A/N: Bo dawno baśni nie gwałciłam. Szanowny Walt się w grobie turla, ponieważ oparłam swego fika na koncepcji, która wyszła z jego studia (stąd i "parody"). Cała reszta to random, crack, jeszcze trochę bełkotliwego randomu i homo-fluff.
Nie mam pojęcia, czy taka odmiana słowa "dżin" jest w pełni poprawna. Ostrzegam przed OOC. Realia kulturowe? Przymknijmy na nie oko.
Enjoy your trauma.
Opowieść zaczyna się od atramentowej nocy obsypanej okruchami gwiazd…
Ach, nie! Nie ta bajka! Moja opowieść zaczyna się od konopnego sznura i całego mnóstwa piasku.
Wspomniany konopny sznur wgryzał się w nadgarstki powodując niesłabnące pieczenie. Odrętwienie nie miało zamiaru przybyć, choć było obecnie towarem niezwykle pożądanym. Ręce związane (tak, wciąż tym samym sznurem) z tyłu, na plecach; nogi przywiązane do włochatego brzucha. Ściskanie kolanami obłego brzucha wielbłąda i miotanie się na jego grzbiecie nic nie dawało - zwierzę miało głęboko gdzieś te ostatnie, marne podrygi walki.
Wielbłąd wydał z siebie zadowolone parsknięcie. Upierdliwe coś okupujące jego grzbiet nareszcie przestało się rzucać. Może tylko zbierało siły, tak jak to robiło kilka razy wcześniej, by na nowo, ze zdwojoną siłą, rozpocząć atak… Nie, chyba jednak nie. Teraz tylko mamrotało wściekle do siebie.
Dromader łypnął w prawo. Powstrzymał chęć splunięcia w piasek, pomiędzy swoje kopyta. Łypnął w lewo. Zazdrościł swoim znajomkom. No dobra, byli bardziej obładowani, niż on, mieli jeźdźców pachnących trochę jak rybny targ, ale… ten tutaj, na jego garbie też nie pachniał zbyt wytwornie. I w dodatku szarpał się, jakby muchy bez ustanku kąsały go w zadek.
Zwierzę zabeczało cicho. I zaraz ten śmierdziel po prawej pociągnął brutalnie za sznur, który służył za prowizoryczną uzdę. Głupi brutal. Zwierzak miał ogromną ochotę opluć obu śmierdzieli, w finale wdeptać w piasek kretyna napastującego mu grzbiet, a potem pocwałować przez pustynię.
Tylko kto wtedy da mu marchewkę…?
Kurogane miał w życiu pecha. Kumulacja pecha miała miejsce właśnie teraz, na wielbłądzim grzebiecie. A wszystko zaczęło się od stałych zębów.
Nie, nie. Jeszcze raz. Od początku.
Kurogane słabo pamiętał swojego ojca. Odszedł zbyt wcześnie. Kurogane zapisał w pamięci głównie jego wielkie dłonie i kościste kolano, na którym ojciec go sadzał. Może właśnie przez śmierć ojca wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej…
Nie było nikogo, kto przetrzepałby Kurogane skórę, gdy było to wymagane.
Matka pracowała ile sił, aby wyżywić ich oboje. Dawała synowi tyle miłości, ile tylko mogła. Ale przez większość czasu Kurogane wychowywał się sam, na ulicy, wśród innych dzieci.
Nie było nikogo, kto mógłby przyuczyć narwanego chłopaka do porządnego zawodu.
Zresztą, nie istniał zawód, który porywałby młodego Kurogane. Stolarka, garncarstwo, szycie butów…? Nudy, nudy, nudy. Miecznictwo. O, to mu się podobało! Ale który mistrz płatnerski przyjąłby go w naukę na piękne oczy? No właśnie.
Matka próbowała jakoś zaspokoić tę dziecinną fascynację. Kurogane dostał miecz. Krótki, toporny, zupełnie drewniany mieczyk.
I był to najpiękniejszy z nielicznych prezentów, jakie mama mu podarowała. To właśnie ten miecz osłodził nieprzyjemne, obce uczucie chwiejących się zębów, które wówczas mu towarzyszyło. Nowe zęby - mały zaczątek długiej drogi ku dorosłości.
Miecz był nie tyle zabawką, co wspaniałym narzędziem, którym chłopiec wywalczył sobie szacunek wśród innych ulicznych dzieci, które prędko nauczyły się, że nie należy wyśmiewać się z imienia rozczochranego dzieciaka, który całkiem nieźle radzi sobie z kawałkiem drewna. Miecz sprawdzał się jako lekarstwo na nocny chłód i głód, który - pomimo usilnych starań matki - stał się stałym towarzyszem Kurogane.
Ten pierwszy miecz był niezastąpiony. Kiedy już, nadwyrężony po licznych bitwach, nie nadawał się do użytku, Kurogane na własną rękę próbował sklecić kolejne jego wersje - większe i wytrzymalsze. Żaden z nich nie dorównywał temu pierwszemu. Nigdy zresztą nie wyrzucił tego kawałka drewna najeżonego drzazgami.
Droga mlecznych zębów była potworna. Pełna dyskomfortu podlanego krwią. Kurogane miewał chwile, kiedy sądził, że już nigdy, ale to nigdy nie pozbędzie się zupełnie tych słabych, małych zębów, które należało wyrwać siłą, bo nijak nie chciały po dobroci ruszyć się ze swoich miejsc pomiędzy dziąsłami.
Kurogane rósł, przeklinał swoje zęby, ciągle był głodny, zaczął kraść i wciąż toczył pojedynki na drewnianą broń z innymi dziećmi.
I w końcu, nareszcie mógł pochwalić się pełnym kompletem nowych, lepszych zębów. Czuł się niemal jak dorosły mężczyzna, choć głowę wciąż wypełniały mu niezbyt dorosłe myśli.
Wkrótce potem umarła mama. Zmorzyła ją choroba. Mama chudła, bladła, aż w końcu poddała się zupełnie.
Ażeby nie dawać chłopcu zbyt wielkich nadziei na przyszłość, jedyna przyjaciółka matki, która miała zaopiekować się Kurogane, została uduszona w jakimś ciemnym, zaplutym zaułku szesnaście dni później. Agrabah, miasto cudów, psia jego mać.
Kurogane został sam. Zupełnie sam.
Wciąż rósł, już nie przeklinał zębów, bo bolało go coś zupełnie innego, za to wciąż bywał głodny i kradł coraz więcej i częściej.
Już nie miał sił, ani ochoty na drewniane walki.
Próbował łapać się jakichkolwiek tymczasowych prac. Kupcy coraz rzadziej przyjmowali go do pomocy - zbyt długie lepkie palce, zbyt głębokie kieszenie. Był wysoki i całkiem silny, więc sprawdzał się przy przenoszeniu ciężarów; czasem udawało mu się nawet załapać na proste prace naprawcze. Szkoda tylko, że pomagał sporadycznie i tylko schorowanym oraz starym - tym samym ludziom, którzy pamiętali go jeszcze jako małego chłopca. Kilkakrotnie przeszło mu przez głowę, aby sprzedać siebie samego. Wystawić się na aukcję niewolników. Za każdym razem przekonywał sam siebie, że to zły, zły pomysł. Pomysł wracał w tych nierzadkich chwilach głodu i zwątpienia i za każdym tym razem był kategorycznie odrzucany.
Kurogane pracował za żarcie, kradł żarcie, albo przehandlowywał monety, które zwinął na żarcie. I jakoś leciało. Mały krąg prostych potrzeb.
A jednak jedno się nie zmieniło: wciąż fascynowała go broń biała.
Doszedł do nieskromnego wniosku, iż sprawdziłby się doskonale jako członek straży sułtańskiej. Gdyby dano mu taką szansę, no.
Szkoda tylko, że od pewnego (i wcale nie krótkiego) czasu pałacowi strażnicy reagowali alergicznie na Kurogane, a Kurogane na pałacowych strażników. Ach, ileż to cennych kalorii spalił w ucieczce przed bandą chłopa uzbrojonych w bułaty…
Nocą, kiedy głód nie pozwalał mu zasnąć, Kurogane widział w marzeniach siebie na stanowisku kapitana straży. Czasem podnosił głowę znad posłania i gapił się w widok widziany z wyłomu, który służył mu za okno. Ze zniszczonego, ciasnego poddasza, które służyło mu za dom można było podziwiać wielkie, kopulaste i bardzo złote dachy pałacu władcy. A widok ten zawsze napawał młodego mężczyznę mieszanką zazdrości, żalu i pogardy. Ot, uroki młodzieńczego zwichrowania.
I tak mijały dni. Kurogane nie miał zamiaru przestać rosnąć i chwytał się mniej lub bardziej legalnych prac, które zapewniały mu tymczasowe zapchanie żołądka.
Aż pewnego dusznego, pachnącego mułami popołudnia Kurogane dał się złapać. Nie to, że specjalnie… Po prostu jakoś tak, przez nieuwagę wpadł do zaułka w towarzystwie dwóch dżentelmenów o wyjątkowo nieprzyjemnej aparycji. Musieli obserwować go od jakiegoś czasu, ponieważ znali jego codzienne nawyki - inaczej nie pozwoliłby się im dorwać. Tak to sobie przynajmniej Kurogane tłumaczył. Dżentelmeni przy pomocy brzydko wyszczerbionych noży wyjaśnili mu z jaką sprawą przychodzą. Mówił głównie ten z wielkim nosem (natychmiast został ochrzczony w głowie Kurogane jako Kinol), zaś ten drugi o obliczu inteligencją nieskażonym (Szczerbiuch, etymologii wyjaśniać nie trzeba) w sposób dosadny wywijał nożem przed nosem nieco zdezorientowanego i poirytowanego młodego mężczyzny. Sprawa śmierdziała na kilometr. Wielki szef o bliżej nieokreślonej tożsamości wynajmował dwóch przytępych oprychów i dawał im wolną rękę w wyborze gościa, który miał za zadanie odwalić całą brudną robotę. Potrzebowali kogoś młodego, głupiego i na tyle zdesperowanego, że na wzmiankę o wynagrodzeniu gotów będzie walczyć z demonem na gołe pięści. Kurogane próbował się wykręcać: że jest chory, za słaby mentalnie, a w ogóle to skończył z kradzieżą. Z marnym skutkiem. Chyba po raz pierwszy w jego krótkim życiu bycie nikim, pozycja ulicznego śmiecia miała zapewnić mu robotę. Mocno podejrzaną, ale jednak robotę. Sam główny punkt roboty też był bardzo tajemniczy: przynieść niewiadomo co z jakiegoś skarbca niewiadomo gdzie.
I w końcu oprychom znudziły się obietnicy o złocie i motywacja ostrym narzędziem. Kurogane został wywleczony na obrzeże miasta, skrępowany i usadzony na wielbłądzie. Panowie towarzyszący zajęli miejsca na kolejnych dwóch, bardziej obładowanych dromaderach.
Przeprawiali się przez pustynię dwa dni. Z krótką przerwą na sen (jedyna taka noc w życiu bruneta, którą spędził związany niczym dorodna szynka). Zatrzymywali się trzy razy dziennie, aby popić kilka kęsów czerstwego placka wodą. Ani na moment nie rozwiązywali mu rąk (i poradź sobie człowieku z poprawieniem sobie gaci, albo podrapaniem się po plecach), ani na chwilę nie spuszczali go z oczu. Pomysł ucieczki wyparował, bo i gdzie teraz Kurogane miałby uciekać. Widząc, że Kurogane utracił ducha walki zgodzili się przewiązać mu ręce z przodu. Cóż za wspaniała zmiana! Nawet w spokoju nie mógł się odlać, zawsze z eskortą! Coś takiego mogło zabić w człowieku resztki nadziei na oswobodzenie się z tego niechcianego towarzystwa i bezurazowy powrót do - lichego, ale własnego - domu.
I w końcu dotarli do celu. Kurogane wylądował z głuchym jęknięciem na piasku. Szarpnięciem ustawili go do pionu.
Przed oczyma młodego mężczyzny, na tle ciemniejącego nieba przysiadła dumnie imponując, ogromna… żaba. Żaba z piaskowca. Żaba z piaskowca z otwartą paszczą, z której biła całkiem przyjemna, bursztynowa łuna.
- Co to ma być? – spytał sceptycznie, odporny na urok majestatycznego płaza.
- Ślepy jesteś? – sarknął Kinol. – Skarbiec.
- Magiczny?
- Inny by nie stał na środku pustyni. – Kinol spróbował swojej ulubionej sztuczki z przystawianiem noża do górnych partii Kurogane.
Hm, może jednak nie byli aż tak głupi. Pomijając fakt, że Kinol swoimi wymachami omal nie odciął Kurogane brody, tak i Szczerbiuch ustawił się w obronnej pozycji, z wyciągniętym nożem akurat przy wielbłądach, na wypadek gdyby złodziej zdobył się na ostatnią próbę ucieczki.
- Jesteś tuman, więc powtórzmy raz jeszcze: wchodzisz tam, znajdujesz to, co nie jest złotem, zabierasz to i natychmiast wracasz. My odbieramy to, co znalazłeś i wkrótce, cały i zdrów, dostajesz dwa razy tyle złota, ile ważysz. Czysta umowa, możesz być pewien, że dostaniesz swoją działkę, jeśli się spiszesz. Jakieś pytania? – perorował lider podejrzanego duetu.
- Nie boicie się, że zwieję z waszym drogocennym… czymś? A wtedy wasz boss chyba nie będzie zachwycony?
- Prawdziwy tuman! – odkrzyknął ze swojego miejsca Szczerbiuch. – Skarbiec ma tylko jedno wyjście!
- Przez żabią gębę… – domyślił się Kurogane.
- Otóż to.
- A skąd ta pewność, skoro w nim nie byliście?
- Zamknij mordę!
Ha, trafił w dziesiątkę! Do demonów, oni naprawdę nie mieli pojęcia o co w tym wszystkim tak właściwie chodzi! A może byli po prostu niespełna rozumu? Ale kto powierzałby misję, w której udział brały magiczne skarby świrom? Ten cały boss też musiał być nieźle walnięty, skoro powierzył trzy wypasione wielbłądy i bezcenne wskazówki prowadzące do magicznej żaby dwóm cuchnącym tępakom.
Nietknięty skarbiec na wyciągnięcie ręki. Złodziejska dusza wibrowała z przejęcia w głębi Kurogane.
Chociaż… czy to domniemane nietknięcie powinno bardziej cieszyć, czy też martwić Kurogane? Cieszyć - bo w środku faktycznie mogło znajdować się inne wyjście, które pozwoliłoby mu na ucieczkę. Tylko jak się przeprawi z powrotem przez pustynię…? Ej tam, o to będzie się martwić później. Ale… Dlaczego bandziory same nie wlezą do żabiego brzucha i nie podzielą łupów pomiędzy sobą, zamiast wynajmować dodatkowego, szemranego gościa?
Kurogane przestąpił z nogi na nogę. Nagle uczuł, że wcale nie ma ochoty na poznawanie żaby od środka.
W szczególności, że Szczerbiuch zaczął rozpakowywać graty z wielbłądów i chyba miał zamiar wziąć się za rozpalanie ogniska.
- Rozbijacie obóz? – bąknął Kurogane.
- Tam czas płynie inaczej – wytłumaczył niespodziewanie spokojnie i cierpliwie Kinol – znaczniej wolniej niż na świętej ziemi.
No proszę, szokujących informacji o wątpliwym stopniu prawdopodobieństwa ciąg dalszy.
Kurogane nie mógł pozostać obojętnym na ten pierwszy od czasu poznania oprychów przejaw życzliwości, rzekł więc:
- Acha, czyli mogę mieć nadzieję, że kiedy stamtąd wyjdę, zastanę dwa wysuszone trupy?
- Dla ciebie może minąć chwila, a tutaj cała noc.
Kinol wciąż nie dawał zbić się z tropu, więc Szczerbiuch zbliżył się do kompana i dorzucił za niego:
- Ruszaj się, psi synu, zamiast mielić jęzorem!
- Może by tak przeciąć te więzy? – zasugerował brunet, podsuwając Kinolowi związane ręce.
Sznur opadł. Kurogane roztarł nadgarstki. Co za ulga.
Następnie wręczono mu narzędzia. Prawdziwy niezbędnik poszukiwacza skarbów, bez dwóch zdań.
- Mam worek i… em, kawałek kamienia – stwierdził z powątpiewaniem.
- Do oznaczenia drogi.
- A, taa. Nie dostanę wody? – zapytał, siląc się na nonszalancję. W gardle zdążyło mu zaschnąć jak jasna cholera
- Nie. To będzie dodatkowa motywacja dla ciebie.
- Żebyś się pospieszył – zarechotał Szczerbiuch.
- … - skomentował Kurogane.
- Wbij sobie jedno do głowy: wróć z tym, co potrzeba, a będziesz nagrodzony. – Nóż znów zakołysał mu się przed nosem. – Spróbuj nas oszukać…
- A skończysz marnie, śmierdzielu – dokończył Szczebiuch i podarował Kurogane życzliwego kopniaka na drogę, aż ten zatrzymał się przy samych pokruszonych schodach prowadzących w dół. Łuna bijąca z bebecha żaby mrowiła nagie, bezbronne palce u stóp. Kurogane cofnął się o kroczek.
- Jeszcze jedno! Najważniejsze! Nie dotykaj złota, jest przeklęte! – Dobiegło go ostrzeżenie. – Nie dotykaj, choćby nie wiem co się działo! Powodzenia, kundlu.
- Byłoby mi łatwiej, gdybym wiedział co mam przynieść… – burknął do siebie.
Przezwyciężając lęk ostrożnie stanął na schodku. Oprychy stojące mu za plecami wstrzymały oddech.
Co innego mu pozostało? Z tyłu czaiły się noże, gotowe ugodzić pod żebra w razie stawiania oporu. Zszedł na stopień niżej.
Hm, no cóż, jak na razie wszystko w porządku. Nic nie zwala się Kurogane na głowę, więc chyba można schodzić dalej.
- Przynieść to, co nie jest złote – mamrotał, pokonując kolejne schody. – Jasne, wspaniale. Niezłe ułatwienie.
A jeśli to będzie posąg z mosiądzu, to co wtedy? Sam go na plecach nie wytarga… A w ogóle to kto wpadł na pomysł, aby zaczarowany skarbiec z zewnątrz miał formę oślizgłego płaza? Jakiś lew, gryf, czy inny paw… o tak, to by było coś. Ale żaba z rozdziawioną gębą? Szczyt bezguścia.
Zatrzymał się raptownie i rozejrzał prędko wokół. Ugh, powinien porzucić chwilowo tego typu rozmyślania. Wróci do nich później, bo a nuż może się okazać, że zaczarowane skarbce lubują się w zaczarowanym podsłuchiwaniu myśli tych, którzy je odwiedzili i w dodatku są bardzo przeczulone na punkcie swojej prezencji.
O, koniec schodków. Stanął na twardym gruncie w kolorze starego złota i obejrzał się za siebie. Zarówno oprychów, jak i pustyni widać nie było, przez otwór żabiej paszczy zaglądały pierwsze gwiazdy
Co my tu mamy?, myślał rozglądając się krytycznie wokół.
Obszerna pieczara, o stropie nierównym i wysokim na wiele metrów. Co warto byłoby jeszcze zarejestrować? Złoto. Dużo złota.
Kurogane zmrużył oczy niedowierzając.
Pod ścianami groty piętrzyły się kopce monet wysokie na trzech mężczyzn. Wszędzie wokół walały się otwarte złote skrzynie ze złotą zawartością w środku. Złote naszyjniki, złote bransolety, złote korony, złota zastawa na złotych stołach. Złote trony, złote krzesła, na których przewieszono szaty utkane z… nie zgadniecie, ze złota.
Kurogane nie miał żadnych podstaw, aby ufać oprychom, ani brać na poważnie ich ostrzeżenia o jakoby zaklętym złocie. Z drugiej strony… To wszystko sobie tutaj tak po prostu leżało niestrzeżone, a oprychy trzęsły portkami na zewnątrz i ani im się śniło próbować kłaść łapy na złotych kosztownościach. Czyli coś było na rzeczy. Kurogane postanowił nie eksperymentować. Mimo wszystko, życie było mu miłe. Znajdzie to tajemnicze nie-złote coś, zabierze je, a potem… co ma być, to będzie. W najgorszym wypadku przeżyje przygodę życia i nie zarobi na niej nawet złamanego grosza.
Przystanął przed pierwszym z pomników, który rozpoczynał długi, majestatyczny rząd figur ludzi, nie-ludzi i zwierząt. Pomniki było zrobione… dobra, nieważne. Serio, ktoś naprawdę nie miał pomysłu na to co zrobić z nadmiarem drogocennego kruszcu.
Okręcił się kilkukrotnie wokół własnej osi. Mimo że pieczara nie była w żaden sposób oświetlona, blask złota ranił oczy. Magiczne sztuczki, cholera. Było cicho. Jedyny dźwięk stanowiło ciche bicie serca mężczyzny i sporadyczny brzęk tu i tam osuwających się monet.
Kurogane odetchnął głęboko. Powietrze też dziwnie smakowało. Metalicznie.
No nic, nie ma na co czekać!
Przejrzał uważnie całą grotę. No, na tyle uważnie, na ile pozwalało mu złoto, którego wolał nie dotykać nawet najmniejszym palcem stopy. Lepiej nie kusić losu. Po pewnym czasie widok wspaniałości spowszechniał. Chętnie zamieniłby część tych skarbów na porządne wino i pieczoną kurę. A drugą część na gorącą wodę, w której zmyłby warstewkę potu i piasku, która go oblepiała.
Nic. W pierwszej pieczarze nie było niczego, co wyglądało na ten tajemniczy artefakt, po który go posłano. Przystanął przy wyjściu w głębi pieczary i starannie wyrysował na ziemi strzałkę wskazującą w kierunku rozdziawionej żabiej gęby. Przejście rozwidlało się. Najpierw poszedł w lewo. Hm, a to niespodzianka… Kolejna ogromna pieczara wypełniona złotem. Ślepa, bez wyjścia, więc po wykonaniu gruntownego przeglądu skarbów mógł tylko cofnąć się z powrotem do rozwidlenia i tym razem pójść w prawo. Znów nic i kolejne rozwidlenie. Jeszcze kilkukrotnie trafiał do ogromniastych grot, wypchanych pod sufit skarbami. Niektóre nie miały wyjść, z innych prowadziły dwie drogi. Słaby ten labirynt. A jednak nie zapominał o rysowaniu wskazówek - przezorny zawsze ubezpieczony, czy jak to tam mówią.
Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, od ilu godzin błądził już po tym złotym aż do znudzenia skarbcu. Kurogane popadł w monotonię i zniechęcenie. Mięśnie nóg poczęły odmawiać posłuszeństwa, gardło błagało o łyk wody.
- Muszę zrobić sobie chwilę przerwy – oznajmił i klapnął na tyłek tam, gdzie stał.
Nawet echo nie odpowiedziało. Do dupy z taką jaskinią.
W całym tym piekielnym nagromadzeniu złota nie było do kogo gęby otworzyć. Oszaleć można. Już dawno powinien sprawić sobie jakąś śmieszną papugę, albo sprytną małpkę. Uhm, złodziejom pasują małe małpki.
Znów zadał sobie pytanie, jak długo już krąży po jaskiniach. Zdawało mu się, że od połowy dnia… A raczej nocy. No tak, na zewnątrz już zapadła noc. Czy ten bajer z przyspieszonym upływem czasu może być prawdziwy? A co za różnica? Nawet jeśli spędzi tu miesiąc, a nie pociągnie to za sobą żadnych skutków ubocznych, to nie zrobi to na Kurogane większego wrażenia. W końcu na zewnątrz nie ma nikogo, kto mógłby się o niego niepokoić.
Na deprymujące myśli najlepsza jest drzemka. Pewnie, że nie powinien ucinać sobie słodkiej drzemki w podejrzanej, magicznej jaskini.
Ale pieprzyć to. Po drzemce zawsze lepiej mu się myślało.
Przebudził się z workiem mocno przyciśniętym do piersi, przeświadczony, że ktoś go woła. Roztarł sklejone snem powieki. Wciąż był w jednej ze złotych pieczar. Najzupełniej sam. Chyba że…
Na skraju widzenia mignął mu granatowy przebłysk. Wstał prędko i podbiegł w tamtym kierunku. Przyjrzał się złotemu do znudzenia kopczykowi kunsztownej biżuterii. Nie, nie było tu niczego, co mogłoby ćmić się na niebiesko. Świetnie, już nie tylko słuch, ale i wzrok zaczyna stroić sobie z Kurogane żarty.
A może…
Odwrócił się gwałtownie na pięcie. I znów ten niebieski błysk. Głęboka niebieskość, był pewien, że ją widział. Kątem oka, ale jednak.
- Jest tu kto? – zawołał niegłośno.
Cisza.
Kurogane wzruszył ramionami. Zabawa w ciuciubabkę w magicznym skarbcu. Czemu by nie? Czymkolwiek była ta niebieskość najwyraźniej nie miała zamiaru zrobić mu krzywdy. Inaczej poradziłaby sobie z Kurogane już wcześniej, gdy ten zażywał drzemki.
Noga za nogą powlókł się do kolejnego rozwidlenia. Kolejna pieczara. I kolejna. I…
Wciągnął głęboko powietrze. Coś się zmieniło. Tu było wilgotniej.
Woda?
Woda!
Okrążył kilkukrotnie (i nader podejrzliwie) złocisty puchar stojący sobie jak gdyby nigdy w towarzystwie posążków pustynnych lisów. Od biedy można było to nazwać pucharem, bo Kurogane widział po raz pierwszy puchar o średnicy wielkiej miski i sięgający mu prawie piersi. Zadarł głowę. Wysoko, wysoko, gdzieś z tego upstrzonego stalaktytami, czy innymi cholerami stropu kapała woda. Albo inaczej: kapało coś, co Kurogane miał nadzieję, że było wodą.
Kap. Prosto do wypasionego pucharu.
Kilkanaście sekund przerwy.
Kap.
Do diaska, jakim cudem nie usłyszał tego wcześniej? Te ciche plumknięcia niosły się daleko, daleko, odbijały drżącym rezonansem od gładkich, miodowych ścian.
Oszaleć można od słuchania takiego kapania.
Ale, ale mniejsza o to. Pragnieniu takie kapanie zupełnie nie przeszkadzało.
Przełknął ślinę. To musiała być woda. Cóżby innego? Ostrożnie, nie dotykając ścian pucharu zanurzył palec w rzucającej wesołe błyski toni. Wynurzył palec z ulgą rejestrując, że jest on wciąż na swoim miejscu i nie zmienił kształtu, ani rozmiaru. Powąchał i wreszcie zlizał z niego tę odrobinę wilgoci.
Odczekał chwilę.
Woda, skinął do swoich myśli.
Stanął na palcach i zagarnął ciesz w złożone dłoni. Pił długo, bez pośpiechu.
Przy kolejnym zagarnięciu dostrzegł ciemny kształt leżący na dnie pucharu. W kolorze zupełnie nieciekawym: brudno-zgniło-brązowym. Po dokładniejszym przyjrzeniu się obiektowi Kurogane dokonał kolejnego spostrzeżenia: to coś na dnie było lampą oliwną.
Stara lampa. W wodzie.
Co to ma niby być, do demonów?
Czy taki zgniły kolor może występować u złota? Czy złoto ulega korozji? Co się z nim dzieje po długotrwałym kontakcie z wodą? Chyba nic. Ale czy na pewno?, zastanawiał się gorączkowo.
Jeśli lampa byłaby tym czymś, po które wysłano Kurogane… To byłoby to mocno podejrzane. Była brzydka… chociaż to akurat działało na jej korzyść, bez wątpienia wyróżniało ją pośród tej kupy złotych gratów. Była unikatowa!
I leżała kompletnie na widoku.
Gdyby faktycznie była warta wynoszenia ją ze skarbca, to powinna być raczej schowana… Ewentualnie dobitnie wyróżniona: postawiona na jakimś piedestale, strzeżona przez magicznych strażników, czy coś w tym guście. Tego wymagała konwencja.
A tam. Wóz albo przewóz. Ile jeszcze będzie błądził po tym cholernym quasi-labiryncie? Skoro nadarzyła się okazja, to trzeba z niej skorzystać.
- Mam serdecznie dość tego przeklętego miejsca! Zabieram tę lampę ze sobą! – oświadczył głośno mężczyzna.
Żadnych sprzeciwów ze strony pieczary. I dobrze.
Stanął na palcach, aby mieć lepszy widok na lampę, zanurzył rękę. Zahaczył palcem o uchwyt lampy i - ostrożnie, powoli, byleby nie dotknąć ścianki pucharu - wyciągnął ją z wody.
Cofnął się o krok, ściskając lampę w dłoniach, z głową instynktownie wciśniętą w ramiona.
Znów nic ciekawego się nie wydarzyło. Nic ciekawszego od kap! i cichutkiego brzęku monet.
- Gdzie ten dreszczyk emocji? Co za nudna przygoda… - westchnął.
Przyjrzał się swojemu - och, jak ciężko zdobytemu! - skarbowi. Z bliska lampa była równie brzydka. I wyglądała… staro. Nie było na niej żadnych napisów, ani krztyny tajemniczych inskrypcji, za to kilka głębszych i płytszych zarysowań.
Magiczna nudna i brzydka lampa?
Naprawdę, byłoby miło, gdyby okazała się chociaż ociupinę magiczna.
Ostatni test.
Przyłożył lampę do ucha i lekko potrząsnął. A następnie zdecydowanym ruchem chwycił za jej owalną pokrywkę. Ustąpiła bez oporu. Wnętrze lampy zaprezentowało Kurogane absolutną pustkę. Żadnego tajemniczego dymu, ani wijącej się ektoplazmy, czy choćby knota.
- Jesteś tak samo nudna, jak to całe złoto – zawyrokował Kurogane nieco rozczarowanym tonem.
Ale skoro ją zdobył…
Włożył lampę do worka, worek zakręcił wokół dłoni.
Znów odwrócił się raptownie na pięcie, czując swędzenie na karku. Podrapał się w ucho, skrzywił się, gdy przeszedł go nieprzyjemny dreszcz. Jakby ktoś nie tylko stał mu za plecami, ale i bezgłośnie się z Kurogane naśmiewał.
Dość tej przygody. Wystarczy tego dobrego, niech się przeklęta żaba dalej bawi sama ze sobą przez nawet i kolejne milenium.
Zaciskając mocno pięści i ignorując ból mięśni, raźnym krokiem ruszył za strzałkami.
Szedł coraz wolniej i wolniej. Z każdą kolejną mijaną jaskinią zwalniał coraz bardziej. W głowie kłębiło się coraz więcej uporczywych myśli i niechcianych obaw.
Widok nocnego nieba (czy to wciąż była ta sama noc? czy kolejna? czy może jeszcze dalsza?) i podmuch przejmująco chłodnego wiatru wiejącego z szeroko otwartej piaskowej paszczy jakoś nie podniósł Kurogane na duchu. Zatrzymał się niezdecydowany.
To, co trzymał w worku mogło być bezcenne. Mogło być też bezużyteczne. Szanse były pół na pół.
Zabiją mnie, naszła go nagła myśl.
Jeśli lampa nie będzie skarbem, zabiją, bo się nie spisał. Następnie zaś znajdą na jego miejsce kolejnego ulicznika. Jeśli lampa będzie bezcenna, zdolna ziszczać marzenia, zabiją, żeby nie robić sobie kłopotu z niechcianym, upierdliwym świadkiem. Naprawdę łudził się, że ci pierdziele czymkolwiek zapłacą mu za trud?
Aż zbyt wyraźnie widział siebie, który wychodzi ze skarbca tylko po to, by jeden ze zbójów wyrwał mu worek z rąk, a drugi sprawnym ruchem poderżnął gardło i zepchnął z powrotem po schodkach, nie trudząc się nawet o zakopanie ciała w sypkich piaskach pustyni.
Czy ktokolwiek zauważy zniknięcie złodzieja? Nie. Czy ktokolwiek przejmie się jego śmiercią? Tym bardziej nie.
Kurogane nie bywał zwykle smutny. Bywał zrezygnowany, czuł się opuszczony, miewał niekiedy serdecznie dość. Ale te negatywne uczucia prędzej, czy później mijały. Nie były długotrwałe, ani jakoś szczególnie dotkliwe. Były przykre, ale przykrość jest częścią życia - pogodził się z tym już dawno. A teraz… czuł się źle. Naprawdę źle. Źle i cholernie samotnie. Nie był pewien, czy myśli, które wywołują ten przejmujący żal należą w pełni do niego samego, czy jaskinia znów odwala jakieś głupie sztuczki.
Nieważne.
Nie chciał umrzeć. Nie tutaj. Z daleka od ludzi… i w ogóle wszystkiego.
Upuścił worek, rozejrzał się nieprzytomnie wokół.
Mógłby wykupić swoje życie. Wystarczyłyby dwie sztabki, żeby przekonać drabów, że życie Kurogane wcale nie jest tak bezwartościowe, jak im się wydaje.
Przełknął ślinę, napełniony nową, desperacką nadzieją. Ocenił odległość od miejsca, w którym stał, od złota, które miał w zasięgu ręki oraz od wyjścia. Wystarczy mu kilka sekund. Pochwyci sztabki, doskoczy do przejścia. Co może się stać w ciągu kilku sekund?
Ale czy dwie bryły złota wystarczą? Weźmie cztery. Albo sześć. Co to jest sześć sztabek złota w porównaniu do całych nagromadzonych tutaj ton kruszcu?
Oddychając coraz szybciej, przykucnął i rozchylił worek. Jeszcze raz spojrzał w granatowe niebo. Poradzi sobie. Zawsze jak dotąd sobie radził. To tylko kilka prędkich susów. Kilka sekund.
Zgiął kilkakrotnie palce chcąc rozgrzać stawy.
Nie myśl o niczym, działaj.
W tym momencie, w którym dłonie Kurogane spoczęły na złocie, paszcza żaby zamknęła się w donośnym hukiem. Wszystko zatrzęsło się spazmatycznie. Zachwiało posągami, kopcami monet, zakręciło w głowie jedynego bywalca jaskini. Zaraz później schody rozsypały w pył. Podłoże zaczęło systematycznie pękać.
Nareszcie jakieś atrakcje! Zbiry nie kłamały. Aż tyle mogło się wydarzyć zaledwie po marnym dotknięciu.
- Oż! – podsumował z pasją mężczyzna i zerwał się na nogi.
Wyjścia na zewnątrz nie było. Co mu pozostało? Biec w głąb pieczar. Znów kierować się wyrysowanymi strzałkami. Dopóki będzie miał czym się kierować.
Tąpnęło. Przez sekundę - Kurogane mógłby przysiąść - strop i grunt zamieniły się miejscami w wyniku czego wylądował w kopie monet. Spostrzegł, że powoli się zapada. Złodziejski instynkt nie zapomniał, na wszelki wypadek, otworzyć szerzej worka. Chwila, chwila, co mu po worku złota, jeśli reszta monet udusi go, albo zwyczajnie zmiażdży żebra swoim ciężarem? W swoim niezbyt długim życiu Kurogane miał „przyjemność" grzęznąć w różnych… substancjach, ale nigdy wcześniej jakoś nie zdarzyło mu się tonąć w twardych momentach, które w wyniku szalonych i bez wątpienia niszczycielskich sił magicznych bezustannie osuwały się, dając minimum oparcia, ale żadnej możliwości przemieszczania się w nich stylem pół-pływackim, który sprawdzał się w tych bardziej płynnych rozmaitościach. Pozwolił sobie na krótki atak paniki, gdy na chwilę stracił orientację i nie potrafił określić, w którą stronę powinien się przesuwać, gdzie znajduje się wyjście z tego koszmarnego kopca. Na oślep wysunął rękę na całą długość. Zacisnął dłoń na pustce. Tak jest, w tę stronę! Wreszcie udało mu się wydostać i podjąć na nowo szaleńczy bieg.
No, teraz nie miał najmniejszego pojęcia, w którą stronę należy uciekać. Z wisielczą radością zauważył, iż worek jest teraz nieco cięższy. Wisielcza radość nie trwała zbyt długo - w twarz buchnęło mu gorąco, żar osmalił brwi i rzęsy. Złote posągi topiły się w wyniku czego podłoże systematycznie pochłaniała bursztynowa magma. Zabawna sprawa. Może nawet pozwoliłby sobie na ostatni w życiu napad śmiechu, gdyby nie to, że gorące powietrze przesycone smrodliwymi oparami wysuszyło gardło na wiór. I znów tąpnęło piekielnie; z trudem utrzymał w biegu równowagę.
Ale gdyby to, co jest w worku okazało się być tym… to Kurogane ma szansę wyjść cało z tej przygody. Bał się zatrzymywać; zewsząd, z góry sypały się odłamki skał niejednokrotnie większe od jego głowy. A przecież był zmuszony nie tylko unikać tego, co sypało mu się na czerep, ale i skręcać w odpowiednie rozwidlenie. A przynajmniej w takie, które zdawało mu się odpowiednie. Skaranie boskie, już nigdy nie spojrzy na złoto, nigdy! Przez pieprzone monety nie mógł teraz wygrzebać z worka tego na czym naprawdę mu w tej chwili zależało. A co, jeśli w końcu mu się uda i to okaże się zwyczajną, może i drogocenną, ale jednak zupełnie banalną lampą? No ale lepiej umrzeć próbując, niż poddać się bez walki…
Potrząsnął głową i zaniósł się suchym kaszlem. Palące gorąco wysysało siły, refleks przytępiał się z każdym kolejnym desperackim susem nad złotym jeziorkiem lawy. Odrobinę złośliwego samozadowolenia przynosiła tylko myśl o tym, że dwa dupki być może zapłacą głową za spartolenie sprawy. Kurogane powątpiewał, by po tej kosmicznej katastrofie ropucha będzie nadawała się do ponownego użytku.
Przeklął się za myślenie o głupotach. Coś zawinęło mu się wokół nóg i wyrzuciło w powietrze. Koniec przygody, zaraz upadnie w tę tutaj złocistą parującą kałużę, z której już się nie podniesie.
A wcale, że nie!
Nie upadł, tylko plasnął o dziwnie usztywnioną, a jednocześnie miękką tkaninę. Wciąż żył, tyle się liczyło.
Wpił palce w jedwabiste sploty, worek wcisnął pod pachę. Czymkolwiek było to na czym leżał, poruszało się na tyle szybko, że pęd powietrza niemal zdzierał mu skórę z twarzy. Nie polecał tego uczucia nikomu. I jakby tego było mało, spodnie też chyba miały zamiar ustąpić pod naporem powietrza. Niezawodne trupie poczucie humoru oznajmiło, że Kurogane jak nic umrze z gołym tyłkiem. W gruncie rzeczy było mu już obojętne co stanie się z jego tyłkiem, pogodził się z tym, iż przejażdżkę pewnie i tak ukróci kawał zwalonego stropu, albo bardzo złota i bardzo twarda ściana.
A potem przytomność Kurogane zrobiła sobie wolne.
Było ciemno jak w… no po prostu bardzo i nieprzyjemnie ciemno. Kurogane siedział na jakimś trupio zimnym kamulcu próbując uporządkować sobie informacje w głowie. Omal nie zginął i właśnie ta myśl uparcie przebijała się przez wszystkie pozostałe. Wciąż go mdliło po szalonym pędzie. Gdy otwierał oczy, ciemność rozpraszała się w tłuste plamy, gdy zamykał pod powiekami migotały żółte i czerwone okruchy. Chwilę wcześniej, zanim ją wypuścił, gdy w bezmyślnym zniechęceniu graniczącym z desperacją potarł lampę (z tego, co zagarnął pozostały jedynie dwie monety i właśnie ta przeklęta lampa) na oślep próbował zorientować się, gdzie się znalazł. Błądząc w ciemności natrafiał dłońmi na ścianę zbitej, chłodnej ziemi.
Otaczały ich ze wszystkich stron. Zamknięta przestrzeń. Gdzie mogli się znajdować? Pod ziemią? Najprawdopodobniej. Utknął w zamknięciu z parą niezwykłych kumpli: z dżinem i dywanem. I wciąż był zbyt oszołomiony, by zacząć się dziwić sytuacji w jakiej się znalazł.
Dżinina rozłożyła się w powietrzu i raczyła się lufką wypełnioną jakimś ziołowym, mocno pachnącym… czymś. Intensywnie niebieski, wzorzysty (i latający!) Dywan - ten sam, któremu Kurogane zawdzięczał życie - grzecznie ułożył się na ziemi tuż pod nią, na wypadek gdyby zechciała z niego skorzystać.
Zauważyła wzrok obserwującego ją mężczyzny, zmrużyła złote oczy.
Tylko lekko potarł tę cholerną lampę…! Nic więcej. I nagle dym, pufff!, pojawia się niebieska kobita, przedstawia się jako Yuuko, a potem… uch, czy to, co było potem zdarzyło się naprawdę? Były skrzynie pełne kosztowności, tłum młodych, pięknych ludzi płci obojga, góry najznakomitszego jedzenia, wodospady alkoholi, dzikie zwierzęta, marmurowe pałace, tron inkrustowany rubinami, było… było wszystko czego człowiek mógł sobie zamarzyć. I jeszcze trochę.
- Mam nadzieję, że wystarczająco się napatrzyłeś, Panie mój. Nie będę tego powtarzać po raz drugi. Taki standardowy pokaz zużywa energię, a ja nieszczególnie lubię się przemęczać – powiedziała niskim, przyjemnym dla ucha głosem.
Wzrok przyzwyczaił się do ciemności na tyle, by Kurogane mógł zauważyć proste, czarne włosy sięgające ziemi, kajdany przypominające grube bransolety, które opasały nadgarstki dżininy i mnogość złotych łańcuszków zdobiących jej niebieskie (tak!), szczupłe ciało. Szczupłe i spore ciało. Naprawdę spore - na oko miała ze trzy metry wzrostu. W końcu była dżinem i mogła zmieniać swój rozmiar, wygląd, płeć, gatunek jak tylko jej się podobało. A jak na razie, cóż, była ogromną, niebrzydką babką o sylwetce… nader interesującej.
- Możesz coś ubrać…? Twoje… Nie mogę się skupić – burknął niegrzecznie, odwracając wzrok od obiektów, do których tak uparcie powracały jego oczy.
- Czy coś w moim wyglądzie jest niewłaściwe? – Opadła zgrabnie na ziemię, zakręciła się na palcach, aż luźne spodnie zafurkotały.
- Nie, wręcz przeciwnie. Ugh, zapomnij, że to powiedziałem… – zreflektował się i znów wbił spojrzenie w swoje stopy. – Mogłabyś zakryć czymś swoje… swoją górę, co?
Półprzezroczysta, zwiewna koszulka, która pojawiła się na ciele dżininy nie sięgała jej nawet pępka. Dobre i to.
- Przypominam nasz układ: trzy życzenia, Panie mój. Ni mniej, ni więcej. Nie próbuj życzenia w stylu „chcę więcej życzeń" - musimy przestrzegać pewnych zasad, Proszenie o więcej dżinów też nic nie da - nie rośniemy na drzewach, oj nie. – Mówiąc to usiadła, krzyżując nogi w powietrzu i poczęła wyliczać, zaginając palce. – Ach, pewnych rzeczy nie mogę zrobić. Po pierwsze: nie zabijam ludzi. Mogę uprzykrzyć im życie, jak najbardziej, ale nie zabijam. Z zasady. To prymitywna praca i można się przy niej upaprać, więc… NIE. Co jeszcze? Nie przywracam do życia tych, którzy odeszli. I ostatnie: nie mogę zmusić do miłości. W miłości pomogę, och zapewniam cię, że pomogę jak nikt inny… ale zmuszanie odpada!
- Dlaczego?
- Panie?
- Nie zabijasz, bo nie lubisz. W porządku, nikt nie podpadł mi na tyle, bym musiał wyręczać się dżinem… Ale co ze śmiercią i miłością? Twoja moc jest ograniczona?
Och, widział, że ją obraził. I że jest już za późno na przeinaczenie, czy odkręcenie pytania. Jej twarde, beznamiętne spojrzenie budziło pierwotny, zwierzęcy strach, o istnieniu którego jak dotąd Kurogane nie miał pojęcia.
Był jej panem. Z zasady nie zabijała. Teoretycznie nic mu nie groziło, ale w praktyce… Nie zdążyłby mrugnąć, a już by nie żył.
- My, Dżiny, jesteśmy ograniczone pewnymi zasadami – powiedziała powoli, akcentując każde słowo. – Wszyscy. Wszyscy, za wyjątkiem jednego.
Ach, nie musiał pytać, o którego dżina chodzi.
W dawnych, bardzo dawnych czasach pełnych magii i okrutnych mordów po świecie pałętały się wolno dziesiątki tysięcy nadśmiertelnych istot. Dżiny, Ifryty, Salamandry i im podobne czyniły co im się żywnie podobało, a ludzie stłoczeni w niewielkie skupiska porozrzucane po całej ziemskiej krainie co wieczór modlili się do swoich bogów, aby rankiem obudzić się z nogami i głową na właściwych miejscach. Aż zjawił się pewien… śmiałek, największy okrutnik, jakiego nosiła ziemia, bądź dureń - zależy z jakiej perspektywy na to spojrzeć. Tenże śmiały dureń udał się na poszukiwanie ducha, którego same dżiny nazywały „Najwyższym". Młody człowiek - żaden mag, ani mędrzec - dotarł do siedziby szefa wszystkich dżinów, oszukał go (w podaniach można znaleźć ze sto różnych wariantów w jaki sposób to uczynił) i zmusił do spełnienia jednego życzenia.
Życzenie było banalnie proste: na wieczność spętać, uwięzić i rozproszyć wszelkie duchy w taki sposób, by wypuścić mogłyby je jedynie ludzkie istoty. Oberwało się wszystkim po równo: tym dobrym duchom, tym szalonym, tym łagodnym i krwiożerczym. Siłą rzeczy sam Najwyższy również stał się ofiarą własnego zaklęcia. Ziemia zatrzęsła się od ryków wściekłości, bezsilnego płaczu, złorzeczeń… i znów nastał spokój. Od tamtego dnia ludzkość rozpleniła się po globie, bijąc się i psując wszystko, co tylko wpadło w jej łapska po drodze, a od czasu do czasu natrafiając na rezerwuar z magiczną zawartością. Kurogane trafił się - a przynajmniej taką żywił nadzieję - względnie dobry duch.
- A teraz słucham. – Wzdrygnął się, gdy dżinina przerwała przedłużającą się ciszę. – Czego żądasz, Panie mój? Władzy, skarbów, wiecznej rozkoszy?
- Żebym mógł czegoś sobie życzyć, to najpierw musimy się stąd wydostać… – zaczął ostrożnie.
Dżinina rozłożyła szponiaste ręce i uśmiechnęła się wyczekującą. Dywan stanął (jeśli dywany mogą stawać) obok niej i zatarł frędzelki w geście podekscytowanego oczekiwania.
- Więc… Chciałbym życzyć sobie czegoś… ale na zewnątrz.
Przechyliła głowę, wciąż uśmiechając się lekko. Ten grymas powoli zaczął działać Kurogane na nerwy.
- Jestem niezwykle wdzięczna, Panie, że mnie wypuściłeś – rzekła. – Dużo czasu upłynęło od mojego ostatniego… życzeniodawcy. Mogę wiedzieć, który mamy rok?
- Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi – odparł podejrzliwie.
- Och. Oooch! Wygląda na to, że przez prawie czterysta lat byłam uwięziona, bez grama powietrza, wody i jadła! Lecz myślę też, że bez większego problemu mogłabym wytrzymać kolejny tysiąc lat… a może i więcej…
- Uhm, świetnie – wychrypiał przez zaciśnięte zęby. – Wydostań nas stąd! Natychmiast! Razem z tym przeklętym dywanem!
- Pierwsze życzenie na rozgrzewkę! – obwieściła z podejrzanie wielkim entuzjazmem. – Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, mój Panie!
Triumfalnie wyszczerzona dżinina pochwyciła Kurogane w pół, Dywan zakręcił się wokół nich żwawo. Młody mężczyzna spoglądał z irytacją na swoje dyndające stopy. Jakaś kobieta tak po prostu uniosła go nad ziemię (i to jedną ręką!) - coś takiego burzyło ustalony porządek świata! Zanim zdążył zapytać, co jego nowa służąca zamierza, stopy zawisły w całkowitej próżni, a ziemia oddaliła się od nich w tempie, którego nie znały chyba nawet latające dywany.
W pierwszej chwili niedowierzał, że ta facjata odbijająca się w czystej wodzie sadzawki należy do niego - zielony nigdy nie należał do ulubionych kolorów Kurogane. Potrząsnął głową. Cóż, tak jak wsadzenie głowy w przyjemnie chłodną, czystą kałużą było pomysłem dobrym, tak gwałtowne otrząsanie się z wody… niezbyt.
- Jeśli miałaś zamiar mnie zabić, to musisz się jednak bardziej postarać – wydyszał z trudem, skupiając całą swą wolę na walce z dotkliwymi skurczami żołądka.
- Nawet przez myśl mi to nie przeszło! – zanegowała z urazą dżinina.
Kurogane przewalił się na plecy, oddychając powoli i głęboko. Najpierw przejażdżka dywanem, a teraz druga taka, podobna - to znaczy, nie, niepodobna, znacznie gorsza - z dżinem. Ugh, to było trochę za dużo jak na jeden młody, nieprzyzwyczajony do podobnych jazd żołądek.
Przez dłuższy moment brunet po prostu wpatrywał się bez ruchu w słońce prześwitujące spomiędzy ażurowej zieloności drzew porastających oazę, w której (jakimś cudem) chwilę temu bezpiecznie wylądowali. Tylko wnętrzności Kurogane miały co do tego bezpieczeństwa pewne wątpliwości.
Obrócił głową chcąc spojrzeć na dżininę, która ciekawie rozglądała się po okolicy. Mimo że przyjęła optymalny rozmiar, wciąż była - jak na bosonogą kobietę - wysoka. Jej niebieska skóra wyraźnie odcinała się od krajobrazu, całego w odcieniach zieleni, żółcieni, z dodatkiem oranżów .
- Mm, jak dobrze znów być na wolności~ – Rozciągnęła ręce nad głową i wzdrygnęła się jak kot pozbywający się wilgoci z zamoczonej sierści. Kurogane znów być zmuszony (wcale nie wstydliwie!) odwrócić wzrok.
Spojrzenie szczęśliwie zatrzymało się akurat na daktylowcu obwieszonym ciężkimi kiściami owoców.
Ostatnio nie miał zbyt wielu okazji do wspinania się na drzewach. A towarzyszące mu od narodzin okoliczności klimatyczne tym bardziej nie sprzyjały. A że miał słabość do tej sztuki i w dzieciństwie uprawiał ją namiętnie to teraz bezzwłocznie skorzystał z nadarzającej się okazji. Poczuł się jak w domu znów czując pod stopami i dłońmi szorstką i kłującą fakturę pnia daktylowca. Z bliska, upatrzona wcześniej kiść okazała się bardziej dorodna niż przypuszczał. Z trudem oderwał z niej sporą garść daktyli, kilka z nich plasnęło o ziemię.
No proszę, z tej wysokości miał również doskonały widok na okolicę. W tym i na swoją podwładną.
Dżinina podeszła na skraj oazy. Wytrzepała popiół z lufki, nucąc przy tym melodię, którą Kurogane poznał w pieczarze aż za dobrze.
- Do demona, przestań! Znowu nie będę mógł się pozbyć tej muzyki z głowy! – krzyknął z drzewa.
- Panie! – odkrzyknęła, biorąc się pod boki. – Po prostu chcę, abyś pamiętał, że-
- Nie znajdę drugiej takiej, jak ty! Zrozumiałem to już na samym początku!
Posłusznie zamilkła. Na całe szczęście. Kurogane podejrzewał, że koniec końców dżinina będzie traktowała nawet te najbardziej proste nakazy, czy prośby w kategorii życzeń. Gdyby tak było, Kurogane za wiele by nie zwojował. Zwłaszcza z tak stukniętym i cwanym (co było widać na pierwszy rzut oka) duchem.
Przeklinając na ostrą fakturę pnia, która atrakcyjną była może i przy wchodzeniu na drzewo, ale na pewno nie pomagała w czynności schodzenia, Kurogane zsunął się niezgrabnie z daktylowca.
Dołączył do dżininy i podsunął jej niby mimochodem sporą garść owoców.
Podziękowała skinieniem głowy. Owoce zniknęły w jej ustach w mgnieniu oka. Najwyraźniej czterysta lat głodówki to trochę za dużo nawet jak dla dżina.
Daktyle nie były zupełnie dojrzałe, smakowały goryczką. Kurogane żuł je powoli, w międzyczasie snując niesprecyzowane plany dotyczące swojej najbliższej przyszłości. Gdzie powinni teraz się udać? Dżin zamieszkujący zniszczone poddasze? To ci dopiero perspektywa… I na pewno ktoś z miejscowych przypieprzy się skąd Kurogane wytrzasnął taki ładny, drogi dywan…
Chwila, chwila. A co jeśli dwaj śmierdziele (może nie ci sami, tylko jacyś… śmierdziele zastępcy) zaczną się za nim rozglądać i koniec końców odbiorą mu lampę? Nie ma ciała - nie ma dowodu na to, że delikwent jest martwy. Tak mówiło święte prawo wszystkich awanturniczych opowieści przy rozpalonym ognisku.
Tknięty myślą, obmacał prędko spodnie, a następnie rozejrzał się panicznie. Nie miał lampy przy sobie. Nie było jej też nigdzie w pobliżu i…
- Jest tutaj – kobieta wręczyła Kurogane lampę, bez cienia złośliwego przekąsu na twarzy.
- A… cóż… dzięki – mruknął, upychając lampę głęboko w pocerowaną kieszeń.
Achaaa. Kolejna sprawa rozwiązana - nawet jeśli niestrzeżona lampa wyląduje w rękach dżininy, niczym to nie grozi. Nie mogła być panem sama sobie. Uwolnić można ją pewnie tylko w jeden sposób. W sumie trochę to smutne.
- Czy to aby przypadkiem nie Agrabah? – spytała nagle Yuuko, wskazując lufką miasto w oddali i majaczący nad nim ogrom pałacu.
- Taaa, nasza stolica. A co? – burknął, strosząc podejrzliwie brwi.
- Dobrze się składa – mruknęła do siebie, by chwilę później obwieścić swoim zwyczajowym, teatralnie hiperentuzjastycznym tonem: – Czym mogę ci służyć, mój Panie!?
- Hej, daj mi ochłonąć po pierwszym życzeniu…
- Nie ma czasu na chwilę wytchnienia! Stałeś się właścicielem dżina, w pełnym pakiecie razem z latającym dywanem; nie ma na co czekać! – Machnęła dłonią na tkwiący nieopodal Dywan, który zgiął się w głębokim ukłonie – Od tego momentu twoje życie stało się niekończącym się cudem!
- Mówił ci już ktoś, że jesteś niesamowicie nachalna…? – spytał mocno zniesmaczony.
„Niekończący się cud", uhum, jak na razie ten cud objawiał się tylko raz za razem bolącym brzuchem. W kwestiach autoreklamy dżinina przewyższała swym kunsztem nawet tych najbardziej doświadczonych kupców targowych. I tak samo dobrze jak oni mijała się z prawdą w drobnych, a jednak znaczących detalach.
- Nie bądź zbyt skromny, Panie, ja nie oceniam ludzkich pragnień – powiedziała już znacznie poważniej. Błękitna dłoń przesunęła się po brzuchu i boku bruneta. Nie był to gest pieszczotliwy, bynajmniej - miał tylko na nowo przypomnieć Kurogane o jego wystających żebrach. – Na pewno jest całe mnóstwo rzeczy, o których marzysz.
Dżinina przeszła mu plecami. Wolał odwrócić się, żeby mieć ją na oku i nim spostrzegł… Hm. No dobrze, to było dziwne. Jeszcze nigdy nikt przed nim nie klękał (nawet na jedno kolano, tak jak czyniła to teraz dżinina), więc nie bardzo wiedział jak zachować się w tak krępującej sytuacji.
- Mówi się, że pierwsza myśl jest zwykle najtrafniejsza – zauważyła łagodnie.
Spostrzegł, że kobieta spogląda ponad jego ramieniem. Kurogane obejrzał się mimowolnie, jego wzrok spoczął na dalekich złotych kopułach pałacu sułtana.
Przełknął ślinę. Kilka daktyli tylko rozbudziło głód, który ćmił nieustannie, nie pozwalając na długo zapomnieć o sobie. Kurogane był potwornie zmęczony, głodny i senny. Przez ostatnie godziny wszystko albo próbowało wpędzić go w szaleństwo, albo zabić. Wcale nie miał ochoty na głębokie zastanawianie się and swoim psim losem i nad tym w jaki sposób mógłby - mądrze! - ulepszyć swoje marne życie. Jednocześnie podświadomie czuł, że właśnie daje się wodzić temu przeklętemu niebieskiemu duchowi za nos, ale… W tej chwili chciał tylko odpocząć, nic więcej.
- Chciałbym… – zaczął niemrawo.
Oczy dżininy rozbłysły niebezpieczną złotą głębią, tak jakby wciąż odbijały się w nich skarby zgromadzone w pieczarze. Słabo ukrywała swoje zniecierpliwienie. Kurogane odetchnął głęboko, żołądek odpowiedział mu cichym burczeniem, które nadało całej tej magiczno-wzniosłej sytuacji nieco żenującego charakteru.
- Jeśli nie jest to zbyt ogólne życzenie, to chciałbym…
