PAJĄK

Opowiadanie napisane na specjalne zamówienie Ani K. Z najlepszymi życzeniami!:)

Gorset był zdecydowanie za ciasny i za mocno związany. Utrudniał ruchy i oddychanie, a twarde fiszbiny wbijały się w ciało, z pewnością szarpiąc je do krwi, a przynajmniej tak właśnie sądziła lady Anna, idąc zamyślona zamkowym korytarzem.

Zaledwie wczoraj wróciła z Francji, gdzie przed dwa lata pobierała stosowne nauki od kilku dam i zakonnic, z siostrą przeoryszą Jolantą na czele, a już musiała przyzwyczaić się do nieludzkiego sposobu torturowania angielskich dam poprzez zakładanie im gorsetów. W klasztorze nosiła skromne szaty, przypominające te należące do sióstr; zwiewne suknie nie krępowały jej ruchów i nie przeszkadzały w wykonywanej pracy. Teraz, myślała z bólem, wszystko się zmieni.

Przystanęła na chwilę, opierając się ramieniem o chłodny mur. Na szczęście dzień nie był gorący, więc obiecała sobie jakoś wytrzymać do wieczora. Oczywiście, jeśli fiszbiny nie doprowadzą do jej wykrwawienia się. Najgorsze było jednak to, co czekało ją o zmierzchu. Henryk wyprawiał bal, aby uczcić jej powrót. Będzie musiała witać się z tymi wszystkim lordami i damami, ukrywać grymas bólu pod sztucznym uśmiechem i znosić pożądliwe spojrzenia mężczyzn, bowiem gorset podkreślał i wyolbrzymiał jej piersi, do czego żyjąc w klasztorze, nie była przyzwyczajona. Będzie czuła się nieswojo, ale jakoś wytrzyma. Znajdzie się z pewnością kilka dam, które z chęcią posłuchają o jej życiu we Francji i które poradzą jej, jak najlepiej zachowywać się w Anglii. No i będzie Henryk, ukochany kuzyn, z którym nie widziała się tak długo, a który był teraz królem.

Ruszyła dalej korytarzem; przechodząca szybko służka powitała ją skinieniem głowy. Anna zdusiła w sobie przemożną chęć zatrzymania dziewczyny i wybłagania, aby ta – chociaż troszeczkę! – rozluźniła mocne sploty gorsetu. Szansa jednak przepadła. Anna westchnęła ciężko.

Szła przed siebie, zupełnie bez celu. Po chwili jednak postanowiła przejść się po ogrodzie. Wyszła na zieloną, świeżą trawę i poszła w kierunku wysokiego żywopłotu, który – jak pamiętała z dzieciństwa – był w rzeczywistości labiryntem. Ostrożnie stąpała wzdłuż zielonej ściany, szukając wejścia. Nagle usłyszała cichy chichot dochodzący z labiryntu. Przystanęła, nasłuchując. Kilka słów wypowiedzianych szeptem, kobiecy głosik i męski, twardy śmiech. Ciekawość kazała jej iść naprzód. Doszła do końca ściany, znajdując wreszcie wejście. Niedaleko pasł się gniady koń z pięknym siodłem na grzbiecie. Czy należał do mężczyzny w labiryncie?

Zbierając lekko poły sukni, żeby nie ubrudziły się ziemią i nie poniszczyły przy spotkaniu z ostrymi gałązkami, weszła w zielony labirynt. Ruszyła prosto przed siebie, nasłuchując. Znowu śmiech. Skręciła w lewo, rozglądając się uważnie.

W labiryncie było duszno i gorąco. Gorset skutecznie utrudniał jej oddychanie. Szła powoli, ale jej oddech wyraźnie przyspieszył. Słysząc tym razem męski głos, skręciła w kolejny zakręt.

- Przestań, proszę. – Kobiecy głos pobrzmiewał radością, czyniąc wypowiedziany przez nią rozkaz nic nie znaczącymi słowami.

Lady Anna zatrzymała się. Między nią a głosami była tylko jedna ściana labiryntu. Zbliżyła się do zielonych liści, próbując dostrzec coś po drugiej stronie. Nagle suknia zaczepiła się o wystający z ziemi korzeń; pociągnęła ją lekko, ale materiał nie ustąpił. Spróbowała znowu; skutek był taki sam. W końcu pociągnęła mocniej; dał się słyszeć trzask pękającego sukna i kiedy uświadomiła sobie, że oto kawałek jej szaty został na korzeniu, straciła równowagę i runęła do tyłu. Upadając, starała się chwycić żywopłotu, ale na próżno. Gałęzie zaskrzypiały głośno, a jej własna suknia zaszeleściła złowieszczo.

- Ktoś idzie! – pisnęła kobieta po drugiej stronie zielonej ściany.

Lady Anna zerwała się z ziemi tak szybko, jak pozwała jej na to ciężka suknia i bez zastanowienia pobiegła przed siebie, w głąb labiryntu. Nie chciała zostać nakryta na podglądaniu.

Serce biło jej jak oszalałe; płuca, które nie mogły napełnić się wystarczającą ilością powietrza, piekły, jakby ktoś przypalał je nad ogniem. W końcu zatrzymała się, nasłuchując. Ledwo mogła złapać oddech. Sięgnęła do sznurów gorsetu, ale nie mogła dosięgnąć kokardy.

Stała w ślepej uliczce. Gałęzie splotły się, tworząc jakby zadaszenie nad tą częścią ścieżki.

Czuła ciężar w piersi. Znowu sięgnęła do sznurka. Nie mogła go dosięgnąć. I na dodatek była w środku labiryntu na granicy utraty przytomności i uduszenia.

Wpatrywała się w żywopłot przed sobą, zagradzający jej przejście. Zastanawiała się, czy jak zacznie krzyczeć, ktoś ją usłyszy. Z pewnością para, którą przyłapała na amorach. Nie chciała, żeby to oni ją znaleźli. Pewnie byli źli, że im przerwano. Czuła narastający strach.

I nagle usłyszała za sobą trzask suchej gałązki. Serce podeszło jej do gardła. Odwróciła się powoli, czując mocne pulsowanie w głowie.

- Milady? – Mężczyzna stał kilka metrów przed nią w niedbale narzuconej na plecy koszuli i rozsznurowanych, pomiętych spodniach.

Nagle zauważyła, że jego sylwetkę dokładnie na środku rozdziela cienka, biała nić. Skupiła na niej spojrzenie, zdając sobie sprawę, że patrzy na wiszącą z „zadaszenia" pajęczynę. Spojrzała w dół, akurat w momencie, kiedy wielki, tłusty pająk puścił się nici i jego czarny odwłok zniknął w rowku między jej piersiami. Zaczęła krzyczeć jak opętana, próbując rozerwać gorset, aby wydobyć z dekoltu to straszliwe stworzenie, czując jak miękkie odnóża łaskoczą ją po brzuchu. Fiszbiny jednak nie ustępowały; zaczęła krzyczeć coraz głośniej.

- Pająk! O Boże! Pająk!

Znowu sięgnęła po sznurki z tyłu, bliska szaleństwa.

- Uspokój się, pani. – Nagle mężczyzna znalazł się tuż za nią, obejmując ją mocno jedną ręką w pasie; poczuła, jak jego palce rozplatają jej gorset.

Szarpnęła się, ale przytrzymał ją mocniej. Czuła, jak fiszbiny ustępują. I wtedy dłoń, którą rozwiązał jej gorset, zanurkowała w rowek między jej piersiami. Czuła jego palce ostrożnie przesuwające się centymetr po centymetrze w dół, jakby badając jej skórę. Nie krzyczała, czując w głowie natłok myśli i istny chaos uczuć. Nagle jego palce zacisnęły się w jednym miejscu i ręka ostrożnie wycofała się. Jej spojrzenie wbiło się w ukazującą się powoli dłoń. Między długimi, mocnymi palcami tkwił pająk, który tak podstępnie ją zaatakował. Mężczyzna puścił ją, trzymając jednak przebierającego odnóżami owada zaraz przy jej policzku, zaśmiał się tuż przy jej uchu.

- Taki mały, a jaki zmyślny i sprytny – rzucił zabawnym tonem.

Szybkim ruchem odsunęła się pełna odrazy i odwróciła się do niego twarzą.

- W sumie jesteśmy do siebie podobni. – Mężczyzna położył pająka na swojej otwartej dłoni i przyglądał się, jak owad ostrożnie stawia kroki. – Wiemy, gdzie najlepiej.

Anna prychnęła jak kotka, przyglądając się uważnie swojemu wybawicielowi.

Był wysoki i dobrze zbudowany. Między połami koszuli widziała dobrze jego umięśniony tors. Jego twarz była przystojna, niemal piękna. Bystre, zielone oczy z woalką czarnych, długich rzęs błyszczały wesoło, a idealnie wycięte wargi rozciągały się w uśmiechu. Miał bardzo szlachetny wygląd; musiał być panem, który przyjechał na koniu.

Wbiła wzrok w pająka, onieśmielona urodą mężczyzny. Francuzi, którym poznała, będąc w klasztorze nie mieli takiej – jak ujęłaby to lady Dominique – namiętnej powierzchowności.

Nagle zdała sobie sprawę z tego, jak wygląda sama. Rozplątany gorset zwisał pod jej ramionami, odkrywając niemal połowę piersi. Szybko przycisnęła materiał do ciała. Chciała poprosić, aby pomógł jej zawiązać sznurki, ale poczuła dziwne zażenowanie. Powinna coś powiedzieć, odezwać się, podziękować za ratunek, ale nie mogła. Wpatrywała się w mężczyznę, który schylił się i odłożył pająka na ziemię. Wyprostował się, robiąc krok w jej stronę; cofnęła się podświadomie.

- Jak się nazywasz, milady?

- Je m'appelle Anna – wydukała w odpowiedzi, po czym szybko poprawiła się po angielsku: - Jestem lady Anna. – Tym razem jej głos zabrzmiał pewniej.

- Przybyłaś, pani, z Francji?

- Teraz powinieneś się przedstawić ty, panie – pouczyła go szybko.

- Lord Charles Brandon. Chętnie pocałowałbym twą dłoń, pani, ale widzę, że obie są bardzo zajęte podtrzymywaniem gorsetu...

Przycisnęła dłonie jeszcze mocniej do piersi.

- Skoro mogłem go rozwiązać, mogę go także związać – zaoferował się.

- Nie – pisnęła bez chwili zastanowienia.

Uniósł brwi.

- Jak chcesz, pani. – Skłonił się lekko, nieco teatralnie. – Chętnie pomogę stąd wyjść.

- Prowadź, panie.

Nie ruszył się z miejsca, pokazując gestem, aby dołączyła do niego.

- Pójdę za tobą, panie – powiedziała szybko.

Brandon uśmiechnął się nieco ironicznie, ale bez słowa ruszył przed siebie.

- Boisz się pająków, milady? – zagadnął ją, kiedy skręcili w kolejny zielony korytarz.

- Jak każda kobieta. – Idąc, wpatrywała się w jego kształtne, opalone plecy, które okrywała tylko częściowo koszula.

- Na pewno nie wszystkie kobiety boją się pająków.

- Dużo znasz, panie, kobiet, żeby to wiedzieć?

Odwrócił się i spojrzał na nią przez ramię.

- Wystarczająco dużo. Niektóre tylko powierzchownie, ale inne dogłębnie.

Nie zrozumiała, ale nie zapytała, co miał na myśli. Szli dalej przed siebie.

- Miałaś we Francji wiele przygód, milady?

- Jakich przygód? – zapytała zdziwiona.

- Avec les hommes – odpowiedział po francusku.

Zmarszczyła brwi.

- Nie, oczywiście, że nie – powiedziała oburzona. – Uczyłam się w klasztorze.

Gwizdnął kpiąco przez zęby.

- Pewnie rzeczy, które tutaj, w Anglii, ci się nie przydadzą, pani.

- Skąd ta pewność, monsieur?

Znowu spojrzał na nią przez ramię. Wzruszył ramionami. Chciała usłyszeć odpowiedź, ale wtedy dostrzegła w ścianie labiryntu wyjście i, niewiele myśląc, pobiegła w jego stronę, mijając mężczyznę. Wreszcie wyszła na trawiasty teren zaraz przy zamku. Ruszyła w stronę murów szybkim krokiem. Z rozwiązanym gorsetem oddychało jej się zdecydowanie łatwiej.

Nagle Brandon chwycił ją za ramię i zatrzymał.

- Zobaczymy się na balu? – zapytał z nadzieją w głosie.

- Peut-être – odpowiedziała rozgniewana. Jego palce zacisnęły się mocno na jej skórze.

- Nie może, tylko na pewno. To w końcu uczta na cześć kuzynki króla, milady. Jesteś gościem na zamku, więc musisz skorzystać z zaproszenia Jego Wysokości.

Uśmiechnął się kpiąco. Anna wyrwała się i niemal pobiegła w stronę zamku.

- Au revoire! – Usłyszała jeszcze, kiedy wbiegła w szeroko otwarte wrota.

W głowie nie się jej nie mieściło, że mężczyzna nie wiedział, kim ona jest!

C.D.N.