Tytuł oryginału: The Presbury Letters

Autorka: Katie Forsythe (aka wordstrings)

Zgoda na tłumaczenie: odgórna

Tłumaczka: Pirania

Beta: Verbena

Ten tekst jest kontynuacją uniwersum rozpoczętego w „Czterech molowych interludiach na solowe skrzypce".


Bezimienny medyczny schron gdzieś pod Guillemont. Wrzesień, 1916 r.

Początkowo byłem na tyle wytrzymały, że nie korzystałem z mojej racji rumu. To pijalny, chociaż palący płyn, ale nie jestem jego entuzjastą i wolę wieczorem paść na moją twardą pryczę z czystą głową. Ostatecznie nigdy nie wiem, kiedy znów będę zmuszony stanąć na nogi. Śmiercionośne potyczki nie odróżniają światła słońca od światła gwiazd, a dalekie wystrzały nigdy nie ustawały. Lecz kiedy minął rok i krajobraz wokół mnie ulegał zmianom, ale krew zawsze pozostawała gęsta i czerwona, zacząłem rum doceniać.

Miałem mały, blaszany kubeczek bez ucha – w Londynie używa się takich do ukrycia monety przed nieuważnym hazardzistą. Postawiłem go przy łokciu, pełen płynu, który zapewne sączą kaperzy na środku Atlantyku. Potem usiadłem, by napisać do mężczyzny, który nocą królował w mych snach; wysoki i elegancki, ubrany w czarny kapelusz i po mistrzowsku uszyty frak.

Mój stolik się kiwał, gdyż jedna noga była zbyt krótka. Podłożyłem pod nią rozpłaszczone pudełko po pociskach artyleryjskich. Gdybym musiał pisać listy na odwrocie futerału na strzelbę, nie mógłbym się odpędzić od przytłaczającej myśli o Afganistanie i cały proces, poza czystą przyjemnością, miałby w sobie iskrę cierpienia. Ale tutaj otaczały mnie lasy, a nie piasek, okopy wypełniał grzyb, nie wypalone słońcem kości, i byłem posiadaczem stolika z odpowiednim trójnożnym stołkiem. Miałem też czytelnika, który sprawiał, że moje życie nabierało sensu. Łyknąłem rumu i uniosłem pióro.

Dzisiaj uczyniłem coś dobrego, co wypełnia mnie wdzięcznością, gdyż mężczyźni, których leczę, już i tak są chorzy od saperek, mokrych butów i natykania się na połowicznie rozłożone kończyny, kiedy wyrzucają z okopów część brudu poza swoje przeklęte domostwo. Oczywiście, my żyjemy w pewnym oddaleniu od tych bagnistych wrót do piekieł. Jak daleko? Nie powiem, i tak zostanie to wycięte. Ale ni stąd, ni zowąd dostarczono mi pięciu biedaków – najmłodszy nie mógł mieć jeszcze siedemnastu lat – którzy zostali oddzieleni najazdem od oddziału i wylądowali na ziemi niczyjej, na kamienistym pagórku. W czasach pokoju żaden rozsądny człowiek nie zapragnąłby takiego pagórka. Nie mogę nie pomyśleć, że była to tylko wyprawa zwiadowcza albo też może - -. W innym wypadku byłoby ich więcej. Dwóch z nich ciężko ucierpiało z rąk niemieckich strzelców, ale myślę, że przeżyją. Dwaj inni – w tym młodzik, o którym wspominałem – zostało ofiarami umiarkowanych oparzeń po eksplozji jakiejś zrzuconej bezbożnej chemicznej substancji. Przypuszczam, że jest to coś podobnego do nafty, ale o wiele bardziej złowrogiego.

Ale dobry uczynek, o którym napisałem, miał więcej wspólnego z kaprysem niż z opatrzeniem ich ran. Piąty mężczyzna był pod pięćdziesiątkę. W brzuchu utkwił mu kawałek pocisku – usunąłem go z najwyższą ostrożnością, gdyż początkowo myślałem, że uszkodził śledzionę i niepokoiła mnie możliwość krwotoku i szoku toksycznego. Ale wszystko poszło doskonale, mój przyjacielu, a kiedy już kończyłem zszywać pacjenta, spytał zamierającym głosem, czy mam dostęp do gorącej wody.

- Oczywiście – odpowiedziałem – inaczej wzdragałbym się przed leczeniem kogokolwiek, bo nie miałbym czystych przyrządów medycznych.

- No więc mówię, o co chodzi, do diabła – powiedział. To był smagły jegomość, Holmes, z sumiastymi wąsami, i skojarzył mi się z dokami. W lepszych czasach mógł być pracownikiem magazynu albo dokerem. - Ten cholerny, bezużyteczny bunkier, który mieliśmy znaleźć, jest w - – - i aż roi się tam od Szkopów, ale w drodze nadzialiśmy się na chatę. Jasna sprawa, nikogo tam nie było, przekręciliby się z głodu, ale pomyszkowałem tu i ówdzie i znalazłem dwie rzeczy: jedna jest jak dar z nieba, a druga to prawdziwy cud: puszka pierwszorzędnych, prawdziwych, wspaniałych liści herbaty. I kobiecy złoty naszyjnik schowany pod zabłoconą podłogą. Przysięgam na Biblię, to nie była kradzież. Moja żona, doktorze, jest biedna jak mysz kościelna odkąd mnie tu wysłali, więc mam propozycję. Wygląda pan na uczciwego człowieka. Niech pan wyśle naszyjnik do mojej kobiety w Bethnel Green, a herbatę niech pan sobie zachowa. I wypije na zdrowie.

Nie muszę chyba mówić, że zgodziłem się wysłać naszyjnik. Początkowo odmówiłem przyjęcia herbaty, ale zgodziliśmy się na kompromis i podzieliliśmy ją na pół. Miał rację. O wiele szlachetniejszy gatunek niż ta słonawa mieszanka, do której zwykle mam dostęp.

Przerwałem, w zamyśleniu kopiąc w ziemi obutą stopą.

Holmes wie, że kiedy chodzi o opowiadanie historii, jestem wytrawnym kłamcą. Jestem kłamcą tak doskonałym, że przepełnia mnie wdzięczność, iż zgubiłem pamiętnik pisany podczas poprzedniej wojny. Inaczej mógłbym naprawdę uwierzyć w jego zawartość. Tak wyśmienicie żongluję półprawdami, że nawet Holmes z trudem rozpoznaje niektóre ze spraw, w których pojawia się na łamach „Strandu", na podobieństwo rycerza w eleganckich spodniach. Zna mnie jako jednego z najwybitniejszych kłamców na świecie. Kłamię naturalnie tylko piórem, nigdy ustami, ale on o tym wie.

Więc zanim wyjechałem na wojnę, a on zostawał, by pracować z wywiadem w Londynie, nocą przed tym potwornym pożegnaniem na peronie, podniósł się na łokciu, położył dłoń na moim nagim gardle, spojrzał mi prosto w oczy i wydał jeden ze swoich niepodlegających dyskusji nakazów.

- Nie wolno ci mnie okłamywać – powiedział. - Przysięgnij, że nie będziesz tego robił.

Nie mogę nic poradzić na to, że go słucham, kiedy w ten sposób wydaje polecenia. Więc mówię mu prawdę.

Ale co też mogę mu powiedzieć? Czasem łamię sobie nad tym głowę. Wziąłem kolejny łyk odurzającego płynu i poczułem, jak pali mnie w gardle. Kilka kilometrów dalej rozległ się ogłuszający huk. Gdzieś w lasach. Nie mogę napisać najważniejszej prawdy ze wszystkich: że go kocham i że życie bez niego to piekło. Nie mogę też napisać mniej istotnej prawdy: że życie tutaj byłoby piekłem, nawet jeśli pominąć jego potworną nieobecność. Notuję więc ostrożnie drobne prawdy.

Ostatnio zacząłem opowiadać mu historie. Historie, które nie rozgrywają się we Francji, historie o Anglii i o mężczyźnie, którego kocham. Krótkie anegdotki rozgrywające się do późnego 1916 roku. Ale tego dnia napisałem o jednej z naszych prawdziwych spraw; zmieniłem ją tylko przez wzgląd na wisielczy humor i zwykły absurd.

Jeśli pozostanę bez zajęcia przez całą wojnę, myślę, że mogę stracić rozum. A gdy nadejdzie moment powrotu, redaktorzy w Strandzie będą chcieli całych stosów opowiadań o Tobie. Od czego więc powinienem zacząć? Czy powinienem opisać jedną z Twoich ulubionych spraw?

Sherlock Holmes od dawna zachęcał mnie do opublikowania niezwykłej historii profesora Presbury'ego. Miałem to uczynić choćby z tego powodu, by raz na zawsze rozwiać obrzydliwe plotki, które jakieś dwadzieścia lat temu zaczęły krążyć na uniwersytecie, a następnie przedostały się do kręgów naukowych Londynu"*.

Mam nadzieję, że chociaż Cię rozbawiłem. Bo nie wiem, czy wiesz, ale potrafię to zrobić. Może i jestem wyczerpany, może i moje stopy są całe w pęcherzach, ale wciąż mogę opisać tę idiotyczną parodię tajemnicy. Skończę teraz to niedługie wprowadzenie, żebyś nie wiedział, czy moja groźba, że opiszę alternatywną wersję – wersję, w której z entuzjazmem zgadzasz się, bym zmienił historię – jest prawdziwa.

Jeśli okaże się, że absolutnie nie jesteś w stanie przekonać swego brata, by odwiedził z Tobą włoską restaurację, którą nie jest Ristorante di Trevori, to miej pewność, że pójdę z Tobą do Marcini niezwłocznie po moim powrocie. Jeśli okaże się, że usunęli z menu agnoletti z jagnięciną – lub też już nie są w stanie przygotować ich z tych samych mistycznych składników – ogłosimy krótką żałobę, po czym skierujemy się bezpośrednio do Florencji. I nie wrócimy z niej zbyt szybko, nie, dopóki nie zatęsknimy za Sussex i nie zachce nam się pajdy dobrego, angielskiego chleba, polanej miodem prosto z plastra.

Ta myśl sprawiła, że zgłodniałem, więc zakończę list kulinarnym akcentem. Nie powtórzę tej pomyłki szybko, zapewniam Cię – wołowina w puszce stała się reprezentacją samego piekła dla Twojego uniżonego sługi. Tęsknię za gotowanym jedzeniem, i to nie tylko za posiłkiem. Tęsknię za wieloma innymi rzeczami.

Zawsze Twój,

John Watson[/i]

Londyn, Pall Mall. Grudzień, 1916 r.

To była starannie przemyślana wojna wymierzona przeciwko mojemu umysłowi.

Mój umysł był moim największym wrogiem. Mój boleśnie kreatywny, taktycznie genialny, zawsze praktyczny umysł. Gdybym mógł wymienić się na mózgi z przygłupią dziewczyną z fabryki na te cztery lata, które Watson spędził we Francji, zrobiłbym to. Zamieniłbym się bez mrugnięcia okiem ze zwykłą krową. Gdybym mógł osunąć się w śpiączkę, bez namysłu zdecydowałbym się na takie rozwiązanie, ale wtedy nie mógłbym poświęcić każdego momentu na doprowadzenie tej wojny do jak najrychlejszego końca.

I, Boże, jak bardzo musiałem ją zakończyć!

Na początku widziałem wszystko. Zbyt wiele. A informacje leżały gotowe na biurku mego brata. Pistolety. Przemarsze wojsk. Broń chemiczna. Iperyt siarkowy. Boże w niebiosach, te rewelacje codziennie rozdzierały mnie na strzępy. Na początku, kiedy jeszcze pobłażałem sobie nieco i pozwalałem na chwile obrazowych dedukcji, absolutnie wszystko mogło pchnąć moje serce w ślepą panikę. Zdarzyło mi się zerknąć na telegram z zakodowaną listą – ponury manifest, seria liczb – i mapę leżącą na dębowym biurku mego brata... i niemal wylądowałem w szpitalu. W każdej chwili wiedziałem z dokładnością do pięćdziesięciu kilometrów, gdzie mój przyjaciel się obecnie znajduje. Mój brat postarał się o to. Zaś z tych pozornie niewinnych papierów wynikało, że góra za tydzień zginie. Najprawdopodobniej od rany postrzałowej, ale eksplodujący w okopie ładunek także był możliwy.

Mycroft podniósł na mnie wzrok z drugiego końca gabinetu, znad szalonych szkiców w swoim wojskowym dzienniku, i zmarszczył brwi.

- Przestań.

Nie odpowiedziałem.

- Sherlocku – powiedział wyraźnie. - Widziałem to samo co ty, ale ty nie widziałeś wszystkiego, co widziałem ja. Dodatkowo ja sobie nie pozwalam na to, żeby naprawdę to widzieć. Zamknij choć raz oczy swojego umysłu.

- Co mogę na to poradzić? Zawsze to widziałem. Całe moje życie – odparłem nieszczęśliwie. Oparłem się o jego regał z książkami i wcisnąłem dłonie do kieszeni.

- I teraz z tym skończysz – zakomenderował mój brat, układając papiery. - To co innego, niż gdy patrzyłeś na ślady dorożki na naszym podjeździe i odczytywałeś wydarzenia ostatnich sześciu godzin. Mogę ci pozwolić, być coś wiedział, byś wykorzystywał swoją niewyczerpaną energię dla naszego dobra, ale nie, żebyś to widział. Słyszysz, co mówię? Osobiście powstrzymam twój umysł, jeśli będę do tego zmuszony. Jesteś Sherlockiem Holmesem, nie Kasandrą ze starożytnych mitów. Odmienimy bieg ostatnich sześćdziesięciu lat.

- Nie mogę. Mój umysł nie działa w ten sposób – wyszeptałem w rozpaczy.

- Będzie musiał. - Mój brat podniósł się, podszedł do mnie i położył mi dłoń na ramieniu. Nie zabrał jej, dopóki na niego nie spojrzałem i nie zobaczyłem moich własnych oczu w wielkiej, obwisłej, sześćdziesięciosiedmioletniej twarzy.

- Nie powinien był tego robić – powiedziałem przez zaciśnięte zęby. Nigdy wcześniej i nigdy później nie wypowiedziałem już tych słów.

- Nie, ale zrobił – odparł miękko Mycroft. - Zachowuj się logicznie. Nie odzyskasz go jeszcze przez wiele miesięcy, być może nawet lat. Masz więc dwie możliwości do wyboru. Albo zachowuj się dalej w taki sposób i przekonaj się, jak długo możesz wytrzymać, zanim się załamiesz – osobiście daję ci trzy miesiące, a jeśli wojna będzie coraz gorsza, czego się spodziewam, to dwa i pół – albo przestań widzieć różne rzeczy. Myśl o nich abstrakcyjnie, bo jesteś mi potrzebny, ale przestań je widzieć, petit frère. Proszę, przestań. Spróbuj dla mnie.

- Dobrze – wykrztusiłem. Nie zdawałem sobie sprawy jak płytko oddycham, gdyż patrzyłem, jak on wciąż i wciąż znika w falach krwi i strzałów. Kiedy się zgodziłem, mój brat natychmiast osunął się w zwyczajną mu, odległą obojętność.

- Dzielny chłopak – powiedział nieobecnym tonem, wracając do swojego biurka.

- Nie będę w stanie zrobić tego sam – dodałem impulsywnie.

- Oczywiście, że nie. Już wysłałem wiadomość do twojego hotelu. Zostaniesz ze mną na Pall Mall dopóki to wszystko się nie skończy.

Zazwyczaj przynajmniej udałbym oburzenie. Szczerze mówiąc, próbowałem. Ale czułem tylko bolesną wdzięczność. Byłem wdzięczny memu bratu, że zna mnie lepiej, niż ja znam samego siebie, ale jeszcze bardziej wdzięczny byłem, że nawet mnie nie spytał. Być może bym odmówił. Być może do reszty postradałbym rozum.

- Nie jesteś w stanie mieszkać z innymi ludźmi – stwierdziłem zamiast tego.

- To nie z tobą nie byłem w stanie mieszkać lata temu – odparł nieco niecierpliwie. - Zapewniam cię, z tobą mieszkać mogę. I zamierzam. O ile nie zniszczysz mojej biblioteki, nie będziesz mi podkradał proszku do zębów i nie zrujnujesz mi zasłon dymem tytoniowym, będę uważał się za szczęśliwca i przysłużę się krajowi, zatrzymując cię w swoim domu. Widzisz, ja także jestem patriotą. Ponadto teraz nie muszę się martwić, że będziesz spraszał do moich pokojów gościnnych wymalowanych dewiantów. Prawdziwe błogosławieństwo.

Stałem, milcząc, jak rażony piorunem. Gwałtownie podniósł głowę i spojrzał na mnie.

- Nie wiem, ile lat potrwa ten konflikt, ale chyba nie spędzimy ich, udając, że doktor Watson nie istnieje, prawda? - zapytał surowo.

Pokręciłem głową.

- Wypowiedz jego imię.

Nie kierowało nim okrucieństwo. Nawet wtedy to wiedziałem. Ale wydawało mi się to okrutne, chociaż nie byłbym w stanie wyobrazić sobie większej dobroci. Mycroft w milczeniu czekał, aż dokonam cudu. Wymagał ode mnie jedynie niemożliwości, a jego oczy tkwiące w zwałach skóry migotały jak sztylety.

- Watson istnieje. Jest we Francji. A my, bracia Holmes, zrobimy co w naszej mocy – powiedziałem z całą odwagą, jaką byłem w stanie zebrać.

- Wiesz, są takie dni, kiedy prawdziwie cię podziwiam – rzucił mój brat z uśmiechem. - Sprawmy, by były nieco częstsze, dobrze?

I dokładnie to zrobiliśmy.

W momencie, w którym otrzymałem pierwszy z serii listów, które zacząłem określać mianem „presburskich", byłem już prawdziwym adeptem w dowiadywaniu się różnych rzeczy bez wyobrażania ich sobie. Na przykład byłem w stanie złamać zaszyfrowaną niemiecką wiadomość i odczytać jej zawartość, a jednocześnie nie zaglądać do kolejnych okopów pełnych rozkładających się ciał z larwami wypełzającymi z kieszeni, chociaż wiedziałem, że taki będzie rezultat działań wywiadu. Byłem w stanie spojrzeć na mapę – bardzo dokładną mapę – i na notatnik mego brata leżący na biurku (które stało zaraz obok mojego biurka, o wiele bardziej zabałaganionego), i chociaż wiedziałem, że zabraknie wody, nie widziałem ludzi pijących brudne okopowe ścieki i umierających na dyzenterię, chociaż niewątpliwie dokładnie to miało miejsce. Jestem doskonałym chemikiem. Zanim otrzymałem pierwszy list presburski – w 1916 roku – mogłem dokładnie wyjaśnić sali pełnej mężczyzn, co się dzieje z człowiekiem pod wpływem nowo wynalezionego gazu, po jakim czasie gaz ten się ulatnia, z jakiego dystansu należy go wystrzelić i w przeważającej liczbie przypadków nie słyszeć krzyków.

Kiedy tamtej nocy wracaliśmy do domu, dzieliliśmy taksówkę, co nie zdarzało się często. Na niebie widniały gwiazdy i zamglony księżyc. Kiedy mamy okazję, zawsze jeździmy z Mycroftem jedną taksówką, ale zazwyczaj tej okazji brakuje. Mój brat zbyt często wraca do domu o świcie, a wiem, że o dziewiątej znów musi zasiąść za biurkiem ze słuchawką telefonu w dłoni. Ja natomiast zbyt często spędzam noce w Whitehall, sporządzając notatki na temat bombardowań z powietrza, zamiast wrócić do domu i skończyć je rano.

Mam w głowie jedną myśl, której nie jestem w stanie pozbyć się za żadne skarby: jeśli chociaż o minutę przesunę w czasie sporządzanie raportów wywiadu, złożą mi u stóp ciało Johna Watsona. Statystycznie to nie powinno się zdarzyć. Ale jeśli spóźnię się o milisekundę, to tak będzie. Wiem o tym.

- Gdzie, do diabła, są moje klucze? - wymamrotałem, przeszukując kieszenie.

Mój brat stał w milczeniu. Milczał, gdyż widział wybrzuszenie w wewnętrznej kieszeni mej marynarki. Wiedział więc, że za moment znajdę klucze. Otworzyłem przed nim drzwi i wszedłem do środka, nieuważnie chwytając czekającą na nas stertę listów.

Jedna koperta zwróciła moją uwagę.

Mycroft i ja otrzymujemy dużo korespondencji. Większość to listy z zagranicy. Część jest prawdziwie żałosnym przykładem tego, co nazywam marnowaniem ołówka - tak jakbym miał czas na intelektualne zagadki, podczas gdy moją głowę zaprząta skończenie wojny, a być może nawet Wojny! Część to kilka zdań nakreślonych przez naszych znajomych, którzy zastanawiają się, kiedy właściwie skończymy wspomnianą Wojnę.

Reszta to listy od Watsona.

Wydają się zwyczajne. Nie są zbyt cienkie, nie są też plikami papieru. Zupełnie codzienna korespondencja. Ale są dziwnie podstemplowane i pachną wojskiem; mają pieczęcie i ślady cenzury. Dzięki nim jestem w stanie się wyprostować i przeżyć po czterech godzinach snu w nocy. Jak marionetka. Dlatego nigdy nie daję po sobie znać, że właśnie jeden z nich otrzymałem.

Weszliśmy na górę i zapaliłem lampę gazową. Rzuciłem korespondencję na stół, podszedłem do niewielkiej szafki Mycrofta stojącej po prawej stronie jego eleganckiego kominka i nalałem whiskey do dwóch szklanek. Na tym polega moje zadanie. Skoro dla mego brata niecodzienny i nieco niepokojący jest mój kwaterunek w jego domu, mogę przynajmniej stworzyć rytuały. Mycroft ogromnie ceni sobie rytuały. Dla mnie natomiast tworzenie ich jest przerażająco bolesne. Więc przez wzgląd na niego jedynie udaję, że je tworzę.

Podałem mu alkohol. Przyjął szklankę, opadając na swój kremowy, aksamitny fotel z cichym westchnieniem ulgi. Widząc to, uśmiechnąłem się i ukryłem uśmiech w napitku.

- Nie przeczytasz? - zapytał. Jego przenikliwe, srebrne oczy pozostawały leniwie zamknięte.

Wróciłem do stołu, wziąłem list i przeczytałem go. W którymś momencie musiałem się dziwnie wzdrygnąć. Mycroft nic nie powiedział, ale otworzył oczy, a potem znów je zamknął.

- O co chodzi? - zapytał jakiś czas później, kiedy już opróżnił swoją szklankę i wstał, by przygotować się do spoczynku.

- O nic – mruknąłem. - Opowiada tylko historie.

- I to cię niepokoi?

- Nie. I tak.

- Petit frère, teatr prawdziwie mnie fascynuje, a w twoim towarzystwie nie brakuje mi dramatyzmu, ale muszę ci życzyć dobrej nocy. Chyba że zaczniesz się wyrażać o wiele bardziej konkretnie.

- Kiedy opowiadasz historie? - odparłem dość szorstko.

Mycroft wyprostował się, a potem znów zgarbił. Miał na sobie czarną kamizelkę, a na niej gołębioszary surdut. Wyciągnął zegarek i sprawdził godzinę. Nie był niegrzeczny – był po prostu sobą. Zamknął zegarek i skinął głową. W obecności Mycrofta rzadko mam rację, ale kiedy już ją mam, przyznaje mi ją ze szczerością, której będę się próbował nauczyć do dnia mojej śmierci.

- Co należy zrobić, kiedy prawda jest zbyt mroczna, by ją zapisać?

Zastanowiłem się.

- Gdybym był jakimś delikatnym pierwiosnkiem, zdusiłbym ją w sobie.

- A więc masz odpowiedź – powiedział z ponurym uśmiechem, kierując się w stronę sypialni. - Jesteś lewkonią.

Nieuważnie pomachałem mu dłonią na pożegnanie. Potem poszedłem do biurka, wziąłem pióro z dobrą stalówką i rozejrzałem się za papierem. Rozluźniłem ramiona – zapisałem już wiele stron tego dnia – i położyłem przed sobą kartkę papieru.

Mój drogi Watsonie,

Opowiedziałem mu kilka zabawnych historii z Whitehall – zupełnie prawdziwych, lecz niezbyt drażliwych. Pisałem głównie o kancelistce, która posunęła się do opryskania perfumami informacji dla mnie. Jestem wystarczająco posunięty w latach, by być jej ojcem, a jednocześnie tak zdegenerowany, że nigdy bym nie spojrzał na podobne jej z choćby krztyną pożądania, zatem wcale nie jestem wystarczająco stary, by być jej ojcem, gdyż posiadanie potomstwa – o ile dobrze mi wiadomo – zaczyna się od kopulacji. Nigdy bym nie próbował wzbudzić w Watsonie zazdrości. Ale on wie, że nigdy mnie fizycznie nie pobudzi jej czar, a moja irytacja z jakiegoś powodu zawsze go bawi.

Potem poczułem przypływ odwagi.

Czy zamierzasz się upierać przy opisywaniu mi historii profesora Presbury'ego? Znam ją aż za dobrze i błagam, żebyś się powstrzymał. Czyżbyś sugerował, że żadne inne sprawy nie przydają Twemu pióru wystarczającej siły grawitacji, aby opadło na kartkę? Przysięgam, że wiadomo mi o małpach i o tym, co zmieniające świadomość narkotyki mogą zrobić ze starym człowiekiem. Jeśli zamierzasz się upierać, mam tylko jeden wniosek: spraw, żeby ta opowieść miała znaczenie, mój drogi przyjacielu. Jeśli chcesz opowiedzieć mi historię, którą już znam, chciałbym, byś pozwolił mi nauczyć się z niej czegoś nowego. Nie oszczędzaj mnie, ale chcę wiedzieć, co widzisz i o czym myślisz. Nie to, co widziałeś i co myślałeś. To sytuacja niepodobna do żadnych innych. Myślę, że nawet gdy byłem w Ameryce, sytuacja była inna. Kiedy byłem w Ameryce, usiłowałem powstrzymać lawinę. Teraz próbuję wygrzebać nas wszystkich spod śniegu.

Mój brat wreszcie udał się na spoczynek i muszę podążyć za jego przykładem. Moje jutrzejsze zadania będą delikatne i wymagające poświęcenia całej uwagi. Zwłaszcza gdy się jest głupszym niż Mycroft (to znaczy, kiedy jest się każdym innym człowiekiem w Anglii). Wiesz, jestem rozdarty: z jednej strony chcę Ci wysłać te bazgroły jak najszybciej i uzyskać więcej informacji, z drugiej – mam ochotę opóźnić wysyłkę, by powiedzieć Ci, co się jeszcze wydarzy. Nie jest to może najtrudniejszy z wyborów, do których byłem w życiu zmuszony, niemniej dość ciężki. Myślę, że rozumiesz, co mam na myśli.

Na drzwiach wiszą bożonarodzeniowe wieńce, a na Regent Street zawieszono całkiem imponujące światełka, chociaż pokaz jest nieco bardziej ubogi niż w innych latach. Wolałbyś, żebym spędził Święta w zwykłym mi obrzydzeniu do dekoracji czy też żebym dręczył mego brata ich nagłą obecnością we wszystkich pokojach? Moim pierwszym wyborem byłoby zachowanie przyzwoitości, nawet jeśli tylko przez wzgląd na długoletnią praktykę, ale nie mogę się nie zastanawiać, co by zrobił, gdyby wszedł do mieszkania przybranego jemiołą. Pozostawiam Cię z tym wyborem, mój drogi przyjacielu – gałązki ostrokrzewu na jego kominku i figurka aniołka na biurku? Czy też powinienem zachować się statecznie i cywilizowanie?

Twój sługa,

Sherlock Holmes

Być może nieuczciwe było sugerowanie mu, że życzę sobie tylko nowych, a nie starych historii. Zastanawiałem się nad tym, wkładając kartki do koperty. Ale tym razem to on mnie zostawił, poza tym go znałem i nie zamierzałem zmienić się w zmodyfikowaną wersję samego siebie. Nie w czasie wojny. Nie kiedy on przebywa na bujnych polach śmierci. Nie kiedy robił to celowo.

Ostatecznie tym razem to on mnie zostawił.

Dwukrotnie zostawiłem Johna Watsona. Za pierwszym razem zrobiłem to, by ratować mu życie. Za drugim – by przysłużyć się mej ojczyźnie. Nienawidziłem każdej sekundy obu tych okoliczności. Watson zostawił mnie z zupełnie innego powodu.

Nie do końca wiedziałem, jaki to powód. Miał on coś wspólnego z bardzo prawdziwym honorem, odwagą i poświęceniem. Miał coś wspólnego z odzyskaniem chociaż cząstki tego radosnego młodzieńca, którego zostawił na pustyni... a może z przekonaniem się, czy ten człowiek jeszcze istnieje, wyblakły od słońca, ale wciąż cały i gotów na wszystko. Miał coś wspólnego z odsyłaniem innych radosnych młodzieńców do domu – czy to całych, czy w kawałkach. Nie miał też z tym wszystkim niczego wspólnego.

Skierowałem wzrok na sznur „Strandów" stojących na półce mego brata i westchnąłem.

Być może sam nie wiedział.

Wtedy miałem już doskonale wytrenowany umysł, więc tej nocy nie zastanawiałem się, czy nie byłoby lepiej, bym sam pozostał w niewiedzy.

Bezimienny medyczny schron gdzieś pod Guillemont. Marzec, 1917 r.

Przeczytałem cenny list dwukrotnie, a potem złożyłem go starannie i dołączyłem do innych, leżących w skórzanym neseserze, który trzymałem w nogach łóżka razem z pistoletem i dokumentami.

Było przeszywająco zimno, ale wiejący wiatr był cudownie czysty. Poza tym łatwiej przychodzi mi znoszenie chłodu niż upału. A więc kiedy tej nocy wyszedłem z namiotu, by obserwować fajerwerki (tak je nazywałem na własny użytek), byłem spokojny, choć zmęczony. Czułem z tego powodu wdzięczność.

Wiedziałem, że Sherlock Holmes ma rację. Miał rację, domagając się ode mnie prawdy i miał rację, obawiając się, że się od siebie oddalimy. Nic innego nie byłoby w stanie do tego doprowadzić, ale mój przyjaciel musiałby być nadczłowiekiem, aby nie obawiać się, że Wojna dokona tego, czego nie udało się osiągnąć wszelkim innym wojnom.

A mój przyjaciel jest bardzo, bardzo ludzki. W moim przekonaniu jest najlepszym przedstawicielem tego gatunku.

Kiedy tej nocy zasiadłem z rumem na podorędziu, piórem w dłoni i odległym staccato wystrzałów w tle, zrobiłem co w mojej mocy. Chciał ode mnie prawdy, a ja chciałem być mu posłuszny, gdyż to zawsze była moja największa radość i zaszczyt, a czasem Holmes wie lepiej ode mnie, czego potrzebuje. Osobiście myślałem, że to zły pomysł. Ale i tak zrobiłem co w mojej mocy.

Każdego dnia coraz bardziej się męczę, próbując nadążyć za sznurem mężczyzn przechodzących przez nasz skromny garnizon. Mijają nas siły zmierzające z posiłkami do okopów w - lub też w -, a czasami, z całą pewnością, w - - - - - - -. I wracają tą samą drogą, Holmes, zawsze tą samą drogą, bo tkwimy tu na dobre. Wracają jako swoje cienie. Jest gorzej niż w Afganistanie, to nie może się równać z niczym, co w życiu widziałem. W Afganistanie prześladowały nas koszmary pełne surowego barbarzyństwa i Ghazich**, którzy najchętniej wolno by nas wykrwawiali. Kiedyś jednego zabiłem. Mówiłem Ci o tym? Był jeńcem i przez niedbałość umierającego z pragnienia żołnierza udało mu się złapać nóż. Podrzynał gardło chłopca, który nazywał się Collishan, kiedy strzeliłem mu w oko. Nigdy Ci o tym nie powiedziałem. Ale na pewno to zgadłeś.

Tutaj boją się zgnić, nie mogąc umrzeć.

Ze dwa miesiące temu byłem w okopie. Wybacz, że Ci o tym nie powiedziałem, albo też dodaj to do listy moich niewyrównanych rachunków. Wybuchła epidemia tyfusu i chcieli, bym zaproponował zmiany, kiedy będą przewozić chorych.

Nie umiem tego opisać. Londyński ściek zostawiony samemu sobie, tylko bez szczurów, niezbędnych, by zjeść odpadki. Woda w niektórych miejscach głęboka na sześćdziesiąt centymetrów. Chociaż... tego nie dałoby się nazwać wodą, Holmes, nawet po pięćdziesięciu ulewach, nawet gdyby dotknął tego Chrystus, nawet za milion lat, nawet po tysiąckrotnym oczyszczeniu.

- Proszę uważać na drut, sir – powiedział pomocnie mój przewodnik. Uważałem.

- Ile jeszcze? - zastanawiałem się, gdyż miałem już tyle propozycji zmian, że mógłbym napisać cały almanach, a każda była niemożliwa do wprowadzenia. Mamy nieskończenie wiele polowych opatrunków, ale od nich nasi chłopcy nie przestaną mieszkać w zwykłym bagnie. I musiałem zająć się chorymi. Wieloma, wieloma chorymi, a dla nich liczyła się każda chwila, gdyż większość z nich miała nie przetrwać nocy. Chciałem być z nimi. Pomyślałem, że jeśli bardzo się postaram, być może uda mi się ocalić dwóch. Taki był mój cel. Dwaj. To był bardzo wysoko postawiony cel, mój drogi przyjacielu.

- Tylko do ramienia Fritza, doktorze – odparł. - Potem zawrócimy.

Oczywiście poprosiłem o wyjaśnienia. Przejęliśmy okop na - -, z niemieckiego -, i wykorzystaliśmy go dobrze. Jednemu z żołnierzy, którego pogrzebali rok temu, wystawała z ziemi coraz bardziej koścista ręka. Ot, oznaczenie miejsca.

Kiedy wreszcie zawróciliśmy, rzuciło mi się w oczy coś, czego wcześniej nie widziałem: bożonarodzeniowy wieniec, postawiony na małym skalnym wyskoku. W tych lasach aż roi się od trujących czerwonych jagód – wkoło wpleciono całe garście. Nie mogę przestać o nich myśleć. Myślę o nich bardzo często, Holmes, i mogę Cię zapewnić, myśl o Twoim bracie wkraczającym w domowy las ostrokrzewu bez żadnego uprzedzenia jest przyjemna.

Oczywiście, w momencie kiedy list ten do Ciebie dotrze – nawet gdyby miał wpaść Ci w ręce w porze herbaty – Ty już nie będziesz myślał o Świętach. Niech diabli wezmą te opóźnienia, doprowadzają mnie do rozpaczy.

Ale wszystko ze mną dobrze, mój drogi przyjacielu. Obiecuję Ci to.

Wiem, że nie możesz mi powiedzieć zbyt wiele o Twoim zajęciu. Gdyby moje listy wpadły w niepowołane ręce, ktoś dowiedziałby się co najwyżej, że żołnierze nieszczęsnej armii szybko tracą swe nieszczęsne żywoty, żyjąc w pobliżu nieszczęsnego lasu, który wygląda jak każdy inny las. Ale gdyby Twoje listy zgubiły drogę... Jesteś jedyny w swoim rodzaju. Wiedziałem to od chwili, w której Cię pierwszy raz ujrzałem. Wiem, że walczysz ciężej niż ja, mój druhu. To ja jestem szczęściarzem. Pamiętam o tym każdego dnia.

Nie mogę nie kontynuować mojej opowieści o małpim dylemacie profesora Presbury'ego. Niemal widzę, jak krzywisz się z powodu kolejnego wspomnienia o tym temacie. Ale ta myśl przyprawia mnie o egoistyczny uśmiech, a wiem, że nie miałbyś mi go za złe. Poza tym mogę i umiem sprawić, że opowieść ta będzie mieć znaczenie. Tyle mogę Ci obiecać.

Jeśli wolałbyś, bym uczynił tę sprawę ważną, to po namyśle muszę przyznać, że dokonałem niewłaściwego wyboru. To był typowy dla mnie przejaw głupoty. Ostatecznie, mój drogi, zawsze robiłem co w mojej mocy, by pokazać światu, jak dalece polegasz na mojej obecności. A teraz odebrałem Ci moją obecność.

Wybaczyłeś mi już? Nigdy mi tego nie powiedziałeś, ale ja nigdy nie zapytałem.

Czy mam sprawić, że moja obecność przy Twoim boku będzie się wydawać trywialna? Czy to Cię rozbawi? Wiem, umiem Cię rozbawić, ale czy zrobiłem to od wybuchu tego piekielnego konfliktu? Nie wiem, czy mogę uwierzyć, że jeszcze ktokolwiek jest w stanie się śmiać. Ale proszę, podejmę wyzwanie:

W tamtym okresie nasze relacje były dość specyficzne. Życiem mojego przyjaciela rządziły przyzwyczajenia, a ja stałem się jednym z nich. Postrzegał mnie jak swoje skrzypce, tytoń, sczerniałą starą fajkę, archiwa i inne rzeczy, do których przywykł. Gdy aktywnie pracował i potrzebował opanowanego towarzysza, na którym mógłby polegać, było oczywiste, że to on mnie wzywał. Jednak spełniałem jeszcze jedną rolę. Byłem dla niego tym, czym osełka jest dla noży. Stymulowałem go. Często w mojej obecności głośno wyrażał swe myśli. Nie można powiedzieć, żeby się dzielił ze mną swymi spostrzeżeniami (odbiorcą wielu z nich równie dobrze mogło być łóżko), niemniej jednak zwyczaj mówienia na głos przyjął się, a wtrącane przeze mnie uwagi okazywały się często pomocne. Niekiedy moje niezbyt szybkie procesy myślowe irytowały go, ale jednocześnie z tego powodu jego wyostrzona intuicja budziła się w nim z jeszcze większą mocą. Taka właśnie była moja skromna rola w naszym układzie"*.

Widzisz, w tym akapicie jest jedno zdanie, które jest absolutnie prawdziwe, Znajdź je dla mnie, jeśli najdzie Cię ochota. Jest ukryte, ale myślę, że je wyłowisz. Zdanie o łóżku traktuj jako bonus.

Zawsze Twój,

John Watson

Londyn, Whitehall. Czerwiec, 1917.

Siedziałem przy biurku stojącym prostopadle do biurka mego brata, kiedy przechyliłem głowę w bok i zacząłem bezgłośnie chichotać z powodu listu trzymanego w dłoniach.

- Tak? - wycedził Mycroft.

- Nie doceniłbyś tego żartu, mój bracie – uśmiechnąłem się do niego.

Za biurkiem Mycrofta znajduje się okno wysokie niemal na dwa i pół metra, okolone brązowymi zasłonami. Chociaż ze względów bezpieczeństwa nalegano, by cały brytyjski rząd oraz brat całego rządu brytyjskiego nie byli tak odsłonięci, zignorowaliśmy te ostrzeżenia. Tego popołudnia przez okno wpadały promienie słońca. Radośnie oświetlały dokumenty rozścielone na naszych blatach.

I chociaż nie odpowiadało mi to, co przeczytałem o okopach – nie, kiedy Watson widział je na własne oczy – jakże wdzięczny byłem za szczerość! Całe góry szczerości. Szczerość dotyczyła nawet dawno minionego Afganistanu i idiotycznej farsy dotyczącej łóżek. Zawsze cechowała nas duża słabość do łóżek.

Nie poświęcałem już więcej myśli temu, co robiłem wcześniej (list doręczono wraz z pocztą popołudniową), więc kiedy skończyłem czytać, sięgnąłem po papier i pióro.

Mój drogi Watsonie,

owszem, stymulujesz mnie. Poza tym doprowadziłeś właśnie do mego serdecznego śmiechu.

Smutna prawda jest taka, że nie mogę Ci opowiedzieć o mojej codziennej pracy. Mogę Ci natomiast powiedzieć, że łazienka mego brata nie ma sobie równych wśród podobnych przybytków Wielkiej Brytanii. Codziennie spędza on godzinę w unoszącej się parze, podczas gdy oczekują go wyśmienite ręczniki, które zawstydziłyby mój zapas w Sussex mimo mojej (doskonale udokumentowanej) dbałości o higienę. Te, o których tu piszę, są niczym złote runo w porównaniu do surowej mulej skóry (wciąż przytwierdzonej do muła). Z tego co wiem, mój brat co dwa lata sprowadza nowe z Egiptu. Do tej pory sądziłem, że to my dobrze żyjemy. Nieprawda, mój chłopie. Niewątpliwie, Watsonie, nie chcesz o tym słyszeć, przebywając na froncie, ale żyjemy ubogo. Mój brat nauczył mnie, jak powinna wyglądać mała fortuna. Powinna wyglądać jak cud współczesnej hydrauliki. Kiedy wrócisz do Londynu, naprawię mój błąd. To znaczy, naprawię go w Sussex.

Wczoraj widziałem zdjęcie okopu. Zrobiono je w Belgii, obok czegoś, co niegdyś musiało być torem do wyścigów konnych. Z okopu wychylał się strzelec i najwyraźniej starał się wyglądać bardzo dzielnie, ale w gruncie rzeczy wyglądał nijako. Wiadomo mi, że fotografia niewiele ma wspólnego z rzeczywistością, ale zawsze umiałeś docenić moją wyobraźnię. Okop ten wyglądał jak wymysł Dantego. To nie jest miejsce dla starego człowieka. Ani też dla człowieka, który odnosi wrażenie, że ma czterdzieści lat (i popełnia błąd). Dzięki Bogu, że nie wpadasz w żadną z tych kategorii – jesteś lekarzem, którego umiejętności i męstwo nie mają sobie równych.

Przygryzłem końcówkę pióra, nie pozwalając sobie napisać następnego zdania. A potem nie pozwoliłem sobie go nie napisać i posłużyłem się dość czytelnym kodem.

Pamiętasz notatkę o głównym łowczym Hudsonie? Tę, którą pokazał mi Trevor? Twierdził, że nie kocham ptaków łownych, które Cię cieszą i bawią jak psota albo taniec szalony.***

- Jaśniejesz dość niestosownie jak na mężczyznę w zaawansowanym wieku. Wróć do generała Judenicza, mój chłopcze.

Posłuchałem go z westchnieniem. Ale nie złożyłem listu Watsona – trzymałem go otwarty, zaraz obok nudnego stosu zapisanego cyrylicą.

Mycroft był na tyle taktowny, że tego nie skomentował.

Bezimienny medyczny schron w lasach niedaleko Leuze. Wczesny sierpień, 1917 r.

Był wieczór i właśnie myłem ręce, kiedy inny lekarz, który bardzo fortunnie nazywał się Franklin Bliss****, stanął obok mnie. Był podobnie do mnie pokryty płynami ustrojowymi.

Panował łagodny zmierzch, wprost stworzony do pikników i podróży koleją oraz – jak udowodnił nam świat w 1917 roku – do wyżynania ludzi. Woda w misce przede mną była już czerwona, ale odsunąłem się i zrobiłem memu towarzyszowi miejsce. Bliss był doskonałym lekarzem i obaj byliśmy potrzebni z powrotem przy szeregach jęczących mężczyzn.

- Kiedy byłem chłopcem, moje dłonie wyglądały dokładnie tak samo u schyłku wiosny – powiedział i puścił do mnie oko. - Ale wtedy winne temu były truskawki.

Roześmiałem się bez oporów. Śmierć wymusza kultywowanie specyficznego poczucia humoru. Tak było już w Maiwandzie, a we Francji musiałem z nim żyć już od kilku lat. Poza tym ceniłem sobie towarzystwo Blissa, z jego siwiejącymi lokami, szerokimi barkami i atmosferą metodyczności i spokoju, którą wokół siebie rozsiewał. Nic nie mogło go wyprowadzić z równowagi. Mnie zresztą też nie, ale Bliss zdawał się przyjmować świat, jakby miał w sobie bezkresną głębię oceanu. Poważałem go i wiedziałem, że jest rozsądny.

- Moje też. - Uśmiechnąłem się. - Ale winne były chyba maliny.

- No więc gdzie spędził pan dzieciństwo?

- Och, w kilku miejscach. - Wzruszyłem ramionami, wycierając palce. - Ale głównie w Edynburgu.

- Tak myślałem! - wykrzyknął, a jego brązowe oczy rozjarzyły się ciepło. - Chociaż pewnie już nie słyszy pan ani śladu akcentu – wielka szkoda – gdyż moi rodzice założyli przedsiębiorstwo handlowe i przeprowadzili się, gdy miałem pięć lat. Ale ja jestem z Glasgow.

- Teraz już wiem, czemu od razu pana polubiłem – odpowiedziałem ze śmiechem.

- Naprawdę?

Bliss zabrał ode mnie ręcznik i wytarł ręce ze spokojną determinacją. A ja wiedziałem – bo kiedyś byłem taki jak on – że jesteśmy w pół drogi do umowy. Może nawet jeszcze bliżej. W dziewięćdziesięciu procentach. Słowo – jedno, jedyne słowo – i byłoby ustalone. Moje serce przyspieszyło, gdyż zaskoczyłem samego siebie. Ale Bliss musiał zrozumieć moją minę opacznie i uśmiechnął się.

- Pan też daje się lubić.

- Przykro mi – powiedziałem łagodnie, lecz stanowczo.

Poderwał głowę. Potem – z miną wyrażającą irytację, a może nawet obrazę – rzucił ręcznik obok miednicy.

- Jest pan ponad takie rzeczy, co?

- Nie – powiedziałem znacząco. - Ani tutaj, ani w domu.

Kiedy zrozumiał, obdarzył mnie rozczarowanym uśmiechem. Wylał krwawą wodę na trawę. Za dziesięć minut będziemy znów potrzebować czystej miski.

- Szczęśliwy z niego człowiek – powiedział Bliss i, skinąwszy głową, odwrócił się.

- Twierdzi, że o tym pamięta – szepnąłem do siebie.

Kiedy tego wieczora pisałem do Holmesa, czułem szczególny brak inspiracji.

Czy mogę igrać z własnymi datami? Albo z niepokojąco nieadekwatną chronologią w Strandzie? Do kompletu z profesorem Presburym i jego przeklętym uzależnieniem od laudanum doprawionego halucynogennymi chemikaliami? A może mam się naigrawać z Ciebie w kwestii dat, chociaż sam jestem znany z naruszania twardych kalendarzowych danych?

- Dzięki Bogu, w końcu coś się z czymś łączy – powiedziałem. - Do tej pory wszystkie niewytłumaczalne wydarzenia nie miały ze sobą nic wspólnego, bo jak na przykład szukać powiązań między rozwścieczonym wilczurem a podróżą do Czech lub człowiekiem idącym po korytarzu w środku nocy na czworakach? A te daty to już chyba największa tajemnica"*.

Odłożyłem pióro.

Tak bardzo za nim tęskniłem.

Zaczynałem zapominać, jak bardzo posiwiały jego włosy. Częściowo było to spowodowane jego dwuletnim pobytem w Ameryce. A częściowo moim, trzyletnim, we Francji.

Czy jesteś w stanie wymyślić synonim do słowa „pusty"? – napisałem.

Podarłem list na strzępy, a potem go spaliłem. Ale on umie wydedukować Niagarę z pojedynczej kropli wody. Być może moje słowa i tak go dosięgły.

Mam nadzieję, że nie.

*Wszystkie cytaty za opowiadaniem „Ofiara miłości" w: „Księga wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa", tłum. Zofia Wawrzyniak

** Arabskie słowo oznaczające wojownika, żołnierza albo wodza

*** Nawiązanie do opowiadania „Gloria Scott" (tłum. Anna Krochmal, Robert Kędzierski), w którym pojawia się wiadomość o niezrozumiałej treści, zakodowana w ten sposób, że należy czytać co czwarte słowo. Proponuję zrobić to samo z ostatnim zdaniem listu Holmesa.

**** Bliss to po angielsku błogość albo ekstaza.