Wiem, że ostatnie za co powinnam się teraz zabierać to nowe fanficki. Ale to tylko oneshot...

00Q ostatnio przejmuje kontrolę nad moim życiem i wczorajsze 6,5h w pociągu skończyło się tym oto tekstem (przez co jest trochę niedopracowany; środowisko pociągowe nie do końca sprzyja pisaniu).

Niezbetowane - tak ostrzegam. (Honey, NIE BIJ.)

To głównie eksperyment z mojej strony, jako że nie ma jeszcze żadnego polskiego tekstu do tego pairingu. Tak więc nawet nie wiem, czy ktoś z rodaków zechce czytać o 007/Q.

Ostrzegam, że mogą pojawić się spoilery do "Skyfall".

I właśnie, żeby nikt nie myślał, że shippuję Brosnana z Cleese'm czy inne zbezeczeństwo - 00Q to pairing ze "Skyfall", z Danielem Craigem jako Bondem i Benem Whishawem jako Q.

Endżoj. Jak ktoś przeczyta, to niech da znać, czy może by chciał coś więcej z tego pairingu.


Bond zacisnął mocniej szczękę, zmuszając swoje mięśnie do dodatkowego wysiłku, który pozwoliłby mu zatrzymać, a najlepiej ostatecznie odsunąć od siebie ostrze wojskowego noża, które nieubłaganie zbliżało się do jego gardła.

Spróbował po raz kolejny się uwolnić i wierzgnął nogami, lecz ciężar ciała napastnika skutecznie przygważdżał go do podłogi.

Przynajmniej wypełnił swoje zadanie. Miał być eskortą swojego partnera w tej misji, a ten Rusek był chyba ostatnim z najemników kręcących się po budynku.

Jeżeli Bond zajmie Ruska, on powinien dać radę wydostać się stąd i wrócić do hotelu bez pomocy 007. Jednakże Bond chyba już przekroczył swój przydział zmartwychwstań i nie dołączy do swojego towarzysza w ich obrzydliwie drogim apartamencie, w którym mogłaby zamieszkać mała rodzina. Już czuł chłód ostrza na swojej szyi. Szczytowy przypływ adrenaliny pozwolił mu znów wycofać ostrze o kilka centymetrów. Ale to już była ostatnia wymiana przewagi w tym pojedynku.

Wtedy padł strzał.

Rusek jęknął głucho i ostrze upadło tuż obok szyi agenta, nagle napierający na Bonda ciężar wydawał się podwoić i napastnik wreszcie padł na niego bezwładnie. Łapiąc łapczywie oddech, Bond zrzucił martwego mężczyznę na bok i podniósł się z ulgą.

Q wciąż stał w pozycji, w której wystrzelił, z pistoletem wycelowanym w miejsce gdzie 007 prawie skończył z brudnym wojskowym nożem w szyi.

- Q?

Młody geniusz odruchowo podniósł na niego spojrzenie i w ciągu ułamka sekundy ponownie opuścił, błądząc wzrokiem po martwym Rusku i rosnącej wokół niego kałuży krwi. Zniżył wreszcie wyciągniętą z bronią rękę. Mechanicznym ruchem zabezpieczył Walthera i schował do torby ze sprzętem leżącej u jego stóp.

- Wracamy do hotelu. Misja wypełniona – powiedział beznamiętnym tonem. Bond ruszył za nim w milczeniu.

ж

Gdy tylko wkroczyli do ich apartamentu, Q rzucił torbę ze sprzętem na swoje łóżko i ruszył do łazienki, trzaskając za sobą drzwiami.

Nie zwrócił uwagi na ból w stawach, gdy padł na kolana na twardą posadzkę i zwymiotował do muszli toalety. Torsje targały nim kilka minut nim wreszcie organizm zrozumiał, że zwracanie płynami żołądkowymi do niczego nie prowadzi. Po dłuższej chwili, podniósł się chwiejnie, wciąż drżąc i oparł o umywalkę. Ściągnął nagle ciążące na nosie okulary i przetarł twarz dłońmi. Jego palców wciąż trzymał się słodki zapach prochu.

Opłukał twarz zimną wodą. Nie potrafił spojrzeć na własne odbicie w lustrze.

Zamordowałem człowieka. Pociągnąłem za spust i strzeliłem mu w plecy.

Poczuł kolejny nieprzyjemny uścisk w żołądku i pociemniało mu lekko przed oczami.

Włączył prysznic i wszedł w ubraniach pod gorący strumień, po czym oparł się o zimne kafelki i zsunął po nich na posadzkę. Wpatrywał się w swoje drżące dłonie.

Dlatego nie chciał nawet próbować zostać agentem. Praca przy biurku nie wymagała rzeczywistego naciskania spustu. Tak jak powiedział Bond podczas ich pierwszej rozmowy.

Bond.

Wyglądało na to, że fascynacja agentem 007 jednak wychodziła poza ramy nieszkodliwego pożądania – jak do tego pory Q określał swoje zainteresowanie. Bo przecież nie zabiłby dla kogoś tylko dlatego…

Q parsknął histerycznym śmiechem.

Wspaniały moment, aby zdać sobie sprawę, że zakochało się w przeklętym Jamesie Bondzie.

Q miał nadzieję, że uda mu się utonąć w tym cholernym prysznicu.

ж

Bond zapukał czterokrotnie do drzwi łazienki.

- Q? W porządku?

Brak odpowiedzi. Agent westchnął i otworzył drzwi bez dalszych pytań.

Q siedział pod strumieniem wody na posadzce prysznica, wciąż w ubraniach. Jego zwykle blada skóra była zaczerwieniona od temperatury. Młody geniusz zapalczywie drapał wierzch swojej prawej dłoni – wraz opłukującą ją wodą, spływała również krew. Bond pokręcił głową ze smutkiem.

Q nie miał być tym, który pociąga za spust.

Agent podszedł powoli do drugiego mężczyzny i usiadł na mokrych kafelkach, pozwalając by ich boki się zetknęły. Q zamarł bez ruchu, jak wystraszone zwierzę. Mokre włosy zasłaniały mu oczy.

- Jeszcze nie zdążyłem ci podziękować, za wtedy… - agent przemówił cicho, ledwie słyszalnie nad szumem prysznica. – Uratowałeś mi życie.

Q zacisnął mocno prawą dłoń, tą którą trzymał broń… Z wydrapanych ran popłynęła nowa fala krwi.

- Dziękuję – powiedział Bond, chwytając krwawiącą dłoń między swoje.

Wiedział, że nie może powiedzieć nic więcej. W takiej sytuacji nie było słów. Bond był więcej niż świadom, że potem nigdy nie było „lepiej", a twarz tej pierwszej osoby prześladowała cię w ciemnościach i czeluściach własnego umysłu. Ale mógł przynajmniej przypomnieć Q, że zabójstwo z jego ręki nie poszło na marne.

Bo chociaż Q już nie raz ratował mu skórę, to Bond też nigdy wcześniej nie dziękował.

ж

Q spał skulony na kanapie, w suchych ubraniach, wciąż bez okularów (jak gdyby dzięki temu, że świat wokół niego był nieostry, mógł łatwiej się od niego odciąć). Odkąd Bond wyciągnął go z łazienki, kwatermistrz milczał, aż Morfeusz przyjął go w swoje ramiona.

Bond był za to wdzięczny. Za kilka godzin czekała ich powrotna podróż do Londynu. Q bał się lotów, więc spędzał je pod wpływem silnych leków, dzięki którym spał całą podróż, jeszcze zanim samolot odbił się od ziemi. Ostatnim, czego teraz potrzebował, to stres związany z nieuniknionym sześciogodzinnym lotem.

Agent nalał sobie kolejną szklankę whiskey i westchnął głośno.

To była ich kolejna wspólna misja po Skyfall, lecz wcześniej Q był jedynie, bardziej lub mnie hojnym, mikołajem z gadżetami produkcji Q-Branch, czasem głosem w jego uchu, który prowadził go między labiryntami ulic egzotycznych miast, gdy ścigał swój cel, lub sam był ścigany, a czasem dobrym duchem, który zza ekranów i klawiatur sterował ruchem ulicznym podczas problematycznych pościgów w metropoliach. Jednak teraz, pierwszy raz, młody kwatermistrz musiał opuścić bezpieczeństwo swojego gabinetu i udać się na misję u boku agenta. Był jedyną osobą, która mogła złamać wirtualne zabezpieczenia tej organizacji, a jedynym sposobem, aby w ogóle włamać się do komputera głównego tej sieci, było fizycznie przy nim być. Naturalnie, ów komputer musiał znajdować się w bardzo nieprzyjemnym miejscu na przedmieściach Moskwy - oczywiście nafaszerowanym najemnikami.

Na początku wszystko szło zbyt gładko. Udało im się sukcesywnie zbliżać do celu i to zaniepokoiło Bonda. Takie misje nigdy nie obywały się bez komplikacji, więc spodziewał, że w każdej chwili sytuacja może obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni. Nie byli pewni ilu napastników mogą się spodziewać i ta myśl wciąż pulsowała w jego umyśle.

Jednak Bond nie spodziewał się, że jego młody kwatermistrz uratuje mu życie, odbierając inne.

Q mógł przejść podstawowe szkolenie MI6, mógł znać budowę i działanie broni lepiej niż wszyscy agenci 00, lecz na to, nic nie mogło go przygotować.

Bond podniósł wzrok na śpiącego Q. Bez okularów, z włosami kręcącymi się jeszcze bardziej dziko niż zwykle, gdy teraz schły po jego „prysznicu", z rozluźnionym wyrazem twarzy, bez swoich błyskotliwych ripost - wyglądał jeszcze młodziej niż na co dzień. Niewinnie – jak na kogoś, kto niecałe trzy godziny wcześniej strzelił komuś w plecy z zimną krwią.

Był to niewątpliwy urok Q. Tak łatwo można było nie dostrzec tego, co się kryło za tym niepozornym pierwszym wrażeniem. Wtedy, w galerii, Bond przez moment naprawdę myślał, że to żart, że ktoś taki może być głową Q-Branch.

Jednak Q szybko umotywował, że zasłużył na swoją pozycję. Wpierw, jeszcze siedząc przed tym przeklętym marynistycznym obrazem, ciętymi ripostami udowodnił, że jest w stanie stawić czoła pyskatemu agentowi 00 i wyjść z tego z podniesioną głową. Potem, nawet pomimo potknięcia z pułapką Silvy, nie można było odmówić mu jego technicznego geniuszu. Jednak najważniejsze było zaufanie, gdy Bond zabierał M do Skyfall, a Q, bez dodatkowych pytań, wbrew zasadom, ryzykując dopiero co uzyskaną pozycję, pomógł mu, wodząc Silvę swoim wirtualnym śladem z okruszków.

Z czasem Bond musiał przyznać, że narodziła się w nim pewna fascynacja młodym kwatermistrzem. Jego niepozornością, akcentem, którego nie powstydziłaby się sama Królowa, smukłym ciałem w tych ohydnych sweterkach. Odkrył też, że ten głęboki głos w jego uchu podczas misji nie irytuje go – tak jak to zwykle bywało - a drogie, prawie niewidoczne zestawy komunikacyjne przestały lądować w drinkach. Q był frapującą enigmą i czasem nawet zastanawiał się czy ten młodzik dałby się uwieść sławnemu 007… Jak smakowałyby te pyskate usta?

Ale to nie wchodziło w grę pod żadną postacią.

ж

Q przespał lot powrotny. Nie rozmawiali już więcej na temat Ruska postrzelonego w plecy i geniusza rozdrapującego własne dłonie.

Obaj byli przecież profesjonalistami.

ж

Q udało się wrócić do rutyny pracy w MI6. Tylko czasem budził się z duszących snów, w których pociąga za spust, a kula z jego broni ląduje w sercu najemnika, który dzierży nóż przy szyi 007. Czasem śnił też o gorących dłoniach Bonda na swoich ciele, ale te mary wcale nie sprawiały, że budził się z lepszym samopoczuciem.

ж

Pewnej nocy, Q wracał do mieszkania ledwie trzymając się na nogach - nie pamiętał, kiedy ostatnio spał dłużej niż godzinę, lub w miał ustach cokolwiek innego niż kolejne litry Earl Greya. Nadzorował równocześnie misje 009 i 007, obie przedłużające się i problematyczne. Chociaż zwykle czekał aż Bond będzie z powrotem w Londynie i na własne oczy zobaczy, że wrócił w jednym kawałku, aby zdać raport końcowy, to dzisiejszej nocy nie miał już na to sił. Nie mógł pozwolić na to, aby paść nieprzytomny przed swoim zespołem – nie mógł pozwolić sobie na jakiekolwiek potknięcia, od kiedy w ciągu swoich pierwszych tygodni jako najmłodszy Q w historii brytyjskiego wywiadu, pozwolił na naruszenie ochrony przez Silvę.

Gdy wszedł do mieszkania, już przy drzwiach odkrył, że alarm jest wyłączony. Sięgnął po broń w bocznej kieszeni torby na laptopa. Chłodny ciężar w jego dłoni, mimo wszystko, sprawiał, że czuł się trochę bezpieczniej.

Potrzebował dwóch sekund, by poznać ciemną sylwetkę na jego kanapie. Wypuścił z siebie wstrzymywany oddech i rzucił broń na blat stołu z obrzydzeniem.

- 007, do cholery, co ty tu robisz? – spytał, zapalając światło. Bond zamrugał kilka razy na nagłą jasność.

- Szukam towarzystwa – odpowiedział, jak gdyby nigdy nic i podniósł szklankę z bursztynowym płynem w geście toastu.

Q przejrzał życiorys Bonda w swojej głowie i od razu tego pożałował. Tego wieczora przypadała rocznica śmierci Vesper.

Kwatermistrz westchnął i padł na fotel obok. Chwycił butelkę stojącą na stole i wziął łyka trunku prosto z gwintu. Skrzywił się mimowolnie, lecz alkohol przyjemnie parzył go w gardło.

- Jesteś wystarczająco dorosły, aby pić?

Q uśmiechnął się odruchowo w odpowiedzi, choć grymas nie odbił się jego oczach. Żarty na temat wieku były ulubionymi w zasobie 007, chociaż dobrze wiedział, że Q już dawno przekroczył ćwierćwiecze.

- Obawiam się, że źle wybrałeś – powiedział kwatermistrz, masując skroń. – Nie jestem dzisiaj zbyt towarzyski.

Rozmawiali o pogodzie, uciążliwych mgłach, ostatniej akcji i o krawatach nowego M („nowego", bo obaj wciąż tak go nazywali, „M" zarezerwowane było dla niej; o niej też nie rozmawiali).

Q nie pamiętał, kiedy zasnął, nadal w fotelu, nie dając rady utrzymać przytomności przy obezwładniającej mieszance przemęczenia i alkoholu.

Ten nocy śnił mu się trzydniowy zarost drapiący go w skroń i lekki pocałunek na jego czole, oraz wyszeptane słowa. Nie będziesz kolejną osobą, którą zdewastowałem.

ж

Minęły dwa tygodnie, nim Q znów odnalazł wyłączony alarm w mieszkaniu i pewnego agenta na swojej kanapie.

- 007, czemu zawdzięczam tę wizytę?

Dopiero wtedy dostrzegł umorusane czerwienią dłonie i sposób w jaki siedział.

- To twoja krew?

W odpowiedzi Bond zsunął marynarkę z ramion, odsłaniając plamę soczystej czerwieni na białej koszuli i dziurę w materiale, którą zdecydowanie wyszarpało ostrze noża.

- Powinieneś iść z tym do skrzydła szpitalnego MI6, a nie nawiedzać kwatermistrza po godzinach.

- Mają mnie tam już serdecznie dosyć.

Q nie mógł powstrzymać parsknięcia krótkim śmiechem.

- Skąd wiesz, że ja nie mam ciebie dosyć?

Q wiedział, że powinien wykopać 007 z mieszkania, zmusić do pójścia do lekarza i przestać poddawać się sentymentom przez swoje absurdalne zauroczenie, ale wtedy spotkał wzrok zmęczonych oczu o odcieniu czystego nieba i poszedł po apteczkę do kuchni.

- Jesteś świadom, że przeszedłem jedynie podstawowe szkolenie medyczne? – zastrzegł kwatermistrz, przemywając ranę. Na szczęście nie było to nic poważnego - potrafił ocenić, że wystarczy kilka szwów.

- Wystarczające. Zrobiłbym to sam, ale nie dosięgnę.

Młody geniusz westchnął z dezaprobatą, pozwalając by jego nozdrza wypełniła metaliczna woń krwi. Jego spojrzenie przeskoczyło na chwilę z rany na łopatce, na resztę odsłoniętych pleców. Nie mógł powstrzymać wzroku przed wodzeniem po wyraźnie zarysowanych mięśniach i liniach dawnych blizn. Wziął głęboki wdech.

Bond odchrząknął. – Trzeba było powiedzieć, że słabo ci na widok krwi, chłopcze.

Q pomyślał, że słabo jest mu na widok czegoś zupełnie innego, lecz w odpowiedzi jedynie szturchnął agenta w ramię.

- Ał!

- Nie myśl, że za to przeproszę.

Sięgnął po igłę i dziękował, że dłonie również były jego narzędziem pracy i potrafił kompletnie powstrzymać je przed drżeniem, jak gdy pracował nad układami scalonymi lub drobnymi ładunkami wybuchowymi.

Skóra Bonda była gorąca pod jego palcami.

ж

W Abu Dhabi, 007 znów wrócił do swojego hobby. Lecz gdy tym razem „umarł" i zniknął bez wieści, jedna osoba w MI6 nie przestała go szukać, przesiadując z kubkiem Earl Greya długo po godzinach.

Gdy najmłodszy Kwatermistrz w historii brytyjskiego wywiadu odnalazł go po dwóch tygodniach w Indiach, przetrzymywanego przed tę samą mafię ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Bond pojawił się w Q-Branch z paczką herbaty Darjeeling jako prezentem, a Q w podzięce wyrzucił go z gabinetu.

ж

Bond smakował jak whiskey i cierpka kawa, a jego dłonie pachniały prochem.

Q przeklinał samego siebie w myślach za to, że poddał się i stał kolejną jednorazową zdobyczą uwodziciela Jamesa Bonda. Obiecał sobie, że do tego nie dopuści…

Jednak poczucie winy i wszelkie myśli szybko ulotniły się z jego głowy, gdy jedna z tych gorących dłoni wplotła się w jego włosy, a druga zaczęła gładzić jego udo. Nie mógł powstrzymać zduszonego jęku, gdy język agenta zaczął przywłaszczać sobie jego usta.

Nie pamiętał, która z kolei była to wizyta Bonda w jego mieszkaniu, ale był zdecydowanie pewien, że już ostatnia.

ж

- Mów mi James.

ж

Wodził palcami po plecach śpiącego kwatermistrza, wsłuchując się w regularny oddech młodszego mężczyzny.

Miał do niego nie wracać, odciąć się, wrócić do relacji zawodowych - obiecywał to siebie za każdym razem. I za każdym razem znów pojawiał się u progu mieszkania, a Q zawsze go wpuszczał. Bond nawet nie pozwalał nazywać tego, co dawał mu Q szczęściem czy ukontentowaniem - nigdy nie były one długotrwałym gościem w jego życiu. Lecz, czy tego chciał, czy nie, uzależniał się powoli od młodego geniusza.

Wszystko, czego James Bond dotykał się w życiu, wreszcie umierało, bez względu na jego uczucia i starania. Okazało się to wspaniałym atutem w jego pracy, i dewastującą cechą w życiu osobistym, rodząc czarną dziurę w jego wnętrzu, w którą nauczył się wrzucać wszelkie uczucia, które mogłyby doprowadzić do kolejnego upadku. Nikt nie potrafił trwać przy nim i nie spłonąć.

I teraz, gdy wpatrywał się w twarz śpiącego Q, błagał wszelkie bóstwa i siły nadprzyrodzone, aby ta niepozorność kochanka, która go tak zafascynowała od samego początku, okazała się mylna i w tej kwestii. Niech ten chłopiec bez imienia okaże się tym, który nie podda się śmiercionośnej miłości Jamesa Bonda.

жжж


Tak sobie przypomniałam, że chyba powinnam też wspomnieć, że nie jestem fanką "starych" Bondów. Jedyne filmy, które szczerze mi się podobały to "Casino Royale" i "Skyfall" (o zgrozo dla kanonu).
I do what I want.

I musicie przetrawić te patosy tu i ówdzie wyskakujące jak filip z konopii... Jesienna deprecha.