Są takie chwile, które ciężko skomentować. Jakkolwiek. Jedną z takowych, przynajmniej według mnie, była moja ciotka, ciągnąca do środka mieszkania związanego magią mężczyznę, który wyglądał jakby urwał się prosto z balu przebierańców. A to niespodzianka.

- Czy powinnam pytać? - oparłam się o framugę drzwi, zastanawiając się, po co człek ten ciotuni. Była... no. Właśnie. Nie istniało żadne określenie, które trafnie by leżało na cioci.

Przez chwilę jeszcze obserwowałam, jak z trudem przeciąga go przez pokój. Ach, więc prawdopodobnie kieruje się do piwnicy, gdzie mamy wyryte w ścianach oraz podłodze olbrzymie diagramy spętań. Taaak.

- Nie gap się jak durna, tylko rusz tyłek i mi pomóż. Waży chyba z tonę - rzuciła z irytacją.

Podeszłam bliżej i chwyciłam za drugie, wiotkie ramię.

- Nie wygląda - przyznałam, chociaż faktycznie nawet we dwie miałyśmy problem. Jak coś tak chudego może ważyć aż tyle? - Jaka jest szansa, że się obudzi? - zapytałam na wszelki wypadek.

To, że to nie był człek było wiadome. Miał tak dziwną aurę i tak buzował od magii, że żaden człowiek nie miałaby szansy chodźby spleć podobne zaklęcie raz na sto lat. Ten tutaj musiał mieć dużo czasu na naukę. Chuda, pobladła twarz o kolorze mleka. Cienie pod oczami. Jak siotka dorwała go w swoję ręce musiał być ranny, chory lub nawet umierający. Ale dla czarownic to i tak całkiem niezłe znalezisko.

- Czy mama o tym wie?

Przez twarz cioteczki przebiegł dreszcz. No to mam odpowiedź, pomyślałam smętnie, starając się przyblokować głowę mężczyny tak, by nie odbijała się po schodach w trakcie drogi, co łatwe nie było. Mimo, że wyglądał jak człowiek, miał odpowiednią liczbę rąk i nóg, to jednak miałam wrażenie, że conajmniej ją potroił. I był tak cholernie ciężki...

Ciotka zawahała się, nie odpowiadając. Patrzyłam kątem oka na nią, zastanawwiając się. Ona i matka były z jednej strony do siebie cholernie podobne, z drugiej jednak tak różne, jak to tylko było możliwe. Ona sama miała krótkie, nastroszone włosy i wielkie kolczyki-koła, które dyndały i rzucały się w oczy. Była też dość przy kości. Niektórzy żartowali, że jej biust może wybić oczy. To był fakt, co stwierdziłam nieco z zazdrością. No i straciła możliwość używania magii. Został jej za to największy dar - jasnowidzenie.

- Mama wie tyle, że niedługo zawita do nas gość - powiedziała cicho.

Ach tak. Kolejne ach tak, że tak to nazwę.

Przewróciłam oczyma, ciągnąć mężczyznę dalej. Jego ubranie cicho szurało na podłodze.

- Jasssne - potwierdziłam. No, ale to problem ciotki, nie mój.

W końcu udało się upchnąć mężczyznę w odpowiednim miejscu. Dawno nie schodziłam do piwnicy, ale widzę, że ciotunia się akurat przygotowała na gościa. Było tutaj łóżko, proste krzesło, niewielki stolik i nie wiedzieć czemu krzesło. To, że z określonego otoczenia nie będzie mógł wyjść...

Zerknełam kontrolnie na znaki wyryte na ścianach. Sam nie będzie mógł ich tknąć, by się wydostać, ale i tak miałam złe przeczucia.

Położyłyśmy go na podłodze. Na dobrą sprawę nie dałybyśmy radę go ot tak podnieść na łóżko. Nie wiem z czego zbudowany był ten człowiek, ale cokolwiek to było, już bałam się czym to trza karmić.

No i bałam się trochę reakcji matki.

Wróciłyśmy na górę. Skierowałam się od razu do kuchni, czując, że potrzebuję napoju tak buzującego, żeby od razu wypadły mi zęby.

- Po co ci on? - zapytałam, kiedy zrozumiałam, że ciotka poszła za mną. Rozsiadała się na stole i wskazała palcem z takim paznokciem, że każdy kot w okolicy byłby zazdrosny, na czajnik. Posłusznie wstawiłam wodę do gotowania.

- Przyda się - odpowiedziała lakonicznie, nie patrząc na mnie. Ciotka miała sporo tajemnic, ale wolałabym, by była trochę bardziej bezpośrednia. Chyba wyczuła moją złość, bo podniosła głowę. Patrzyłam na jej pastelowy makijaż, póki nie westchneła - Daj spokój młoda, sama wiesz, że czasem zostawiam coś dla siebie, a i tak wychodzi na nasze.

Ciekawy dobór słów, uznałam, ale w sumie miała rację. Zresztą, co mnie to - matka pewnie da jej popalić do tego stopnia...

TRACH!

Drzwi odskoczyły, a moja rodzicielka we własnej, dodam także wściekłej osobie wpadła do kuchni z taką miną, że miałam ochotę się ewkuować tu i teraz.

- Selia, coś ty wymyśliła? Co to za odczyt energii? Czy ty sobie zdajesz sprawę, co wyczuwam?! Asgardczyka!

Otworzyłam szerzej oczy, a chęć by uciec natychmiast została zduszona. Przez ciekawość i entuzjazm. Mój tata podobno był Asgardczykiem. Byłam tym ludem tak zafascynowana, że ledwo mogłam usiedzieć. Ten tam na dole... Żywy Asgardczyk!

- A ty nawet się nie waż! Masz się nie zbliżać do tego czegoś! - warknęła.

Cóż. To by było na tyle, zwłaszcza, że mama nazwała "tym czymś" naszego przymusowego piwniczego gościa.

Wzruszyłam ramionami.

- Dooobra, idę do siebie. - Mruknęłam.

Matka skinęła głową, a ja wstałam, kierując się ku korytarzowi, by od razu niemal przykleić się do ściany tak, by być niezauważoną. Oddychałam głęboko z podekstytowania. Szuranie krzesła o podłogę. Westchnienie matki. Cisza od strony ciotuni. Nie wydawało się dobrze.

- Jak mogłaś przyprowadzić tutaj akurat jego? Do jasnej cholery albo nas pozabija, albo zrobi z nas sługusów - warkneła w końcu matka. Mogłam sobie wyobrazić, jak zaciska pięści i patrzy z wyrzutem na młodszą siostrę.

Kolejne odgłosy, których jednak nie mogłam zidentyfikować.

- Młoda nie pożyje długo. A on może być w jakiś posób kotwicą - powiedziała nagle ciotka, a ja podskoczyłam.

A więc... o to chodziło? Chcieli jakoś go wykorzystać, by udało się odpowiedni zmienić moją magię? O ile można ją tak nazwać.

Każde zaklęcie kończyło się później dla mnie zwijaniem się z bólu. Wymioty, krwotoki z nosa, oczu i uszu były paskudne. Jednak moje zdolności były bardzo potężne.

Wskrzesiłam ciocię. Co prawda zrobiłam to przez przypadek i nie mogłam przewrócić jej całkowitej umiejętności rzucania zaklęć, ale... zrobiłam to. Cztery mięsiące po tym leżałam w szpitalu, podłączona do tylu rurek, że do dziś przebudzenie się wśród białych sal przypominało mi panicznie tego, czego się bałam.

Co mi z takiej magii.

- Mogłaby nie rzucać zaklęć... - zaczęła matka, ale kolejne szuranie przerwało jej. A cichy głos cioci zdawał się jakby nie na miejscu.

- Sama wiesz, że to tak nie działa. Czasem rzuca zaklęcia nawet nieświadomie, pamiętasz? - ja sama przegryzłam wargę. Kiedy nie używałam magii nawet do głupot, zdawała się ona szukać ujścia na zewnątrz. A to bolało podwójnie - Ona umrze, jak nie znajdziemy sposóbu, by poradzić sobie z problemem. A ten drań studiował magię przez wieki, jak nie więcej. Jak ktoś może znać odpowiedź, jak jej pomóc, to tylko on.

Matka milczała przez chwilę. Wpatrywałam się w jasną tapetę, czekając na to co zrobi, lub powie. Prawie przestałam przez to oddychać.

- Nie pomoże. Sama wiesz, że tego nie zrobi.

Nie chciałam już dalej słuchać. Ruszyłam w kierunku swojego pokoju na piętrze, by rzucić się po chwili na łóżko i tak już zostać. Chodziłam tylko do szkoły średniej. Magia była fajna, ale fajniejsza by była, gdyby mnie od środka nie zabijała. Według badań medycznych moje narządy wewnętrzne należą do siedemdziesięciolatka.

Świetnie, prawda?

Łóżko zdawało się być niewygodne. Gdzieś z tyłu głowy zapikało mi, że powinnam zająć się lekacjami, sprzątaniem czy czymkolwiek co by pomogło nie myśleć o tym, co usłysząłam.

Matka i ciocia chciały mi pomóc, ale były bezsilne. A ja miałam już dość wszystkiego. I to serdecznie. Nie wiem, czy to nastoletnie burze hormonalne, ale miewałam również myśli smaobójcze. Co było dziwne, bo mimo wszystko nie chciałam umierać.

Popatrzyłam na butelkę coli, która stała jakby nic na stoliku obok łóżka. Ciekawe, czy taki Asgardczyk może pić colę? Mama wspominała, że tata potrafił jeść wszystko i pić zresztą również. Piwo niemalże kochał.

Chwyciłam butelkę.

I niemal się skradając zeszłam do piwnicy. Gość był już przytomny, co nieco mnie zaskoczyło. Nie musiałam się jednak bać, że mnie zaatakuje.

A jednak to spróbował zrobić. Wzniósł rękę, wykrzywił się niemiłosiernie, a jego dłoń otoczyły zielonkawe płomienie.

Następnie krzyknął.

Przestąpiłam z nogi na nogę.

- Wybacz, nie zdąrzyłam powiedzieć, że każdy czar jakim spróbujesz nas zaatakować, trafi w ciebie - powiedziałam spokojnie. Matki magia ochronna działała całkiem nieźle, chociaż większość zaklęć domostwa była jednak stworzona kilkaset lat przed naszym urodzeniem. I chociaż budynek był zmieniany, rozbierany, burzony i tak dalej... Wciąż działało to wszystko całkiem nieźle.

- Kim jesteś? - wysyczał.

Uniosła brew. Asgardczyk. Żywy. I syczy na mnie. Ale super!

- Och, tylko pomagierem, więc mi grozić nie musisz. Jak zobaczysz taką wymalowaną jak w cyrku... Zaraz, wiesz co to cyrk? - zapytałam na wszelki wypadek. Patrzył na mnie jak na robaka, ale akurat tym się nie przejmowałam. Był słaby w te klocki w porównaniu z Królową Różu Sylvią McKeon, która rządziła w szkole. Nastolatki to bardzo, ale to bardzo zły gatunek. - Tak czy inaczej skup się lepiej na grożeniu jej. Znaczy tej wymalowanej - poradziłam.

A następnie położyłam po jego stronie butelekę z napojem.

Próbował sięgnąć moje ramie, ale tylko odskoczył, z kolejnym syknięciem.

Przypominał mi w jakiś sposób węża. Syczy. Długi. Chudy. I jakiś taki żmijowaty. Jak widać gadanie mamy o Asgardczyka to ściema. Jako fanka Harrego Pottera także pomyślałam niechętnie o nim jak o Snape'ie.

Wyprostował się gwałtownie. Zabawne, ale wydawało mi się, że oni wszyscy powinni być muskularni i wielcy. Był wysoki. I był strasznie chudy.

- Kim jesteś? - powtórzył, mrużąc zielone ślepia.

Podrapałam się po policzku, Magia imion na mnie nie działała, tak samo jak na członków mojej rodziny. Co mógł więc mi zrobić, jak się dowie?

- Katherine Sigyn - przedstawiłam się. Nawet jak naśle jakiś zbirów, to się chłopaki zdziwią. Matka i ciotka tyle zaklęć na mnie rzuciły, że prawdopodobnie przeżyłabym nawet upadek z dwudziestego piętra. Chociaż wolałabym nie sprawdzać. - Ty nie musisz się przedstawiać. One nazwały cię Loki. Ten Loki? - zainteresowałam się bliżej.

Coś obiło mi się o uszy, kiedy w tamtym roku banda kosmitów tak sobie poczyniała w Nowym Jorku. Dobrze się bawili, trza przyznać i patrząc na zniszczenia. Po tej sytuacji ta banda super-bohaterów została naprawdę sławna.

- Nie wiem o czym mówisz - uśmiechnął się słodko.

Uniosłam brew, kiedy on przyglądał mi się z zaciekawieniem. Dalej widział we mnie karalucha, tak przynajmniej myślę, ale teraz karaluch zaczął robić sztuczki i podawać odnóże na zawołanie.

- Władasz nieodpowiednią magią - ocenił wreszcie.

Acha! Czyli coś we mnie wyczuł. Tylko co? Zmarszczyłam brwi. Już chciałam odpowiedzieć, kiedy wściekły głos zza moimi plecami zaskrzeczał tak, że podskoczyłam.

Och, mama.

- Co ty tu robisz?! Natychmiast marsz na górę! - warknęłam tak, że od razu na nią ani na niego nie patrząc powędrowałam ku schodom, by wydostać się z piwnic.

Szybkim krokiem pobiegłam ku kuchni, jak zawsze. Był to swego rodzaju centrum domu, gdzie wszystkie czułyśmy się całkiem dobrze. Zastałam tam ciotkę, która przyglądała się podłodze bez słowa. Co już samo z siebie było dziwne.

- Wszystko gra? - zapytałam. Sama czułam zaniepokojenie, kiedy wracałam do myślenia co zrobi mi matka, jak wyjdzie z piwnicy. Przesiadywanie sobie ot tak z niebezpiecznym gościem... Niespecjalnie mądre. Nawet ja to wiedziałam, ale zaraz przypominałam sobie, że on jest jak mój tata. Jak był mój tata. A to wabiło.

Dopiero teraz spojrzała na mnie. W szarawych tęczówkach błysnęło coś... dziwnego.

- Byłaś na dole? - zapytała z uśmiechem - Chodź tam jak najczęściej. To ważne - poradziła.

Otworzyłam usta.

Zamknęłam usta.

I wzruszyłam ramionami. Nie miałam pojęcia, co ciotunia wymyśliła, ale matka twierdziła, że jest kompletnie, ale to kompletnie szurnięta. Ale podobno taka zawsze była, więc to nie wina mojej magii.

- Pomyślę... - rzuciłam, wracając na górę i zamykając się od środka.