W czasie mojej wieloletniej przyjaźni z Bazylim, sławnym na całe Mysie Królestwo detektywem – konsultantem, miałem zaszczyt pełnić rolę kronikarza jego niezwykłej praktyki. Część zapisków wydawałem drukiem niemal natychmiast po ich sporządzeniu, niektórych nie opublikuję nigdy, lecz sprawa, o której traktuje niniejsze opowiadanie, należy do tych, których ogłoszenie musiało zaczekać przez wzgląd na dobro uczestniczących w nich myszy. Dopiero przed kilku tygodniami otrzymałem od mego przyjaciela telegram następującej treści: Webster zmarł. Możesz opisać sprawę.
Być może wypadnie ona blado na tle innych zagadek, jakie Bazyli rozwiązał w pamiętnym roku 1895, który spędził niezwykle pracowicie. Wszyscy pamiętamy tajemnicę kanarków tresowanych przez człowieka nazwiskiem Wilson, przeraźliwą historię truciciela z Temple, spotkania z którym omal nie przypłaciliśmy życiem, a także tragedię nieszczęsnej panny Hawthorne. Również opowiadanie o przemytnikach sinego kamienia nadal czeka na swoją kolej. Wydaje mi się jednak, że przypadki, które zamierzam opisać, choć nie należą do krwawych, warte są uwagi, również jako przestroga.
Jesień tamtego roku przyszła wilgotna i tak mglista, że na ulicy nie sposób było dojrzeć końca własnej wyciągniętej łapki. Wydawało się, że nawet przestępcom żal było opuszczać ciepłe norki, a w każdym razie nikt, kto nie miał w tych dniach sprawy na tyle pilnej, żeby go do tego zmusiła, nie wychodził na spowite mgłą ulice Londynu.
Od kilku dni nie ruszaliśmy się z Bazylim z Baker Street: ja przeglądałem dzienniki medyczne na przemian z tanimi powieściami, on porządkował swoją kartotekę, a w przerwach rzępolił na skrzypcach do wtóru pogodzie. Tego właśnie wieczora siedziałem przy ogniu, z talerzykiem znakomitych placuszków serowych pani Judson pod ręką i artykułem o dziedzicznej głuchocie rozłożonym na kolanach. Powoli zaczynałem żałować, że nie jestem dotknięty tą przypadłością.
- Bazyli – mój jęk utonął w zawodzeniu skrzypiec, które detektyw męczył, wpatrzony w mgłę za oknem. Roztarłem czoło, zanim sięgnąłem po filiżankę z herbatą.
Nagle kocia muzyka Bazylego urwała się na jednej, przeciągłej, zgrzytliwej nucie.
- Dziękuję – westchnąłem pod wąsem. Bazyli zacmokał, kilkoma długimi krokami przemierzył pokój, by złożyć instrument z rewerencją na półeczce nad kominkiem dokładnie w chwili, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
- Poproś panią Judson, żeby zaparzyła więcej herbaty – rzucił, otwierając.
- Witam, Gregson! Co pana sprowadza w taką pogodę?
Lecz myszą, która pierwsza przekroczyła próg, nie był inspektor. Przygarbiony osobnik o brudnożółtym futerku, zmierzwionym od wilgoci, wszedł do pokoju, rzucając lękliwe spojrzenia to na Bazylego, to na mnie. Żałosnego obrazu dopełniał strój gościa, dobrze skrojony z kosztownych tkanin, ale wymięty i niekompletny. Moje medyczne instynkty, a nawet zwykły zdrowy rozsądek wzdragałyby się przed wyjściem w taką pogodę, nie dość, że bez płaszcza, ale nawet bez marynarki.
Gregson, dumnie wyprostowany w swoim ciemnym szynelu, wszedł, przeciskając się obok Bazylego, i starannie zamknął za sobą drzwi.
- Doprawdy, to chyba jasne – powiedział, nieco wyniosłym tonem.
- Tak, tak, czytałem dzisiejszą gazetę – Bazyli zmiótł stosik makulatury z fotela, zanim podsunął go przemokniętemu gościowi – Ale nie widzę, jak mógłbym panu pomóc, panie Adams.
- Jestem niewinny! - zaskrzeczał żółtawy osobnik, wwiercając w mego przyjaciela błagalne spojrzenie. Gregson wzruszył ramionami.
- Cóż poradzę. Uparł się.
-Jestem niewinny!- powtórzył tamten. - Niech mnie pan wyciągnie z tej kabały, błagam! Pieniądze nie grają roli! To kwestia-
- Panie Adams – przerwał mu Bazyli, siadając i składając łapki. Adams wzdrygnął się, a Gregson poruszył wąsikami, by ukryć rozbawienie.
- Nie sądzę, bym mógł dla pana wiele zrobić. - Schylił się po gazetę. - Dowody świadczą przeciwko panu.
- To samo powtarzałem przez całą drogę tutaj – powiedział Gregson.
- Jestem niewinny! Mam znakomite alibi!
Inspektor zachichotał, przysłaniając pyszczek łapką. - Warte wysłuchania, zapewniam.
Bazyli skinął pani Judson, która w tej właśnie chwili weszła z parującym imbrykiem i dodatkowymi filiżankami na tacy. Potem zmierzył spojrzeniem Adamsa, zaciskającego łapki na poręczy fotela.
- Proszę się uspokoić i wszystko nam opowiedzieć. Niczego nie obiecuję – zastrzegł, widząc błysk nadziei w oku klienta – oprócz tego, że pana wysłucham.
- To i tak więcej, niż uzyskałem od policji – syknęła żółtawa mysz, patrząc spod oka na niewzruszonego Gregsona.
