Witam, serdecznie zapraszając do przeczytania prologu. Mam nadzieję, że tym razem pociągnę opowiadanie, pomysł jest, chęci są, na opinie czekam.

Opowiadanie niekanoniczne, alternatywne, NIE zawiera slashu.

Akcja dzieje się kilka lat po wojnie.


(4.10.2015)

Rozdział zbetowała Dama Trefl, której serdecznie dziękuję.


Prolog


Nasze Trio powstało dopiero po wojnie, niespodziewanie i głośno. Początkowo Malfoy pogrywał ostro i wyraźnie, chociaż mało kto wiedział, o co człowiekowi chodzi. Wiedziałem, że ma swoje powody, tajemnice, z którymi nie chce się dzielić. Miał do tego prawo, szanowałem to.

Pierwotnie byliśmy duetem, tylko ja i Jason, dwójka młodych aurorów, każdy z innego zakątka Ziemi. Jason był Jankesem, cholernie gadatliwym i pewnym siebie. Czasami zastanawiam się, dlaczego wybrał właśnie profeskę aurora. Według mnie zrobiłby świetną karierę z w telewizji, zbijając miliony w jakimś dennym, nocnym show. Kiedyś nawet podzieliłem się z nim swoimi przemyśleniami, traktując o tym nadzwyczaj poważnie. Wspominam ten moment jako jeden z niewielu, gdy z jego twarzy zniknęło zadowolenie, ustępując miejsca gorzkiemu uśmiechowi. "Ojciec był lekarzem, chciał, żebym poszedł w jego ślady. Twierdził, że aurorat to nędzny zawód, delikatne mówiąc." - powiedział wtedy, popijając mugolską whiskey. - "Matka podzielała jego zdanie. Nic dziwnego, praktycznie zawsze za nim obstawała. Gdy skończyłem szkołę, rodzice wyłożyli kawę na ławę. A tak naprawdę kawę i kasę na szkołę medyczną, dorzucając kluczyki od fabrycznie nowego motocyklu. Odkąd pamiętam, lubili mieć wszystkich w kieszeni, ale żeby wciągnąć w ten układ własnego syna... Nawet nie spytali mnie o zdanie, czy coś. Wziąłem tylko kawę, bo kurcze, w tamtej kafejce robili najlepszą. " Tamtego wieczoru na jednej butelce się nie skończyło...

Jason nigdy więcej nie wracał do tematu swojej rodziny, a ja nie próbowałem drążyć. Wiem tylko, że podobnie jak ja, w trakcie szkolenia utrzymywał się ze stypendium oraz pracy w jakimś niszowym pubie.

Chociaż Jason często działa mi na nerwy, szanuję gościa. Stanowimy przecież drużynę; przyjaciele, współpracownicy. Jason i ja. Ja, czyli John, bo tak brzmi moje prawdziwe imię, które już dawno popadło w niepamięć. Znajomi nazywają mnie per Vito, ci bardziej wtajemniczeni używają bardziej kreatywnych pseudonimów, takich jak Murarz Don Corleone, czy po prostu Jew-Szczena, a kryje się za tym niezbyt przyjemna historia. Ludzie nigdy nie zapominają, nie dają zapomnieć. Gdyby jednak zapomnieli, Jason-Irytujacy-Zgrywus przybyłby na ratunek biednemu społeczeństwu...

Dzieciństwo oraz lata nastoletnie spędziłem w szarej kamienicy Turyna, wychowywany przez panią Sophie, charłaczkę, oraz najbardziej cierpliwą osobę w mieście, przynajmniej w moim mniemaniu. Prowadziła niewielki sierociniec dla magicznych dzieci, porzuconych i zapomnianych. To była nasza Fata Madrina , moja oraz jedenastu pozostałych dzieci, takich jak ja. Staraliśmy trzymać się razem, wzajemnie chronić, bez względu na wiek, bez względu na wszystko, co nas dzieliło. Zawsze łączyło nas więcej - brak najbliższej rodziny. Mieliśmy jednak siebie, by w jakiś sposób, choćby częściowo, zapełnić pustkę w sercu.

Ezio był dzieciakiem w moim wieku, dzieliliśmy nie tylko łóżko, ale również marzenia. Oboje pragnęliśmy wyruszyć do Anglii i razem z odnalezionymi rodzicami walczyć z Voldemortem. Byliśmy przekonani, że to właśnie Czarny Pan stoi za brakiem najbliższych w naszym życiu. W dziecięcej wyobraźni to właśnie on porwał naszych rodziców, tak jak było to w przypadku męża pani Sophie, która przez wiele zimowych wieczorów snuła zapadające w pamięć opowiadania o odważnych aurorach, w których szeregach stał również jej wybranek. Signor zginął podczas obrony mugolskiego miasteczka, kilka tygodni przed wieloletnim zniknięciem Lorda Voldemorta, a jego historia była podstawą naszej dziecięcej racji. Nie potrafiliśmy dopuścić do siebie myśli, że zostaliśmy sierotami, bo tak zadecydowali nasi rodzice, a nie okropny, zły czarodziej. Możliwe, że w naszym wyobrażeniu istniało ziarnko prawdy, nigdy jednak nie starałem się, by je odkryć. Myślę, że wolałem żyć w niewiedzy, niźli przeżyć rozczarowanie, gdyby prawda okazała się bolesna. Nie wiem jaka była ostateczna decyzja podjęta przez Ezio. Rozstaliśmy się po skończeniu szkolenia w Biurze Aurorów. Pozostał w Londynie, ja natomiast zostałem przydzielony do oddziału w Bristolu, gdzie poznałem irytującego Amerykanina, Jasona, z którym przyszło mi pracować. Zanim się to jednak stało, odbyła się ostateczna walka, zakończona fiaskiem Mrocznego Lorda. Bitwa o Hogwart, która na zawsze wpisała się w karty historycznych ksiąg. Choć nie tych mugolskich...

Przez wiele lat dokładałem wszelkich starań, aby stanąć u boku ludzi dążących do uwolnienia następnych pokoleń od ciężaru działań Voldemorta. Pragnąłem opowiadać swoim dzieciom, a może nawet wnukom, o legendarnej bitwie, w której brałem czynny udział. O bohaterstwie i odwadze, po których pozostały wyłącznie blizny, oraz wspomnienia. Blizny, owszem, pozostały, ze wspomnieniami byłby jednak niemały problem. Jedyne, do czego przyczyniłem się w minionej bitwie to zmniejszenie liczby wolnych łóżek szpitalnych o jedną sztukę...

Nasza grupa składała się z około dwudziestu osób kończących szkolenie, tym samym nie stanowiliśmy jeszcze prawowitej ekipy aurorów. Byliśmy jednak dodatkową siłą, której Hogwart potrzebował; liczył się każdy czarodziej zdolny do walki, każdy stanowił wielką wartość. Po dotarciu na miejsce trafiliśmy w centrum rozgorzałej walki. Widzieliśmy pierwszych rannych i poszkodowanych. Naparliśmy na przeciwnika szybko i niespodziewanie, wtapiając się w tłum walczących; właśnie w tym miejscu kończą się moje wspomnienia, a zaczyna nieprzyjemna, irytująca pustka...

Znalazłem się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej niewłaściwym czasie, do reszty pochłonięty walką z człowiekiem w białej masce . Nie zdążyłem uciec, gdy zaklęcie uderzyło w mur z ogromną siłą. Ściana runęła, wyrzucając w powietrze szarą chmurę pyłów. Gdy odzyskałem przytomność, znajdowałem się w szpitalnym skrzydle ze złamaną nogą oraz pękniętą szczęką. Bitwa dobiegła już końca, pył walki już dawno opadł...

Wiele osób powtarzało mi, że miałem ogromne szczęście, uchodząc z życiem. Po części się z nimi nie zgadzam.

Miesiąc po wojnie odbył się przydział świeżo upieczonych aurorów do poszczególnych oddziałów. Byłem obojętny, gdzie przyjdzie mi pracować przez najbliższe lata, nie miałem bliskich, domu; rozstania nie były dla mnie, chyba że z denerwującym kotem Oksany, starszej pani, u której wynajmowałem mieszkanie. Bristol był w porządku, nie miałem zastrzeżeń, nie robiłem problemów. Pożegnałem się z Londynem w przeciągu dwóch tygodni, zaraz po załatwieniu wszelkich formalności.

Jason okazał się dobrym współpracownikiem, przyjacielem włącznie, choć potrafił doprowadzić mnie do utraty nerwów, zwłaszcza, gdy dowiedział się o moim wypadku w dniu Bitwy. W tamtym momencie nie byłem pewien, czy się dusi, płacze, czy śmieje; możliwe, że wszystko w jednym. "Czekałeś na to całe życie" - mówił, krztusząc się. - "A kiedy nastał ten moment, oberwałeś w szczękę i wszystko przespałeś. Masz ty człowieku pecha. Wybacz, John, ale to najbardziej tragokomiczna historia, jaką kiedykolwiek słyszałem. I wiesz co? Rzeczywiście jakaś taka krzywa ta twoja szczena". Nie jestem pewien, dlaczego nie oberwał wtedy w twarz moim słynnym lewym sierpowym. Śmiałem się razem z nim, chociaż wciąż czułem delikatny dyskomfort w okolicach złamania. Moje rozbawienie nie trwało jednak długo, chociaż Jason bawił się przednio przez cały czas, sypiąc ksywkami jak z rękawa. Nie jestem pewien, czy wymyślał je na bieżąco, czy głęboko nad nimi rozmyślał, skrupulatnie zapisując w notesie. Pogromca Ścian, Szczęki Cztery, Murarz i wiele więcej, których nikt już zapewne nie pamięta. Tak było przez pewien czas, a dokładnie do momentu, w którym Jason wypożyczył największy klasyk mugolskiego kina -" Ojca Chrzestnego", ale z tym związana jest zupełnie inna historia, w roli głównej z mugolską policją, oraz wściekłą sąsiadką. Skończyło się na nieoficjalnej zmianie mojego starego imienia na nowe, prawdziwie włoskie i prawdziwie do mnie pasujące, jak stwierdził jego pseudo twórca. Na początku starałem się walczyć z nowym przydomkiem, jednak przypominało to raczej nieudolną walkę z wiatrakami. Odpuściłem, gdy kilka pierwszych rozmów z nowo poznanymi ludźmi zaczynały się od "Jak to John? Myślałem, że Vito, wszyscy tak do ciebie mówią. Ale jesteś pewien, że John? Skąd niby wziął się Vito?". Gdy Robards, szef aurorów przywołał mnie, używając nowego przydomka, Jason stwierdził wtedy, że jest geniuszem.

Jason-Zgrywusek-Chytrusek i Vito-Pogromca-Ścian. "Odawalaliśmy kawał dobrej roboty", jak zwykł mawiać Wilkes, starszy auror, gdy odwaliliśmy kawał dobrej roboty, chociaż częstował tym tekstem niemal wszystkich początkujących aurorów. Nasza praca początkowo wiązała się z pomocą w odbudowie domów poszkodowanych czarodziejów, czy przywróceniu Szkole Magii dawnej świetności. Traktowałem pracę jako rekompensatę za brak udziału w Bitwie, z czym nigdy nie zdołałem się pogodzić. Wciąż czułem się winny, a pomoc ludziom stała się dla mnie swoistym lekarstwem. Byłbym nawet skłonny zrezygnować z części swojego wynagrodzenia, jednak ceny mieszkań w Bristolu poszły znacząco w górę, w przeciwieństwie do pensji aurorów.

Kiedy nadeszły lata spokojniejsze, charakter naszej pracy znacznie się zmienił. Zostalismy przydzieleni do Biura Specjalnego; śledztwa i patrole stały się dla nas codziennością. Wojna się zakończyła, jednak zagrożenie nie zniknęło. Aurorzy nie mogli narzekać na brak pracy, nigdy.

Właśnie w tym okresie dołączył do nas Malfoy. "Mleko ma pod nosem" - stwierdził Jason, gdy spotkaliśmy go po raz pierwszy, chociaż nie istniała między nami drastyczna różnica wiekowa. Zaledwie rok, czy dwa. Hogwart cechuje się między innymi tym, że jego absolwenci mają zazwyczaj kilka lat w plecy.

Draco przybywał z Londynu, najwyraźniej nie będąc tym faktem specjalnie zachwyconym, delikatnie ujmując. Jego początki w Bristolu przepełnione były niechęcią, oraz zażaleniami, które kierował do Robardsa nadzwyczaj często. Najczęściej mówił jednak o Weasleyu, Wiewiórze, a czasem o Rudzielcu dokładając kilka nieładnych słów. Nie jestem pewien, czy miał na myśli jedną osobę, czy znacznie więcej, nie trudno było się pogubić. Nikt, z kim rozmawiałem, nie był w stanie powiedzieć, co zaszło w londyńskim oddziale i dlaczego Nowy się tu znalazł; pewniakiem było, że nie z własnej woli. Od głównego zainteresowanego trudno było cokolwiek wyciągnąć, nie licząc słów, kierowanych do poszczególnych osób. Oprócz tego, że powtarzały się co pewien okres, nie wypływały z nich żadne wnioski. Tak było przez pierwsze kilka dni. Przełom nastąpił, gdy Morrison, nasz przełożony, wkroczył do biura z kolejną sprawą. "Radzę Ci tego nie zepsuć, Malfoy" - powiedział wtedy, obrzucając go uważnym spojrzeniem. - "Podarowaną szansę bardzo łatwo stracić. Do trzech razy sztuka, jak mawiają mugole". Twarz Draco była nieczytelna."Jesteś na krawędzi, Malfoy. Jeden nieostrożny ruch, a podzielisz los ojca." Po tych słowach Morrison wyszedł, zostawiając nas w niemal grobowej ciszy. Nie spodziewaliśmy się wyjaśnień, które i tak nie nadeszły. Od tego czasu Malfoy nie wspomniał o Weasleyu nawet słowem. Powód, dla którego został odesłany z Londynu pozostał tajemnicą.

Jason, Vito i Draco. Jesteśmy współpracownikami, przyjaciółmi, drużyną, która odwala dobrą robotę. Zwalczamy zagrożenie, wciąż obecne w magicznym świecie, chociaż jego postać nie zawsze jest nam znana. Mam nadzieję, że damy radę. Jeden za wszystkich i tak dalej.

Minął rok, kolejne śledztwo, kolejne morderstwo i ofiara. Aurorska codzienność... Dlaczego więc nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że coś się dzieje, że nie wszystko jest w porządku. Czuję, że spokojne dni mijają, ustępując miejsca ciemnym chmurom. Nadciąga zimny wiatr znad Morza Północnego...