.
- Ja... nie wiedziałem...
- Widzę. Nazwisko?
- Pierre Fermet, sir - młody człowiek stanął niemal na baczność.
- To będzie cię sporo kosztowało, Fermet. Nieuprzejme zachowanie wobec gościa... w końcu nie mogłeś wiedzieć, że jestem dyrektorem, a także wykonywanie obowiązków służbowych w stanie nietrzeźwości. Nie mówiąc o rozsiewaniu plotek...
- Ależ wszyscy... - zaprotestował Fermet.
- A także kłótnia z dyrektorem - Saglatt uśmiechnął się z satysfakcją. - Coś chciałby pan dodać?
- Nie, sir. Przepraszam, sir.
- Może pan wrócić do pracy, Fermet. Radziłbym się spieszyć, ponieważ dziś będzie pan miał jeszcze bardzo dużo do zrobienia.
Amanda rzuciła mu rozbawione spojrzenie po czym podążyła za nowym dyrektorem.
Saglatt zapukał do gabinetu dyrektora naczelnego. Zza drzwi dobiegło ciche "proszę". Weszli do niewielkiego, kwadratowego pomieszczenia. Dywan i tapety utrzymane były w stonowanych, ciemnozielonych barwach. Za ciężkim, czarnym biurkiem siedział wysoki mężczyzna z czarnym wąsem.
- A, witam, Saglatt! Kogóż to nam przyprowadziłeś?
- Witam, dyrektorze Firmin. To Amanda Calvieri, nasza nowa chórzystka. Rozmawialiśmy o niej.
- A tak... - dyrektor naczelny uśmiechnął się beztrosko. - Witam panią w Operze Paryskiej. Nie sądzę, żeby sprawy dyrektorskie panią ciekawiły. Chyba wolałaby pani zwiedzić Operę?
Amanda przytaknęła i szybko się pożegnała. Tymczasem Firmin wciąż zerkał na zegarek. Saglatt z filozoficznym spokojem przechadzał się po gabinecie.
- No i gdzie ten Vermett? - nie wytrzymał dyrektor. - Już pół godziny się spóźnia!
- Cóż... Przypuszczam, że w ostatniej chwili wystraszył się obowiązków które go czekają i trudności na jakie może się natknąć... - Saglatt z przyjemnością obserwował zmieszanie na twarzy starego dyrektora. - Monsieur Firmin, czy jest coś o czym nie zostaliśmy powiadomieni?
- Nie, nie! Dlaczego pan tak sądzi?
- No cóż, niejaki Fermet zdążył mnie poinformować, że dzieje się tu coś niedobrego. I nie sądzę żeby chodziło mu o przedziwną niesubordynację personelu.
- A co ma do tego Fermet? - zdziwił się dyrektor.
- Och, nic. Poza tym, dziewczęta z baletu wykazują objawy nerwicy – Saglatt wykrzywił usta. - Słyszę kroki, zdaje się że Vermett nadchodzi. Jego nerwowej bieganiny nie da się z niczym pomylić. A tak między nami... dlaczego nie będę miał okazji poznać mojego poprzednika?
- Mój dyrektor muzyczny wyjechał wczoraj z Paryża... z powodu zdrowia... - mruknął niechętnie Firmin.
- A, to dużo mówi... Ale oto i Vermett.
Istotnie, w drzwiach ukazała się niska, szczupła figura starszego człowieka.
- Dzień dobry, panowie, wybaczcie spóźnienie...
- Ja wybaczam - Saglatt spojrzał na nowego, a potem starego naczelnego. - Ale nie wiem jak monsieur Firmin, bo on był bardzo zdenerwowany, że nie ma komu oddać Opery.
- Ależ, Saglatt, co pan - żachnął się Firmin. - Przecież nic się nie stało. To jak, panowie? Podpiszemy kilka dokumentów, potem oprowadzę was po Operze. Jutro wieczorem po przedstawieniu, nawiasem mówiąc jutro występuje nasz balet, mały bankiecik...
- ... i hura, żegnaj Opero... - mruknął pod nosem Saglatt.
W zaledwie kilka godzin nowi dyrektorzy zdążyli zwiedzić Operę wzdłuż i wszerz, od kamiennych i wilgotnych piwnic, przez marmurowo-kryształowy środek, aż do drewnianego strychu, wysłuchując przy tym pieśni pochwalnych z ust odchodzącego naczelnego. Na koniec Firmin zaprowadził zziajanego Vermetta i znudzonego Saglatta na widownię. Trwały próby do zaplanowanej na następny wieczór premiery "Fausta".
Amanda również zwiedzała. Zostawiona sama sobie, krążyła po Operze podziwiając i starając się spamiętać układ korytarzy. Z białych i poważnych wnętrz, którymi szła z Saglattem, przeszła do jeszcze wymyślniej zdobionych i złoconych. Trafiła w końcu do głównego foyer, poszła dalej do wejścia, przeszła krętymi korytarzami, wśród posągów i obrazów. Trochę szkoda, że nie paliły się kryształowe żyrandole.
Cóż, jednak trzeba przyznać, że co za dużo, to niezdrowo. W końcu Amandę znudził przepych Opery i to co wpierw wydawało się piękne i baśniowe, stało się nagle banalne. Widać tak to już było pomyślane. Oczarować gości pierwszym wrażeniem, nie pozwolić im się zatrzymać na dłużej i sprawić, by po powrocie do domu wciąż pamiętali. Co innego pracować tu i mieszkać. Chyba nie cała Opera jest tak wystrojona?
Amanda podążyła ciemnymi wciąż korytarzami na poszukiwanie części gospodarczo-mieszkalnej. Tak, tu było znacznie spokojniej i normalniej. Na tyle, na ile normalnie może być na wysokości piątego i wyższych pięter. W rodzinnym miasteczku Amandy byłoby to nie do pomyślenia. Dlatego, zwabiona kolejną nowością, wchodziła coraz wyżej i wyżej. Piętro poniżej strychu wdrapała się na parapet i usadowiła się wygodnie, oparta o framugę okna podziwiała Paryż. Morze szarych, czarnych, białych, czerwonych i zielonych dachów pod morzem skłębionych chmur. Maleńcy ludzie i powoziki na ulicach. Fascynujące, i to o wiele bardziej niż Opera. Zapatrzyła się, szukając coraz to nowych szczegółów, próbując znaleźć drogę, którą przyjechała tu z Saglattem. Powoli zapadał mrok, na ulicach i w domach rozbłysły światła. Oczarowana Amanda przyrzekła sobie przychodzić tu tak często jak się da. Dla tego jednego widoku warto było przyjechać do Paryża. A to dopiero początek...
Dopiero głód przypomniał jej, że minęło już bardzo dużo czasu i powinna stąd pójść. Tylko nie bardzo wiedziała dokąd. Ani Saglatt, ani dyrektor nie powiedzieli jej niczego konkretnego, gdzie iść, ani do kogo. Cóż, może ktoś ją zapyta skąd się wzięła, jeśli będzie miała szczęście.
Miała szczęście. Pierwszą napotkaną osobą okazała się kobieta w spódnicy w kratę i ciasnym koku, widziana wcześniej z baletniczkami. Przedstawiła się jako madame Antoinette Giri i ofuknęła Amandę za włóczenie się po korytarzach. Ale potem zaprowadziła dziewczynę do części Opery, która służyła za mieszkania tych artystów, którzy nie mogli lub nie chcieli mieszkać na mieście.
- Będziesz dzieliła pokój z Christine Daae - na wąskie wargi madame wpłynęło coś w rodzaju uśmiechu. - To tutaj - zapukała. - Christine, czy można?
Weszły do przyjemnego dziewczęcego pokoiku. Christine udekorowała nagi pokój wszystkim, czym się dało: obrazkami, zdjęciami, suszonymi kwiatami i liśćmi. Efekt był nieco barokowy, ale niewątpliwie przytulny. Sama Christine, półleżąc na łóżku, czytała. Na widok gości zerwała się z miejsca.
"Ładna..." pomyślała Amanda. Christine miała złote włosy i błękitne oczy. Wyglądała jak porcelanowa lalka. Gdzieś w umysle Amandy duch rywalizacji zobaczył powiewającą czerwoną płachtę.
- Christine, to Amanda Calvieri, nowa chórzystka. Zamieszka razem z tobą. Chciałabym, żebyś nauczyła ją zwyczajów panujących w operze... - tu Amanda zaczerwieniła się. - I pamiętaj, za dwadzieścia minut powinnaś być na scenie, próba! - i wyszła.
Christine uśmiechnęła się i wstała.
- Witaj Amando – powiedziała. Jakoś tak się zawahała, nie wiedząc co dodać. "Jakbym jej przeszkadzała..." nie mogła się powstrzymać Amanda. - Zaraz mam próbę... Ty też idziesz?
- Nie, ja nie występuję w "Fauście". Ale chętnie pójdę posłuchać. Ale... próba o tej porze? Przecież to już wieczór!
- No, ale próby trwają niemal bez przerwy... - uśmiechnęła się znowu, trochę nieprzytomnie. - Ciągle coś nie wychodzi, a Carlotta tak kaprysi, że nie zdążamy... No to chodź.
Poszła za Christine. W sumie nie mogła się doczekać kiedy obejrzy próbę. Tyle, że była coraz bardziej głodna, ale chyba potem dadzą im coś do jedzenia? Ciekawe, czy będzie aż tak źle, jak mruczał do siebie pan Saglatt gdy tu jechali?
- Christine? - zagadnęła, ale niebieskooka szła patrząc w sufit. Teraz, kiedy paliły się lampy, zrobiło się bardzo przytulnie. - Christine! Słyszysz mnie?
- A... Coś mówiłaś, Amando? - Uśmiechnęła się. Jak na gust Amandy, miała wyraz twarzy w najlepszym razie naiwny i na pewno irytujący.
- No... jestem strasznie głodna. Nie wiesz, gdzie mogłabym dostać coś do jedzenia?
- Jedzenia? - dziewczyna zastanowiła się, jakby sama koncepcja była dla niej zbyt abstrakcyjna. No tak, pewnie takie muzy jak ona, żywią się muzyką, a co najwyżej powietrzem. - Nie, nie wiem.
- Acha... No to trudno.
Kończy się kolejny rok nauki w Konserwatorium Paryskim. Młodzi absolwenci wysypują się na ulice. W powietrzu dźwięczą ożywione rozmowy, żarty. Jedna postać idzie jak cień, sama, zamyślona, wysoko unosząc głowę.
- Hej, zobacz tylko Saglatta! No już raz w życiu mógłby zabawić się ze wszystkimi! Zabierzmy go na imprezę, niech się tak nie przemyka chyłkiem.
- Już to widzę... posąg ponurości idzie się zabawić... Chyba bym coś na jego cześć skomponował, gdyby faktycznie to zrobił!
- Posąg to i owszem, ale wyniosłości!
- Zaprosić to ty możesz, i tak odmówi. Uzna, żeśmy niegodni jego towarzystwa. W końcu to on był tu najlepszym studentem, najlepszym pianistą, najlepszym kompozytorem! Matko, on nawet dyrygował lepiej od profesora!
Usiadła na widowni, starając się nie rzucać w oczy. Amanda wiedziała, że wygląda w tej chwili na wiejską, lub w najlepszym razie małomiasteczkową gąskę, olśnioną przepychem paryskiej Opery. Tym bardziej musi się postarać i udowodnić, że nic bardziej mylnego. Próba zaczęła się i toczyła w swoim normalnym sennym tempie. Amanda obejrzała Christine w roli Siebla i musiała niechętnie przyznać, że Christine śpiewa pięknie. Ale pomyślała, że sama mogłaby lepiej i dawało jej to miłe poczucie wyższości. Ja wiem, że potrafię, ale wy nie wiecie. Ale dowiecie się pewnego dnia i wtedy nie będziecie mogli uwierzyć własnym uszom...
Przyjemne rozmyślania przerwał jej odgłos kroków z tyłu widowni. Zatrzasnęły się jakieś drzwi. Obejrzawszy się, zobaczyła Saglatta w towarzystwie dyrektora i jeszcze jakiegoś niskiego, idącego śmiesznie drobnymi kroczkami, pana. Nie chcąc przeszkadzać w próbie, panowie usiedli na widowni, zaledwie kilka krzeseł od niej. I dobrze, Amanda zawsze lubiła słuchać komentarzy monsieur Saglatta.
- Teraz będzie śpiewała nasza gwiazda - usłyszała szept starego dyrektora. - Carlotta gra rolę Małgorzaty.
- Ależ naturalnie, monsieur Firmin, jakąż inną rolę mogłaby dostać nasza gwiazda - na te słowa Saglatta, naczelny nieco się speszył.
Carlotta wyszła na środek sceny i zaczęła śpiewać. "Nasza gwiazda?" zdziwiła się Amanda. Rzuciła okiem w bok: Saglatt uśmiechał się krzywo podnosząc do góry jedną brew. Znów popatrzyła na Carlottę.
- Jakby to delikatnie powiedzieć... - zastanowił się na głos Saglatt. - Ona nie umie śpiewać. Ma głos jak rozkapryszony dzieciak.
- Ależ panie Saglatt! - oburzył się Firmin.
- No, no, panowie, spokojnie - pisnął ten śmieszny niski człowieczek. - Po co się niepotrzebnie denerwować...
- A czy ja się denerwuję? - zdziwił się dyrektor muzyczny. - Ja tylko wykonuję swoją pracę: oceniam poziom techniczny artystów.
- Pan obraża Carlottę! - nie wytrzymał Firmin.
- Monsieur Firmin - Saglatt spojrzał na niego uważnie. "Uch, dobrze że to nie na mnie patrzy" pomyślała Amanda. - Jeśli tak panu zależy na Carlotcie, to dlaczego zrezygnował pan z tej zaszczytnej funkcji dyrektora Opery?
- No, no, Saglatt, już dobrze - wtrącił się niski, patrząc z niepokojem na czerwone oblicze Firmina.
- Panie Vermett, życzę panu powodzenia we współpracy z takim dyrektorem muzycznym - Firmin zgrzytnął zębami. Saglatt teatralnie przewrócił oczami, Vermett się speszył. - Przejdźmy może dalej, przedstawię innych artystów... Może będą budzili mniej emocji.
- Czy pan sugeruje, że ta rozpieszczona hm... artystka budzi we mnie jakieś emocje? - zapytał Saglatt robiąc zniesmaczoną minę.
- Panowie! - krzyknął wysokim głosem Vermett. Artyści na scenie popatrzyli na niego. Część z nich dopiero teraz spostrzegła niecodzienną publiczność. Amanda śmiała się cicho zasłaniając usta.
- No cóż, skoro już przeszkodziliśmy w próbie, to wykorzystajmy okazję - Firmin podniósł się, a za nim pozostali. Weszli na scenę. Stary dyrektor w paru słowach przedstawił nowego dyrektora naczelnego, monsieur Philippe'a Vermetta i dyrektora muzycznego, monsieur Antoine'a Saglatta. Z kolei przedstawił nowym dyrektorom, a przy okazji i Amandzie, artystów i ten personel który akurat był pod ręką. Diwa Carlotta, nasza gwiazda, na co Saglatt zrobił uprzejmie niewinną minkę, a Amanda kwiknęła ze śmiechu. Tenor Piangi, to był ten niski gruby człowieczek.
- Tenor powinien być młody i przystojny - skrzywiła się, szepcząc, cała jednoosobowa widownia.
- Nasz wspaniały dyrygent, Maestro Richard Leroux.
Stary, zasuszony dziadek...
- Madame Giri, nauczycielka baletu.
Od razu wyglądała mi na nauczycielkę! Ta sztywna sylwetka i ten ciasny kok!...
I tak dalej, i tak dalej. Mina Saglatta robiła się coraz bardziej znudzona i poirytowana, w miarę jak Firmin wychwalał swoich artystów. Wreszcie stary dyrektor zakończył przemowę zapraszając zespół na jutrzejszy bankiet pożegnalny.
- Saglatt, ja i monsieur Vermett mamy jutro jeszcze parę spraw do załatwienia. Pan jest wolny aż do bankietu i oficjalnego przekazania kierownictwa.
Saglatt skinął głową i wrócił na widownię. Obejrzał próbę do końca, a potem nastąpiło to, na co Amanda czekała: jego własny spektakl, czyli krytyka zespołu. Amanda usiadła wygodniej i słuchała.
Nowy dyrektor muzyczny wszedł na scenę.
- Momencik, proszę mnie przez chwilę posłuchać - odczekał aż wszyscy umilkną. - Nie wiem i nie chcę wiedzieć jak pracował mój poprzednik. Ale widzę, że jest bardzo dużo do zrobienia. Pani, madame Carlotta... pani przyda się... bardzo dużo ćwiczeń. Proszę nie robić takiej miny, nie do twarzy pani... Signor Piangi, przy najwyższych nutach drży panu głos, trzeba to poprawić. Odniosłem ponadto wrażenie, że skrzypce nie grają równo.
Maestro Leroux zrobił minę, jakby zarzucono mu co najmniej morderstwo.
Niezrażony Saglatt po kolei wyliczał każdemu jego błędy i okazjonalnie wtrącał coś pozytywnego. Następnie zapowiedział, że z każdym osobiście odbędzie jedną lekcję i poda ściślejsze wskazówki do pracy. Kiedy wyszedł Amanda usłyszała poirytowany szept kogoś z chóru:
- On jest jeszcze gorszy niż Upiór!
Wciąż nie wiedziała kim jest Upiór, ale ogólnie rzecz biorąc, była skłonna się z tym zgodzić.
Saglatt, jeśli to możliwe, był na bankiecie jeszcze bardziej poirytowany, niż na próbie. Jedyną przyjemną myślą była perspektywa szybkiego zniknięcia Firmina z horyzontu. Ale bankiet trzeba jeszcze przecierpieć. Cóż...
Bankiet nie był zły, o ile coś takiego jak bankiet w ogóle może być dobre. No bo jak może być dobre, skoro ludzie tylko chodzą w tę i z powrotem, wystrojeni jak pawie, jedzą, jedzą i jedzą a w dodatku uprzejmie ze sobą rozmawiają. Nawet, a raczej zwłaszcza, nie mając sobie nic mądrego do powiedzenia.
Bankiet nie był zły, w porównaniu do tego co zdarzyło się po bankiecie. Wtedy to rozległ się głos, tenor o miłej, aksamitnej barwie. Był przepiękny i Saglatt zaczął się zastanawiać, primo: kto w jego Operze śpiewa tak pięknie, secundo: kto byłby na tyle głupi, żeby robić taki prezent Firminowi. Ale spostrzegł po chwili, że wszyscy rozglądają się dookoła z paniką w oczach. Firmin poczerwieniał jak dojrzałe jabłuszko, a Vermett zbladł jak twarożek ze śmietanką.
- Firmin, kto to śpiewa? - zapytał Saglatt półgłosem.
- T-to Upiór! - pisnął Vermett, niepytany.
- Słucham? - Saglatt uniósł jedną brew w czymś, co miał nadzieję wyglądało jak uprzejme zdziwienie, a nie kpina z własnego, niestety, dyrektora.
- Och, podyskutują panowie później – mruknął Firmin. Sala powoli się uspokajała, odkąd tajemniczy głos przestał śpiewać i nic nie wskazywało na to, że coś jeszcze ma się zdarzyć. Tym niemniej, Firmin zakończył bankiet najszybciej jak mógł.
Saglatt popatrzył jak Calvieri wodzi po suficie nieobecnym spojrzeniem. Pewnie jeszcze przeżywa krótki koncert... Upiora. Upiora, dobre sobie. Saglatt z niesmakiem zauważył drobne, przesądne gesty artystów: skrzyżowane palce, pokazywanie rogów losowi, ściiskanie w dłoni koralowego, czy jeszcze tam jakiegoś, amuletu. Sam też uważał się za artystę, ale nigdy nie potrafił utożsamić się z tym, w jego mniemaniu, raczej stukniętym, artystycznym światkiem.
A swoją drogą, trzeba potem zapytać o owego Upiora. Saglatt nie wierzył w duchy, ale z całą pewnością wierzył we wrednych lub jeszcze wredniejszych ludzi. W końcu sam był jednym z nich. W głupich tym bardziej, skoro tylu otaczało go na co dzień.
Pierwsza praca. Antoine został zaangażowany jako młodszy dyrygent. W starej operze, przy Rue le Peletier.
Dobrze, na początek może być. Ale już wkrótce zdobędzie szczyty, sięgnie gwiazd.
Wziął batutę do ręki. Czuł jak wypełnia go moc. Przyjemny dreszcz przeszedł wzdłuż kręgosłupa.
Zaczynamy, panowie! "Don Giovanni", uwertura!
Amanda usypiała już, myśląc o śpiewie, który rozległ się znienacka na bankiecie. Nigdy jeszcze nie zdarzyło jej się słyszeć równie czystego głosu. Jaką piękną miał barwę. Był doskonały technicznie i równocześnie tak pełen emocji. Jutro trzeba się dowiedzieć więcej. Dziś, mimo pytań, Christine nie była rozmowna. Wymówiła się migreną i położyła szybko do łóżka. No cóż, trzeba poczekać, choć akurat w czekaniu Amanda mocna nie była.
Już usypiała, już prawie. Była na tej magicznej krawędzi, kiedy nie wiadomo jeszcze czy się już śpi, czy jeszcze nie. Przyśnił jej się ten sam cudowny, wręcz baśniowy, głos śpiewający arię Małgorzaty z "Fausta". Pytanie dlaczego męski głos wykonuje partię sopranu, zepchnęła na samo dno świadomości. Czuła, że zaczyna się budzić i gorączkowo próbowała tego nie robić. Nie, nie, jeszcze chwileczkę, jeszcze chce posłuchać... Myśląc, że chce słuchać, przestawała słuchać, wszystko się plątało, urywało, aż wreszcie się obudziła. Ale ze zdziwieniem zobaczyła, że to jeszcze noc! I nagle znów usłyszała tamten głos. Męski głos, tenor. Śpiewał teraz arię Siebla z trzeciego aktu "Fausta" i przewyższał o niebiosa to, co mogła zaśpiewać Christine. Choć... było pewne podobieństwo... Głos dochodził gdzieś z daleka i jakby ze wszystkich kierunków jednocześnie.
Amanda bała się choćby poruszyć: żeby nie zbudzić Christine i przede wszystkim żeby nie stracić ani jednej nutki z tego boskiego koncertu. Skoro Christine się dotąd nie obudziła, to pewnie nie obudzi się i później. Calvieri miała ochotę wstać i szukać nocnego śpiewaka, ale się powstrzymała. Nie chciała dzielić się nim z Christine. Słuchała aż znowu nie zasnęła. Jedno wiedziała: znajdzie go i przekona, jakimkolwiek sposobem, żeby nauczył ją wszystkiego, czego tylko będzie mógł...
Saglatt wszedł na widownię. Rozpoczynała się próba „Fausta" i dyrektor muzyczny z zadowoleniem zauważył, jakie wrażenie wywarło jego wejście. Carlotta skrzywiła się jak żaba, Piangi bardzo się zainteresował dekoracjami za sobą, kilka małych baletniczek zapiszczało coś niezrozumiale. Maestro Leroux nerwowo zaczął układać kartki z nutami.
Kiedy podszedł bliżej, odezwała się Carlotta.
- Monsieur – wykrzywiła kapryśnie wargi. - Czułabym się lepiej, gdyby nie był pan obecny przy próbach..To mnie stresuje i nie mogę śpiewać swobodnie.
- To bardzo dobrze – stwierdził Saglatt spokojnie. - Chyba nie chciałbym usłyszeć pani śpiewającej swobodnie. Niestety musi się pani przyzwyczaić, podobnie jak pozostali... moje obowiązki dyrektora muzycznego nakazują mi czuwać nad przygotowaniami. A to oznacza, że będę obecny na wszystkich próbach.
- Ależ monsieur, ja nie mogę tego słuchać... - westchnęła męczeńsko Carlotta.
- Ja też nie mogę. A więc, skoro się zgadzamy, może zacznie już pani śpiewać? Czyżby moja skromna osoba stresowała panią bardziej, niż cała, dwutysięczna, widownia podczas występu?
Carlotta wykrzywiła usta, jakby miała się rozpłakać, ale stanęła na środku sceny i mimo wszystko zaczęła śpiewać. Saglatt z miną męczennika słuchał i notował w pamięci rzeczy do poprawki. Na następną próbę obiecał sobie zabrać notes.
I wtedy rozległ się zgrzyt, stukot i na scenę spadła dekoracja. Carlotta z krzykiem upadła i krzyczała coraz bardziej. Saglatt w kilku skokach znalazł się na miejscu. Ale Carlotcie, skoro się wciąż darła, nic się nie stało.
- Co to miało być?! - krzyknął do maszynistów.
- To nie my! - usłyszał gruby głos z góry. - Ktoś przeciął linę nożem!
- To Upiór! - wydarła się przeraźliwie Carlotta.
- Madame, proszę spokojnie – skrzywił się Saglatt. - Czy nic pani nie jest?
Powstała z podłogi artystka ruszyła w jego stronę niczym rozjuszony tygrys. Ogniste kolory sukni dodatkowo wzmacniały to skojarzenie.
- Mi nic! Ale jestem ciekawa, jak pan wytłumaczy publiczności, że już nie macie Małgorzaty!
- Czyżby pani odchodziła? - mimo zaniepokojenia, do jego głosu wkradł się chochlik zadowolenia.
- Tak! Zobaczymy, co powie publiczność nie mogąc oglądać mnie w tej roli!
Ucieszy się?
- Madame, z powodu jednego wypadku nie warto decydować...
- Jakiego jednego?! - Carlotta zalała się łzami. - Tu ciągle coś się dzieje! Nie chcę zginąć na scenie, wykonując arię! - Urwała na moment rozmarzywszy się nad tą romantyczną perspektywą. - W każdym razie odchodzę!
Zanim Saglatt zdążył odpowiedzieć, madame Giri dotknęła jego ramienia.
- Ten list spadł z góry. Jest adresowany do pana.
Saglatt wziął kopertę i nieufnie obejrzał. Pieczęć lakowa miała kształt wielkiej czaszki. Co za brak gustu. Otworzył i przeczytał.
- Upiór proponuje do roli Małgorzaty Christine Daae – obwieścił neutralnym głosem dyrektor i rozejrzał się po twarzach artystów, zwłaszcza tych osobiście zainteresowanych. Carlotta zatrzęsła się i zagryzła wargi tak mocno, że pokazała się krew. Christine zbladła i popatrzyła z nieśmiałym zdumieniem. Ale oczy jej zabłysły. Na widowni Amanda, na którą popatrzył przypadkiem, zastygła stojąc, z rękami na oparciu krzesła, jakby chciała skakać i głupio otwartymi ustami.
- To skandal! - Carlotta pierwsza odzyskała głos. Krzyknęła najwyżej i najprzenikliwiej, jak umiała. Naprawdę, praca w takich warunkach, to narażenie zdrowia. Zwłaszcza słuchu i umysłu.
- Odniosłem wrażenie, madame, że nie zależy pani na tej roli?
Carlotta otworzyła usta i z powrotem je zamknęła.
- Można w każdym razie wysłuchać Christine – wtrąciła trzeźwo Giri.
Ano można, choć Saglatt nie wiedział która możliwość byłaby gorsza. Carlotta czy Upiór? Wybitnie nie podobało mu się, że ktoś dyktuje mu co ma robić i argumentuje to zrzucaniem dekoracji... ale Carlotta? Carlotta była w tej chwili bliżej, wpatrywała się w niego, ze świętym oburzeniem wypisanym na twarzy. To zadecydowało.
- Dobrze, Christine, podejdź tu i zaśpiewaj. Rozumiem, że znasz tę rolę? I rozumiem, że ktoś inny zna rolę Siebla?
- Moja córka, Meg, zna – zapewniła nauczycielka baletu.
Christine podeszła niepewnie.
- Proszę śmiało, nie gryziemy – ponaglił ją Saglatt, notabene wyglądający jakby kogoś miał pogryźć.
Carlotta wtrąciła się jednak.
- Och, ta Opera schodzi na psy! Skoro takie tu teraz są porządki!...
- Nikt pani nie zatrzymuje, madame – rzucił nieuważnie Saglatt i w następnej chwili poczuł na twarzy coś twardego. Carlotta uderzyła go wachlarzem.
Cała sala wstrzymała oddech. Czas się zatrzymał. Carlotta wciągnęła głośno powietrze i usiłowała uciec przed spojrzeniem dwojga czarnych oczu.
- Może pani już iść - powiedział cicho i zimno Saglatt. - Tak się zastanawiam, czy Upiór postanowił panią wymienić z powodu głosu, czy z powodu fochów. Niemniej zgadzam się z nim w obu przypadkach. Nie rozumiem, co pani tu jeszcze robi, problemy ze słuchem? - Carlotta wpatrywała się w niego, a jej wiśniowe usta drżały. - I radziłbym znaleźć nową pracę, zanim rozejdą się jakieś plotki. Płacze pani? Mój Boże, primadonna wyrzucona z opery, jakież to wzruszające...
Diwa z płaczem i krzykiem wybiegła. Wszyscy wpatrywali się w Saglatta.
- Proszę, Christine. Maestro Leroux, zasnął pan?
Christine zaczęła śpiewać. Kilka osób wymknęło się pocieszać Carlottę.
Saglatt odetchnął w duchu, a nawet, gdzieś w głębi umysłu, podskoczył radośnie, uderzając jednym obcasem o drugi.
Christine naprawdę umiała to śpiewać. Nie tylko lepiej od Carlotty, bo akurat to nie było sztuką. Umiała śpiewać naprawdę pięknie, czysto technicznie, z doskonałym zrozumieniem i jednocześnie z uczuciem.
- Dobrze, zagrasz Małgorzatę – skinął krótko głową. - Madame Giri, po próbie proszę przyjść do mojego gabinetu.
Zauważył, że na widowni nie było już Amandy.
Tworzył, komponował, grał, dyrygował. Wspinał się coraz wyżej i wyżej. Do gwiazd.
Stanowisko pierwszego dyrygenta było już w zasięgu ręki. Ale jakoś nie kwapili się, by mu je oddać, choć był najlepszy. Był po prostu za młody.
Idioci, nie liczy się wiek, ale zdolności!
Banda zasuszonych staruszków...
Madame – powiedział stanowczo, kiedy byli sami w jego nowym gabinecie. Co do gabinetu, to Saglatt aż się palił, żeby pozmieniać ohydnie pomarańczowe tapety na coś normalniejszego, ciemniejszego przede wszystkim. Ale nie: brak funduszy. Skoncentrował wzrok jedynie na twarzy nauczycielki, przez co ta poczuła się wybitnie nieswojo. - Madame, proszę mi opowiedzieć o Upiorze.
- Upiorze?...
- Tak. Cała Opera wydaje się ulegać jakiemuś dziwnemu szaleństwu.
- No cóż, Upiór istnieje – powiedziała madame, wzruszając ramionami. - Mieszka w podziemiach Opery i nikt go dotąd nie widział. Nie dokładnie w każdym razie, bo dziwne zjawy, cienie, strachy są tu niemal na porządku dziennym.
- Co widać.
- Proszę mi nie przerywać... On jest postacią z którą trzeba się liczyć.
- Czy pani sobie ze mnie nie żartuje, madame? Upiór w Operze? I cóż ten Upiór takiego robi, prócz pisania listów i śpiewania arii?
- No cóż, zawsze zostawiamy dla niego piątą lożę wolną.
- Lożę dla Upiora? Zapewne kolejną rzeczą o której jeszcze nie wiem, jest kolekcja długów do spłacenia?
- Proszę nie żartować! - syknęła madame Giri. - Upiorowi płacimy ponadto pensję...
- Jeszcze i pensja? - Saglatt uniósł jedną czarną brew do góry. - Nie wiem, czy pani wie, ale nie jesteśmy organizacją charytatywną. Czy jeszcze coś?
- Niech się pan nie zdziwi dostając listy z uwagami o przedstawieniach. Upiór naprawdę dba o naszą Operę.
- Więc czemu nie widzę naprawdę wysokiego poziomu? - uciął Saglatt. - Trzeba będzie zrobić coś z tym Upiorem. Cóż, dziękuję madame.
- Niech pan uważa.. nie można nie doceniać Upiora! - głos rozsądnej przecież kobiety drżał.
- Mnie również, madame. Jest pani wolna.
Występ Christine był tak bajeczny, że Amanda miała ochotę śmiać się, płakać i krzyczeć jednocześnie. W śpiewie Christine Amanda usłyszała tyle ze śpiewu Upiora! Nie aż tak pięknie, ale tak podobnie! Wytarła oczy. Kto to widział płakać z zazdrości. To jeszcze nie koniec. Tak czy inaczej, nie podda się. Upiór będzie ją uczył. A słuchanie dalekiego śpiewu po nocach to za mało!
Owacja na stojąco. Deszcz kwiatów. Garderoba zamieniona w ogródek. I Christine, modląca się za zmarłego ojca, dziękująca Bogu za sukces. Nie w garderobie, w ale w małym, zamienionym na kaplicę pomieszczeniu. Kiedy Amanda nieśmiało do niej weszła, Christine powitała ją z nieobecnym, rozmarzonym uśmiechem.
- To tu po raz pierwszy usłyszałam głos mojego mistrza. Myślałam, że to Anioł Muzyki, o którym opowiadał mi ojciec... - uśmiechnęła się jeszcze piękniej.
- No tak... - Amanda nie miała ochoty tego słuchać i nie rozumiała do końca po co tu przyszła. Ale nie mogła tak tego zostawić, choć bolało, musiała wszystko widzieć i wszystko wiedzieć. - Wracajmy do garderoby, Chris. Tu jest zimno.
- Drżysz, faktycznie. Chodźmy. Nie poczułam zimna, płonę cała z emocji...
Wróciły, ale w tej samej chwili przyszedł mecenas opery, hrabia Raoul de Chagny. Wydawało się, że znają się z Christine od dawna, mówili do siebie po imieniu i patrzyli tak czule. Amanda musiała wyjść.
Wyszła aż na dwór. Chciała być sama, ochłonąć, pomyśleć spokojnie. Nagle zobaczyła, że wszystkie światła w operze gasną, i to jednocześnie, jak zdmuchnięte... przez... przez Upiora!
Rzuciła się biegiem w kierunku garderoby Christine, potykając się i wpadając na ludzi. Nareszcie, garderoba! Co to? Przed drzwiami stoi Raoul, próbuje je otworzyć, nie może. Amanda dopada drzwi, przyciska do nich ucho... Głos! Upiór jest w środku!
Ucichł śpiew, zgasły ostatnie światła. Gdzieś odeszli.
Raoul ze zdziwieniem zobaczył u swych stóp skuloną, cicho szlochającą dziewczynę. Chciał ją podnieść, pocieszyć, mimo że sam był wściekły, a i do końca nie rozumiał jej reakcji. On miał powody... ale ona?
- Zostaw mnie - mruknęła Amanda i sama się podniosła. Nie wysilała się na szacunek, za to hrabia jakby nie zauważył, że chórzystka mówi do niego na "ty". - Nie masz na co czekać - dodała gorzko. - Oni tak prędko nie wrócą. On się widać zakochał... - hrabia poczerwieniał - ...ale nie martw się, bo jedynie w jej głosie. Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Jutro rano znajdzie się cała i zdrowa - jej głos wibrował goryczą.
Raoul nie powiedział nic, podniósł tylko z podłogi kapelusz, który zgubił szamocząc się z drzwiami i odszedł szybko.
Amanda wybuchnęła gorzkim śmiechem. No nic, poczeka tak długo jak będzie trzeba, pomyślała sadowiąc się w zacisznej wnęce okiennej.
Czekać musiała do świtu.
- Amando, Amando, zbudź się, co tu robisz? - Christine potrząsała śpiącą dziewczyną.
- Chris?... Chris! - Amanda oprzytomniała jak oblana kubłem wody. - Gdzie ty byłaś?!
- Ja... ja...
Amanda opanowała się, choć z trudem. Krzycząc nic się nie dowie.
- Martwiłam się o ciebie, Chris. Chciałam wejść, ale było zamknięte. Czekałam, aż zasnęłam.
- Amando ja...
- Ćśś... Jak nie chcesz, to nie musisz mówić.
- Nie, ja... To był Upiór...
Amanda udała przestrach.
- Czy nic ci nie zrobił? Nie skrzywdził cię?
- Nie... och, on zaprowadził mnie tam gdzie mieszka... To było bajeczne... - Christine cała drżała, policzki jej płonęły. - Śpiewał mi i ja z nim śpiewałam.
- Śpiewał? Co takiego śpiewał?
- Śpiewał... - Christine przymknęła oczy i zaczęła śpiewać. Amanda nie znała tej arii, ale ona była tak piękna...
Stłumiła płacz.
- To cudownie... - mruknęła.
- Tak... - głos Christine był rozmarzony, wzrok błądził gdzieś w górze. - Ale... - spojrzała nieśmiało na Amandę. - Trochę... się go boję... - wyszeptała.
- Naprawdę? - nadszedł decydujący moment. - Bardzo cię proszę, Christine, bądź ostrożna... - Spojrzała dziewczynie w oczy, próbując jak najlepiej wczuć się w rolę, zagrać troskę i strach. - Ra... Wicehrabia już poszedł.
Spojrzenie, opuszczone kąciki ust.
- Był zmartwiony... Może spotkaj się z nim jutro, żeby nie czuł się pokrzywdzony?...
- Myślisz?... Chyba tak zrobię...
- No, a teraz chodźmy już spać - objęła Christine ramieniem i pociągnęła do sypialni.
- Pan Antoine Saglatt?
- Tak, o co chodzi? - spytał sucho. Mężczyzna przed nim miał chytry uśmieszek z gatunku najbardziej przez Saglatta znienawidzonych. Tak uśmiecha się głupek próbujący zrobić wrażenie inteligentnego. Saglatt niejasno pamiętał mężczyznę jako wydawcę librett operowych. Tego, który chciał przekupywać śpiewaków, żeby śpiewali niewyraźnie, bo wymyślił, że wtedy więcej osób będzie chciało kupować teksty.
- Może napije się pan ze mną i moimi przyjaciółmi? Pogadamy. Mam dla pana pewną propozycję...
Nazajutrz, przychodząc do Opery, Saglatt ujrzał dyrektora naczelnego wyglądającego przez drzwi gabinetu.
- Dyrektorze? - zdziwił się.
- Saglatt! Jesteś wreszcie! - Vermett dopiero go zauważył. - Czekam na ciebie już od godziny!
- Nie przypominam sobie, żebyśmy byli umówieni?
- Nie, ale zdarzyło się coś niezwykłego! Chodź do mojego gabinetu, opowiem!
Chwycił Saglatta za rękaw i dosłownie wciągnął go do środka. Byli tam jeszcze monsieur Moncharmin - dyrektor artystyczny, bogato ubrany, pewny siebie mężczyzna z kwadratową, wystającą szczęką i Paul Richard - naczelny scenograf, jak zwykle sprawiający wrażenie kogoś, kto trafił tu jedynie przypadkiem i nadal nie wie gdzie jest.
- Dostałem list!
- List? - mina dyrektora muzycznego mówiła jasno: tak samo stuknięty jak i reszta Opery. - I co?
- Sam zobacz!
Saglatt wziął papier i przeczytał. Upiór. No tak.
- On dziękuje za wypłacenie pensji! - krzyknął Vermett. - Wczoraj Firmin wypłacił mu należność za kwartał: osiemdziesiąt tysięcy franków!
- Chce również, żeby Christine śpiewała jako primadonna i prosi o zostawienie mu następnym razem loży... - Saglatt spojrzał na Vermetta znad listu. - Pan sprzedał wczoraj jego lożę?
- Oczywiście! Przecież to wszystko to jakiś głupi żart!
- I co? Wszystko było z tą lożą w porządku?...
- No... Skarżono się na hałasy – przyznał naczelny. - Siedzący w loży piątej oskarżali gości z lóż sąsiednich i na odwrót, ale... czy to takie ważne?
Saglatt popatrzył na swojego naczelnego z politowaniem.
- No raczej powiedziałbym, że ważne... - zamyślił się. - Więc Firmin zapłacił mu wczoraj osiemdziesiąt tysięcy... Czy pański szlachetny poprzednik wspomniał o Upiorze przed przekazaniem panu stanowiska?
- Coś tam mówił wczoraj...
- Niech zgadnę. Powiedział: a no tak, drobny szczegół. Mamy tu Upiora i lepiej wypełniać jego żądania, inaczej może być nieprzyjemnie. Szczegółów dowie się pan później. Najlepiej jak ja już będę daleko, a atrament wyschnie. Mam rację?
- No tak, tak, coś w tym stylu. Skąd pan wie? - Vermett spojrzał na Saglatta z podziwem.
Cierpliwości... Saglatt westchnął.
- Czy to takie dziwne, że monsieur Saglatt wie? - wtrącił się dyrektor artystyczny. Bawił się złotym zegarkiem w sposób wyjątkowo irytujący. - W końcu to ekspert...
Saglatt spiorunował go wzrokiem, ale otrzymał w zamian tylko cynicznie niewinny uśmiech.
- No cóż, skoro tak, to i ja chętnie porozmawiam z Firminem. Na Christine się zgadzam, nawet zamierzałem zrobić to samo. Ale co do loży... to odradzam. Zbyt kosztowne.
Vermett pokiwał głową. "Ja tu jestem dyrektorem, czy pan?" zirytował się Saglatt.
- Pan wybaczy - Saglatt skinął głową i podszedł do drzwi. - Zamierzam się wszystkiego dowiedzieć z pierwszej ręki.
- To znaczy? Od Upiora?...
- Od Firmina, oczywiście! Do widzenia.
Co za głupek, myślał Saglatt wychodząc. I czemu to ja muszę wszystko robić? Firmin... cóż prostszego niż wymyślić Upiora, któremu się płaci, a następnie samemu zgarniać całą kasę... Nie wszystko jednak pasowało. Skąd ten śpiew na przyjęciu? Był zbyt dobry, zbyt wyjątkowy. W Operze nie było nikogo, kto mógłby tak zaśpiewać, tego Saglatt był już absolutnie pewny. No i dlaczego Firmin zrezygnował? To najważniejszy argument, przecież gdyby tak dobrze szło mu podkradanie pieniędzy w imieniu Upiora, to by nie rezygnował. Skąd wypadki, listy z radami i poleceniami? A może Upiór sobie, Firmin sobie? Dwóch Upiorów, też możliwe. Tylko co na to ten prawdziwy? Prawdziwy? Czy ja też już oszalałem?... No, zobaczymy co powie Firmin.
Ale Firmin oświadczył, że nie wie nic ponadto, że gdy tylko coś szło nie po myśli Upiora, natychmiast zaczynała się seria dziwnych... wypadków. I że nie radzi zadzierać z Upiorem. Ale, oczywiście, to już nie jest jego sprawa.
Drugie przedstawienie "Fausta" było takim samym sukcesem co premiera.
Ciemna sylwetka podążała nikomu nie znanym korytarzem. To Upiór Opery szedł odwiedzić swoją muzę, gwiazdę, uczennicę. Ze swojego ukrytego korytarza mógł obserwować całą garderobę Christine.
Syknął z irytacją, zaglądając. Ta druga, nowa, siedziała murem w pokoju i nic nie zapowiadało, że wyjdzie. Kiedy Christine zbierała się już, tamta potrąciła nogą jeden z wazonów. Czerwone róże rozsypały się na dywanie.
Upiór nie mógł powstrzymać myśli, że zrobiła to specjalnie. Tylko po co?
- Och, przepraszam, ależ ze mnie niezdara! - wykrzyknęła... jak ona się nazywała? Upiór starał się pamiętać wszystkich pracowników i artystów. To była przecież jego Opera. Ca... Calvieri, tak. Amanda, zdaje się.
- Nic się nie stało - Christine schyliła się by podnieść kwiaty.
- Nie, nie, ja to zrobię - Amanda uśmiechnęła się i wyjęła z rąk dziewczyny róże. - Możesz spokojnie iść, ja posprzątam.
- Dziękuję, Amando, jesteś kochana. - Christine cmoknęła ją lekko w policzek i wyszła.
Upiór jęknął i oparł się o ścianę. No trudno, chyba Christine już nie wróci. Spróbuje dostać się do jej sypialni pierwszy i zostawić różę, specjalnie dla niej przygotowaną. Trzeba się pospieszyć. Najwyżej położy prezent przed drzwiami, jako że sama sypialnia nie miała żadnych tajnych wejść czy otworów.
Amanda szybciutko sprzątnęła, wtykając róże do innych wazonów i wyrzucając skorupy. Woda wyschnie sama, co tam. A teraz...
Obrzuciła wzrokiem pokój. Tylko jedne drzwi. Szafy zbyt ciężkie, a czy drzwi mogą być w tylnej ścianie szafy?... Upiór przeciskający się przez ubrania upakowane tak ciasno, że chyba nogą? Stanowczo nie. Tupiąc obeszła cały pokój, sprawdziła każdy centymetr podłogi. Ściany... Lustro...
- Lustro - powiedziała do siebie. - Chyba pasuje najlepiej. - Podeszła do ogromnej szklanej tafli. Wygląda jak ogromne drzwi do innego świata. To musi być to. Myślenie operowe... A, co tam. Położyła dłonie na ramie i cal po calu szukała ukrytych przycisków. Szarpała ramę we wszystkie strony. Wreszcie...
- Jest!... - szepnęła. Tafla odsuwała się w bok. Amanda zobaczyła przed sobą wąski korytarz.
Przezornie wzięła świeczkę z toaletki i zapaliwszy ją... wkroczyła do królestwa Upiora.
Zamknęła za sobą szklane drzwi, choć nie do końca, żeby w razie czego nie mieć problemu z powrotem.
- Ale numer! - roześmiała się zobaczywszy przez drzwi jak przez szybę całą garderobę. - Fenickie lustro!
Potem poszła dalej, kamiennym korytarzem, między dziesiątkami zgasłych świeczników. Każdy świecznik trzymała wykuta ze stali ludzka ręka. Potem wyszła na balkon nad przepaścią. Tu zaczynały się schody, prowadzące nie wiadomo ile pięter w dół, bez poręczy, w każdej chwili można było potknąć się i spaść. Płomień świecy drżał, cienie tańczyły, kiedy Amanda jak złodziej skradała się po schodach. Szła powoli, przytrzymując sukienkę by nie zamiatała pyłu pokrywającego schody. W powietrzu czuć było wilgoć i stęchliznę. Piętro niżej. Ta część piwnic była zupełnie nieużywana. Kto wie, może dałoby się stąd dojść do tej wykorzystywanej przez Operę. W Amandzie obudziła się żyłka odkrywcy. Zeszła następną kondygnację niżej i wydało jej się że w końcu korytarza widzi coś białego. Podeszła kilka kroków w tę stronę. Szkielet! Ludzki szkielet! Cofnęła się szybko. Skąd? Czy ktoś zabłądził? Ale tutaj? Tu było jeszcze bardzo blisko do wyjścia. Chyba to nie jest ofiara Upiora? A może to tylko przywidzenie?...
Upiór wracał do swojej kryjówki. Wydało mu się to niemożliwe, ale usłyszał kroki. Potrząsnął głową i nasłuchiwał przez moment. Kroki. Przed nim, przy wyjściu z korytarza. Ruszył naprzód, powoli, jak myśliwy na polowaniu.
Przy wyjściu na schody ostrożnie wyjrzał zza rogu. Kobieta. Szła w dół, trzymała świeczkę. Sądząc po fryzurze, była to ta mała Calvieri. Cicho zszedł na drugi poziom. Nie usłyszała go, taka była zamyślona.
W kilku skokach był przy niej.
