Tytuł: Możemy być radioaktywni

Oryginalny tytuł: We Might Be Radioactive

Autor: Croik

Zgoda na tłumaczenie: Jest

Długość: 9 rozdziałów

Rating: 15+

Ostrzeżenia: Duża różnica wieku

Uwagi: Jest to pierwsza część Serii: Radioaktywni kochankowie

Tłumaczenie: Lampira7

Beta: Fantasmagoria.

Link: /works/561716/chapters/1003475

Radioaktywni kochankowie część 1: Możemy być radioaktywni

Rozdział 1

Koniec świata nastąpił podczas trzeciej lekcji.

Wszyscy uczniowie, z Peterem na czele, podbiegli do okna i zszokowani patrzyli, jak na niebie pojawia się dziura z której po chwili zaczęły wylatywać dziesiątki UFO. Wybuchy rozbrzmiewały echem niczym gromy szalejącej w oddali burzy; wszyscy wyciągnęli swoje telefony i zaczęli przeglądać wiadomości, pisać smsy do przyjaciół, ogólnie – starali się znaleźć przyczynę tego chaosu.

Gdy nauczyciel włączył telewizor znajdujący się z przodu klasy, Peter opuścił swoje miejsce przy oknie i pośpiesznie ominął dwa rzędy ławek, by znaleźć się bliżej odbiornika. Pogłośnił, czując jak serce podchodzi mu do gardła, kiedy patrzył na te nieprawdopodobne obrazy transmitowane przez telewizję.

— Peter. — Gwen chwyciła go za łokieć. — Nie rób tego.

Peter przełknął. Pot zbierał się na jego czole, gdy myślał o kostiumie schowanym w szafce.

— Muszę — odpowiedział. — Kto inny to zrobi?

— Tym razem to nie jest tylko jeden jaszczur — upierała się, zaciskając palce na jego ramieniu. — Proszę. Nie rób tego.

— Przepraszam. — Strząsnął jej dłoń. — Zostań z innymi. Jeśli to możliwe, postaraj się, by wszyscy zeszli do piwnicy. Tam powinno być bezpieczniej... — Kiedy ponownie sięgnęła w jego stronę, aby go zatrzymać, odsunął się poza jej zasięg. — Przykro mi, Gwen — powiedział, po czym wybiegł z klasy.

Peter przebrał się w łazience i biegiem ruszył przez miasto – najszybciej, jak tylko był w stanie.

Kiedy dotarł do centrum Manhattanu, gdzie zawsze odbywały się najgorsze walki, ulice zostały już opanowane przez gadzie potwory i ich hałaśliwe maszyny. Ledwie zdołał uniknąć kilku z nich pędzących w jego stronę. Wylądował na dachu bloku – tylko po to, by znowu znaleźć się pod ostrzałem z laserów.

— To istne szaleństwo — wymamrotał, przemieszczając się za pomocą sieci przez wąską uliczkę.

Kiedy usłyszał strzały, spojrzał za siebie i przeklął, gdy zauważył jak jeden ze statków gwałtownie skręcił, podążając za nim. To był postęp. Peter wystrzelił swoją sieć w kierunku budynku znajdującego się po jego lewej stronie. Korzystając z siły wszystkich swoich mięśni, przeciwstawił się sile grawitacji i zszedł z drogi statku.

Nie powstrzymało to jednak na zbyt długo jego prześladowcy. Peter nie miał nawet wystarczająco dużo czasu, aby powiedzieć coś zabawnego zanim obcy najeźdźca zbliżył się do niego na tyle blisko, by mógł zobaczyć w całej okazałości otwartą gębę potwora wypełnioną ostrymi zębami. Zrobił więc jedyną rzecz, którą uważał za możliwą w tym momencie – wystrzelił obie sieci za siebie, łapiąc nimi dziób statku. W momencie, w którym mieli się zderzyć przeskoczył przez potwora i podniósł przód stwora na tyle, że ten skręcił niekontrolowanie. Peter przerwał swoją pajęczynę i wycofał się na maszt, by stamtąd oglądać jak statek rozbija się na bilbordzie.

— Ooo, tak! — Ucieszył się Peter, gdy wrak spadł na ulicę. — Hmm, mam nadzieję, że nikogo nie było na dole... Ale zawsze to jeden z głowy! — Odwrócił się w stronę portalu. — Jeszcze tylko trzy tysiące...

Peter przeniósł się jeszcze o kilka budynków dalej i zaczął starać się wymyślić taki plan, który zakładał, że wyjdzie z tego żywy i w jednym kawałku, kiedy piorun uderzył w bilbord znajdujący się za nim. Odwrócił się, by rozeznać się w sytuacji, ale dostrzegł tylko smugę czerwieni i srebra przelatujące nad jego głową. W pierwszej chwili pomyślał, że to Iron Man, ale wtedy usłyszał odgłos silnika odrzutowego dobiegający z ulicy znajdującej się pod nim i dostrzegł czerwień oraz złoto zmierzające w drugą stronę. Coś zielonego i znacznie większego przebijało swoją własną drogę przez budynek znajdujący się na wprost niego.

Serce Petera biło w wariackim tempie, gdy przykucnął na krawędzi budynku. Poprawił swoją maskę, by mieć pewność, że będzie miał dobry widok na to szaleństwo, które działo się aktualnie dookoła niego.

Manhattan przeistoczył się w istną strefę wojenną. Obcy byli wszędzie, a wśród nich znajdowało się sześć walczących osób przeciwstawiających się i neutralizujących zagrożenie w postaci ich zaawansowanej broni. Peter rozpoznał zbroję Iron Mana należącą do Tony'ego Starka i nigdy też nie zapomniał zielonej bestii szalejącej w Harlemie, którą to swego czasu zobaczył oglądając z ciotką i wujkiem całonocną relację z tamtego wydarzenia. Pozostałych nie rozpoznawał, ale nie mógł nic poradzić na podziw który poczuł, gdy zobaczył, jak kobieta i mężczyzna powstrzymują najeźdźców używając do tego niemal wyłącznie gołych pięści. Strzelec wyborowy, skryty na dachu budynku, strącał kolejne statki, a drugi z bohaterów pomagał mu, latając w powietrzu i uderzając w nie piorunami. To było surrealistyczne i najzwyczajniej genialne, więc Peter wstał, chętny do przyłączenia się do walki w ochronie miasta, tak jak to już robił od tygodni.

Bilbord za nim zatrzeszczał złowieszczo, ale Peter nie zdawał sobie z tego sprawy dopóki jego cień nie padł na niego. Odwrócił się w momencie, w którym metalowa konstrukcja spadła na niego, przygważdżając go do ziemi. Zemdlał.

OoO

— To nie fair — powiedział Peter. — Byłem tam, tak jak i wszyscy inni. Czemu prasa mówi tylko o nich i o tym, co zrobili? Jasne, wiem, że najeźdźcy z Marsa są większym niusem niż zmutowana jaszczurka, ale wciąż... Wokół mnie nikt nie robił takiego szumu. Też posiadam strój, jak Kapitan Ameryka. I to czerwono-niebieski. Prawda? —Zwrócił się do gołębi siedzących na krawędzi pobliskiego dachu i dziobiących okruszki. — Czy gołębie są daltonistami? — zapytał jednego z nich. – Czy widzisz ten rodzaj szwu? Nie nauczysz się tego na zajęciach z gospodarstwa domowego, wiesz? — Ze złością odgonił ptaki.

Minął tydzień od dramatycznej walki, która spustoszyła Nowy Jork. Niektóre ulice wciąż nie zostały doprowadzone do porządku. Od tamtego czasu Peter spędzał każdą noc na Manhattanie łapiąc szabrowników albo sprawdzając, czy ekipy odbudowujące miasto nie potrzebują pomocy w podnoszeniu ciężkich przedmiotów, albo na ratowaniu cywili przed spadającym gruzem lub częściami rusztowań.

Czasami marzył o tym, że któraś z ekip rozpoznaje go i prosi, by się zatrzymał, i mówi: "Hej, koleś, pomóż nam z tym". To byłby dzień.

Peter porzucił swoje miejsce na gołębiej grzędzie i ruszył do centrum miasta. Zostawił za sobą Manhattan na rzecz Brooklynu, który nie otrzymywał tyle samo uwagi z powodu oddzielającej go rzeki. Zachmurzenie i brak odpowiedniego oświetlenia sprzyjało zastaniu w ukryciu, gdy przemierzał wybraną trasę wzdłuż sklepików. One także oberwały w następstwie walk. Dlatego też nie zamierzał w tą ciemną noc wracać "z pustymi rękoma". Nie minęło nawet dziesięć minut, gdy dostrzegł dwóch mężczyzn w czarnych maskach dających nura w alejkę obok niewielkiego sklepu ze sprzętem elektronicznym.

— Może powinienem im powiedzieć, że nie ma tam nic wartego kradzieży — powiedział sam do siebie Peter.

Sprawdził sieciowód na nadgarstku, by upewnić się, że ma wystarczającą ilość pajęczyny i ruszył za nimi.

Jeden z mężczyzn właśnie próbował wyważyć zamek w tylnych drzwiach, gdy Spider-Man wylądował na pokrywie od śmietnika znajdującego się naprzeciwko. Podskoczyli nerwowo w odpowiedzi na spowodowany przez to hałas.

— No, ziomki... — powiedział. —...to czas dla wszystkich nowojorczyków, aby...

Wyższy z mężczyzn odwrócił się w jego stronę z bronią w ręce i, nie marnując czasu, wystrzelił. Peter, nawet ze swoim ponadprzeciętnym refleksem, ledwo uniknął postrzału w klatkę piersiową.

— Okej... — mruknął, kiedy skoczył ze śmietnika na schody przeciwpożarowe. — Czyli to w taki sposób chcecie się bawić.

Mężczyzna nadal do niego strzelał. Peter pozostawał w defensywie, skacząc i koziołkując poza zasięg kul i czekając, aż bandyta się odsłoni, ale ten wciąż miał dość sporą ilość amunicji. Kiedy w końcu usłyszał dźwięk towarzyszący próbie wystrzału z pistoletu mającego pusty magazynek, wystrzelił kulę stworzoną z sieci unieruchamiając tą dłoń mężczyzny, w której ten trzymał broń. Jednakże zanim zdążył zrobić coś więcej, drugi mężczyzna wycelował w niego swoją broń i otworzył ogień, kontynuując ostrzał Spider-Mana, który — bardziej poirytowany niż zmartwiony — uniknął kolejnej kuli ponownie tracąc szansę na kontratak.

Wystrzelona przez niego sieć pokryła całą twarz napastnika, który w panice zaczął strzelać na oślep. Kule odbijały się od śmietnika i rozbijały cegły.

— Hej! — krzyknął, wycofując się po ścianie alejki w górę i schodząc w ten sposób z drogi zbłąkanym kulom. — W ten sposób postrzelisz swojego przyjaciela…

Coś, wirując dookoła własnej osi, przeleciało przez alejkę i uderzyło w tył głowy strzelającego mężczyzny, i sprawiło, że ten padł na ziemię nieprzytomny. Kolejna osoba wybiegła z cienia i powaliła drugiego włamywacza jednym, celnym ciosem. Peter przywarł mocniej do ściany, obserwując i czekając, ale było zbyt ciemno, żeby był w stanie dostrzec jakiekolwiek szczegóły mogące mu zdradzić tożsamość człowieka, który udzielił mu skutecznej pomocy.

— Jest tu ktoś jeszcze? — Nieznajomy zawołał w ciemność. — Wszystko w porządku?

Peter upewnił się, że ma więcej niż jedną drogę ucieczki, zanim zdecydował się odpowiedzieć.

— Jesteś policjantem?

— Nie. Nie do końca.

Nieznajomy zaczął ciągnąć złodziei po ziemi, by położyć ich koło siebie. Peter, po rozważeniu wszystkich opcji, ostatecznie zdecydował się na przyczepienie sieci do krawędzi dachu i zsunięcia po niej na alejkę. Pozostał jednak na pajęczynie – tak na wszelki wypadek.

— Właśnie dokonałeś przed moimi oczami imponującego ukatrupienia tych złodziejaszków — stwierdził Peter wisząc do góry nogami i obserwując nieprzytomnych mężczyzn.

— Co? Nie są martwi.

Nieznajomy odwrócił się w jego stronę i zamarł. Peter również nie mógł powstrzymać swojego zaskoczenia. Jego „wybawiciel" był wysoki i barczysty z silnie zarysowaną, kwadratową szczęką. Miał również blond włosy i starą, skórzaną kurtkę.

— To znaczy, dzięki za pomoc — powiedział Peter. — Pozbawiłeś mnie kłopotu wykończenia ich samemu.

Nieznajomy przechylił głowę na bok.

— A z kim mam przyjemność?

— Co? To ty nie wiesz? — Peter westchnął. — Tak to jest, gdy ludzie w pelerynach zgarniają całą sławę. Jestem Spider-Man. No wiesz, samozwańcza straż obywatelska? Przekleństwo Queens? — Gdy nieznajomy wciąż patrzył na niego z zakłopotaniem, przewrócił oczami i pokręcił głową, by podkreślić swoje niedowierzanie. — Mówiono o mnie tygodniami.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Niedawno wróciłem do miasta. — Odwrócił się z powrotem do złodziei, usuwając z ich twarzy pajęczynę na tyle, by mogli spokojnie oddychać. — Jednakże nie powinieneś szwędać się tutaj po nocy. Ulice wciąż są dość niebezpieczne.

Peter puścił swoją pajęczynę i zeskoczył na ziemię.

— Czy nie rozumiesz pojęcia „samozwańcza straż obywatelska"? Walczę tutaj z przestępczością. Ci faceci mieli...

— Zamiar kogoś postrzelić? Bo tak to wyglądało.

Ponieważ przeszkodziłem im w okradaniu tego miejsca — powiedział Peter. — A kim ty tak w ogóle jesteś? Być może ty także nie powinieneś przebywać na zewnątrz, włócząc się po tych niebezpiecznych ulicach?

— Steve Rogers — przedstawił się mężczyzna. Wyjął z tylnej kieszeni telefon. — Słyszałem strzały.

— I spacerujesz samotnie w nocy, bo?

Steve przerwał wystukiwanie numeru na klawiaturze swojego telefonu. Jego wargi wygięły się w uśmieszku, który był niemal zakłopotany.

— Miałem oko na złodziei — przyznał.

— Aha! Chciałeś się poczuć bohaterem, co nie? Bo tak to wygląda.

— Nazywam to byciem dobrym samarytaninem — stwierdził Steve. Uderzył jeszcze w trzy klawisze i nacisnął „wyślij". — Zatrzymywanie innych jako straż obywatelska... Dalej będziesz to robił?

— Jasne. Tak naprawdę, to robię to przez cały czas. — Peter zamilkł. — Czekaj, dzwonisz na policję?!

— Oczywiście. — Steve podniósł telefon do ucha. — Tu kapitan Steve Rogers — powiedział. Z pewnością jego ton brzmiał na wojskowy. — Przydałby mi się radiowóz, który odbierze parę oszustów.

Gdy Steve podawał adres, Peter ponownie wskoczył na śmietnik. Nadal był ciekaw swojego nieoczekiwanego sojusznika jednak nie na tyle, by ryzykować pościg przez policję.

— Przyszedł na mnie czas — powiedział. — Jednak fajnie było pokonać razem z tobą te szumowiny, koleś. Powtórzmy to kiedyś.

— Poczekaj. — Steve odwrócił się w jego stronę. — Chciałbym dowiedzieć się kim jesteś.

— Już ci mówiłem. — Peter wzruszył ramionami. — Jestem Spider-Man.

Chwycił pajęczynę, którą wcześniej opuścił i wspiął się po niej na dach. Było wystarczająco późno, by nie czuć poczucia winy, gdy postanowił pójść prosto do domu. Jego głowa była przepełniona różnymi myślami, więc pierwszą rzeczą jaką zrobił po wślizgnięciu się do swojego pokoju, nawet przed rozebraniem się z kostiumu, było wprowadzenie hasła „kapitan Steve Rogers" w Google.

— Cholera — syknął, klikając na zdjęcia, artykuły, blogowe spekulacje i filmiki nakręcone komórkami. – Cholera.

OoO

Następnej nocy Peter wrócił na Brooklyn. Nie zajęło mu zbyt wiele czasu znalezienie Steve'a Rogersa. Chciałby móc powiedzieć, że za pomocą swojej dedukcji i umiejętności śledzenia odkrył tajną kryjówkę Kapitana Ameryki, ale Steve czekał na niego na parkingu naprzeciwko alei, w której się spotkali. Teren był niekomfortowo otwarty i dobrze oświetlony, ale w pobliżu znajdowały się budynki do których Peter mógł przymocować sieć i uciec jeśli nadeszłaby taka potrzeba. Biorąc głęboki oddech opadł na ziemię tuż za zaparkowaną furgonetką i podkradł się bliżej.

Steve stał oparty o ścianę tuż obok pięknie odrestaurowanego motocykla. Skupiał swą uwagę na telefonie, ale poderwał głowę, kiedy Peter podszedł do niego, wyczuwając jego obecność znacznie wcześniej niż większość normalnych osób. Uśmiechnął się, patrząc w przestrzeń.

— Tak myślałem, że możesz tutaj wrócić.

Peter wskoczył na dach zaparkowanego nieopodal chevroleta.

— Taaa. Przypuszczałem, że możesz tak pomyśleć — odpowiedział. — Nienawidzę zawodzić bohaterów narodowych, więc oto jestem.

Uśmiech Steve'a był niemal nieśmiały. Jak na dorosłego mężczyznę, był cholernie uroczy.

— Więc wyszukałeś mnie.

— Taaa.

Teraz, gdy miał okazję obaczyć Steve'a w pełnym świetle, wydawało się to takie oczywiste kim jest. „Amerykanin pełną parą" krzyczała każda komórka jego ciała. To, jak układały się włosy Rogersa. Sposób, w jaki trzymał dłoń w kieszeni kurtki po schowaniu do niej telefonu... Idealnie wpasowywał się w obraz każdego zapalonego sportowca z liceum jakiego kiedykolwiek Peter poznał, ale nie obnosił się z tym, jak niektóre dupki.

Jeśli Parker miałby wybrać jedno słowo, które miałoby go opisać, byłoby to... dżentelmen. Wyglądał jak dżentelmen. Jak często można powiedzieć coś takiego?

— Masz imponujący życiorys — powiedział Peter. — Możesz wykańczać za mnie złoczyńców, kiedy tylko zechcesz.

— Również nie jesteś taki zły. Stark powiedział, że nie tak dawno ocaliłeś miasto przed paskudną jaszczurką.

Serce Petera zabiło szybciej.

— Stark? Pan Tony Stark? — Kiedy Steve skinął głową, Parker był wdzięczny, że maska jest w stanie ukryć jego szokowaną minę. — Rozmawiałeś z Tonym Starkiem o mnie?

— Tak. — Steve wzruszył ramionami. — Powiedział, że jest mu przykro, iż nie mógł podziwiać tego przedstawienia. To był kawał dobrej roboty. Słyszałem również, że przy okazji walczyłeś z grupą policjantów. — Jego ton stał się surowszy.

— Coś w tym stylu. — Miał wrażenie, że Steve nie okazałby mu sympatii, nawet jeśli dodałby, że policjanci mieli przy sobie paralizatory i postrzelili go w nogę, która rwała go nieustannie przez kilka kolejnych dni. Nie był pewien, jak wiele z tego kapitan Stacey umieścił w raporcie i ta niepewność bardzo mu ciążyła. Zrzucił z siebie poczucie winy i zmartwienie. — Ta część, niestety, jest wpisana w zakres obowiązków, gdy jest się zamaskowanym bohaterem pracującym na ulicach.

Steve zmarszczył brwi i Peter pomyślał, że to przez jego źle sformułowane myśli, ale mężczyzna tylko powiedział:

— Dlaczego to robisz?

Peter zastanowił się głęboko nad tym pytaniem. Pomyślał o kilkudziesięciu drobnych bandytach, których złapał. O tym, jak wyciągnął małego chłopca z przewróconego wana. Myślał o szybowaniu nad miastem, o huśtaniu się między budynkami, kiedy to czuł się wolny, potężny i nieprzytłoczony niczym. Pomyślał również o psotnym uśmieszku Gwen. Wspomnienie napiętych obiadów u Stacey sprowadziło go z powrotem do brutalnej rzeczywistości. Pamiętał zbolałą twarz doktora Connora i, lepiej niż cokolwiek innego, krew wuja na swoich rękach. Pamięta to uczucie posiadania kamieni w swoim żołądku.

— Ja... — Peter z trudnością przełknął ślinę i spojrzał wprost na Steve'a chcąc pokazać, że jest szczery, nawet jeśli maska w tym przeszkadzała. — Po prostu chcę pomagać ludziom.

Steve przyglądał mu się w milczeniu przez dłuższą chwilę. Nic nie dało się odczytać z jego twarzy.

— Dlaczego więc nie zostałeś policjantem? —zapytał w końcu.

Peter wyśmiał ten pomysł, ale gdy uświadomił sobie, że Steve wciąż jest poważny, przestał chichotać i zastanowił się nad tym.

— No bo... Oczywistym jest, że policjanci także pomagają ludziom, ale no wiesz... — powiedział niezręcznie, szarpiąc przód swojego kostiumu. —... nie pozwoliliby mi nosić tego niesamowitego stroju.

Steve uśmiechnął się lekko.

— Zwykły mundur policyjny również nie jest taki zły — odpowiedział.

— Pewnie, ale... — Peter starał się ze wszystkich sił, by nie zacząć się wiercić. — Nie mam nic do policji, ale będąc w niej nie mógłbym robić tego co teraz. Weź na przykład... naszego przyjaciela, pana Jaszczurkę. I popatrz... mogę zrobić to.

Peter przycisnął dłonie do maski samochodu i zakołysał całym swoim ciałem tak, że po chwili stanął na rękach. Ta część była prosta. Ostrożnie zaczął przenosić ciężar ciała na palce, aż w końcu robił stójkę jedynie na opuszkach palców i czekał na pochwałę.

Steve oparł stopę o zderzak, a gdy Peter nie wyraził żadnego protestu, pchnął samochód sprawiając, że ten mocno się zakołysał. Peter zachwiał się, ale nie stracił równowagi. Rogers gwizdnął z podziwem.

— Nieźle — powiedział. Brzmiał, jakby po prostu się bawił. — Nie jestem jednak pewien, jak to może pomóc w walce z przestępczością.

Peter wywrócił oczami, po czym usiadł zwieszając nogi z dachu samochodu.

— Zbrodnię pokonuje przede wszystkim zręczność— stwierdził zarozumiale. Dostrzegając jednak, że Steve wciąż nie jest przekonany, pokazał mu swoje nadgarstki. — Dobra, a co ty na to? — Uruchomił oba sieciowody, łapiąc pajęczyną latarnię znajdującą się nad jego głową. Wyskoczył w powietrze i, używając sieci, przeleciał nad głową Rogersa, ostatecznie lądując na latarni. Steve odchylił głowę w tył, spoglądając na niego. — Nieźle, co? — zawołał z góry Peter. — Sam je wymyśliłem. Sieć jest mocniejsza niż stal i, oczywiście, o wiele bardziej elastyczna. Mogę podnosić samochody za pomocą tylko jednej nici.

— Wynalazłeś je? – Steve machnął na niego dłonią, by zszedł z powrotem na dół. — Pozwól mi zobaczyć.

Peter zeskoczył na siedzenie motocyklu i podciągnął rękaw kostiumu na tyle, by móc pokazać Rogersowi mechanizm.

— Tak, to wszystko jest moją robotą — przechwalał się. — No wiesz, podążanie za motywem. Pająk, sieć. To właśnie ja.

— Zauważyłem. — Steve chwycił jego nadgarstek, by lepiej przyjrzeć się urządzeniu.

Jego palce były ciepłe i duże. Ich nacisk na odsłoniętym ramieniu Petera spowodowały u chłopaka niespodziewaną gęsią skórkę. Czuł się tak, jakby Rogers mógł złamać mu ramię na pół, dzięki swej nadludzkiej sile, nawet się nad tym nie zastanawiając.

— Niezłe — stwierdził. — Ale trzeba to pokazać Starkowi. Będzie w stanie to bardziej docenić niż ja.

Peter starał się nie pokazywać zbyt mocno swojej radości.

— Serio? Uważasz, że powinienem pokazać to panu Starkowi?

— Ta... Naukowe rzeczy to ostatecznie jego specjalność.

Sięgnął nagle w stronę maski Petera, ale odruchy okazały się wybawieniem dla Parkera. Młodszy mężczyzna z łatwością odsunął się i znów wskoczył na latarnię.

— Łał — powiedział z góry. — To było dość cwane, jak na dobrego samarytanina.

Steve roześmiał się.

— Winisz mnie? — Odsunął się od motoru i odwrócił się tak, by stanąć twarzą do Petera. — Zejdź, synu. Nie zrobię tego ponownie.

— Jestem za stary, by być twoim synem — odciął się Peter.

Steve westchnął, ale po chwili rozważania swoich możliwości — być może rozmyślał nad tym, jak niewiele wysiłku wymagałoby z jego strony wyrwanie lekkiej, parkingowej latarni — ostatecznie jedynie pokręcił głową.

— Po prostu bądź ostrożny — powiedział. — Rozumiem dlaczego to robisz, ale nikomu nie pomożesz, jeśli zostaniesz przy okazji zraniony lub gorzej. I istnieją legalne sposoby pomagania ludziom.

Peter wzruszył ramionami.

— Niestety, Kapitanie, ale tak jak powiedziałem — nie jestem dobrym materiałem na policjanta.

— Istnieją jeszcze inne opcje — odpowiedział Steve z tajemniczym uśmieszkiem.

Mężczyzna wsiadł na motor i odpalił go. Dopiero kiedy odjechał, Peter zrozumiał, co ten mógł mieć na myśli. Ruszył za nim.

— Hej... Czekaj! — Peter ponownie zeskoczył na chevroleta, krzywiąc się, gdy maska ugięła się pod jego ciężarem. — Mówiłeś o swoich przyjaciołach? O swoich przyjaciołach-bohaterach? — Kiedy Steve kontynuował jazdę, ignorując go, rzucił się za nim w pogoń wzdłuż linii samochodów. — Chcesz żebym się przyłączył? Bo wiesz, chciałbym, tylko...

— To nie zależy ode mnie — odpowiedział Steve. — Po prostu przemyśl to, w porządku?

— Jasne, ale…

Peter nadal podążał za nim ale zatrzymał się, gdy zdał sobie sprawę, że jest jeszcze dosyć wcześnie i po ulicach wciąż jeździły samochody, a po chodnikach przechadzali się ludzie. Kilku z nich nawet go zauważyło — zaczęli szeptać i wskazywać na niego.

— Kurczę — mruknął i gdy Steve zjechał w dół ulicy, wycofał się na dachy.

Podążanie za nim do jego domu wydawało się dość dobrą opcją, ale w tym przypadku wydawało się to takie... pozbawione szacunku. Usiadł na krawędzi dachu i skrzyżował ramiona na piersi, starając się wymyślić, co mógłby powiedzieć, jeśli miałby na to szansę.

— Jeśli nie zależy od niego, to niby od kogo? — zastanawiał się na głos, kierując wzrok na rzekę. — Kto jest u władzy w zespole superbohaterów?— W końcu podjął decyzję. Serce łomotało mu głośno w piersi, gdy ruszył w kierunku Manhattanu.

OoO

Stark Tower o jedenastej w nocy było najspokojniejszym miejscem w Nowym Yorku i Bruce czuł się z tym wspaniale. Dnie spędzał w prywatnych pokojach znajdujących się na wyższych piętrach, których to łaskawie mu użyczył Stark podczas jego krótkiego i tymczasowego pobytu w mieście, ale po godzinach Bruce miał wolny dostęp do laboratoriów zajmujących się zaawansowanymi technologami. Wieża dostarczała mu każdy sprzęt i terabajt mocy obliczeniowej jaką mógłby sobie tylko zażyczyć. Spostrzegł nawet, że zaczął nucić wesołą melodię przesuwając się na swoim fotelu od jednego do drugiego stanowiska. Z tymi wszystkimi przyciemnionymi światłami i zbiorem prostych projektów znajdujących się w pierwszym etapie planowania Bruce mógł udawać, że jest w swoim wojskowym laboratorium badawczym. Sięgając dalej pamięcią — że jest znów studentem uniwersytetu w Navapo.

To było wygodne życie – budzenie się co rano w iście królewskim łożu, raczenie się takim jedzeniem, jakim tylko chciał i kiedy chciał. Praca nad własnymi projektami lub nad tym, co uważał w danej chwili za istotne. Tony był niezrównanym dobroczyńcą i Bruce czasami na całe godziny zapominał, jakim ciężarem musi być jego obecność tutaj, i jak wielu ludzi na świecie musiało ciężko pracować, by dostać choć ułamek tego, co on po prostu otrzymał. Kiedy jednak to sobie uświadamiał musiał powtarzać sobie, że to tylko tymczasowe. Nie miał zamiaru przebywać w Stark Industries zbyt długo. Będzie korzystał ze wszelkich źródeł do których Tony dał mu dostęp, by posunąć się jak najdalej w swoich badaniach, a potem się wyniesie. To była jedyna rozsądna decyzja.

Mimo to, gdy JARVIS przypomniał mu, że analiza jego próbki krwi została zakończona, odebrał wyniki bez patrzenia na nie i zwrócił swoje myśli na inny tor. Zwyczajnie zaczął zastanawiać się, jak może pomóc Tony'emu zwiększyć wydajność przy przesyle energii z jego łuku, gdy nagle coś uderzyło w okno siedemdziesiątego dziewiątego piętra.

Bruce podskoczył, ale szczęśliwie już dawno nauczył się łagodzić swoje reakcje na nieoczekiwane bodźce, nawet wtedy, kiedy miały one miejsce kilkaset metrów nad poziomem ulicy. Odepchnął się od stołu i przesunął cicho na krześle przez całe pomieszczenie w kierunku okna. To była dość ciemna noc – zaledwie kilka budynków w pobliżu było na tyle wysokich, by dawać jakiekolwiek światło, które zresztą paliło się jedynie w kilku oknach. Gdy Bruce znalazł się wystarczająco blisko, został zaskoczony widokiem czegoś, co wyglądało jak para nóg, odzianych w czerwono-niebieskie legginsy, wspinająca się po wieży.

— JARVIS — powiedział w przestrzeń Bruce, przyciskając twarz do szyby. — Czy możesz określić, co wspina się po budynku?

— Przykro mi, doktorze Banner — odpowiedział JARVIS z najbliższego głośnika. — Obecnie moje zewnętrzne systemy obrony są ograniczone do poziomu penthausu.

— Wygląda na to, że to coś dokądś zmierza. Czymkolwiek to jest. — Serce Bruce biło odrobinę szybciej, kiedy szedł w stronę windy. — Proszę, powiadom mnie, jeśli uzyskasz obraz.

— Oczywiście, doktorze Banner.

Bruce wpadł do windy wprowadzając kod dostępu, który pozwalał mu wjechać na najwyższe piętro. Właśnie mijał osiemdziesiąte szóste piętro, gdy JARVIS przejął ekran wyświetlacza w panelu windy.

— Uzyskałem obraz intruza, proszę pana.

Nagranie z kamery wyświetliło się na ekranie pokazując mu dziwnego, szczupłego mężczyznę odzianego w ciasny kostium wspinającego się bez żadnych zabezpieczeń na lądowisko helikopterowe. Gdy JARVIS powiększył obraz, Bruce był w stanie odróżnić kolory na kostiumie nieznajomego i jego ogromne, czarne oczy.

— Czy to jest...? — wymamrotał.

— To wydaje się być zamaskowany przestępca, o którym w mediach mówią używając przydomku "Spider-Man" — dostarczył usłużnie JARVIS. — Pan Stark dodał go do mojej bazy danych zaledwie osiem godzin temu.

— Spider-Man — powtórzył zaintrygowany Bruce. — Pamiętam, że coś wspominał o tym…

— Czy powinienem skontaktować się z ochroną budynku?

Bruce zastanowił się nad odpowiedzią, obserwując jak Spider-Man podkrada się do szklanych drzwi balkonowych i zagląda do środka. Wydawało się, że puka.

— W wiadomościach nazywają go samozwańczym strażnikiem, nie włamywaczem — rozmyślał na głos. — Na razie nie musisz się obawiać o bezpieczeństwo, JARVIS. Sam sprawdzę, czego chce.

— Jak pan sobie życzy.

Bruce wyszedł z windy, kiedy ta zatrzymała się na najwyższym piętrze. Nie był pewien, co tak naprawdę zamierza zrobić. Powinien wiedzieć lepiej, że nie powinien konfrontować się z dziwnymi ludźmi ubranymi w kolorowe piżamy, kiedy Stark Tower wciąż przechodziła poważną przebudowę. Mógł nawet poczuć znajome mrowienie tuż pod skórą. Był jednak przekonany, że sobie poradzi. Sam nie wiedział, skąd ta pewność pochodziła.

Spider-Man wciąż skradał się wzdłuż szklanych drzwi, kiedy Bruce wszedł do pokoju. Wycofał się jednak, gdy światła zostały włączone i oświetliły taras. Z pewnością nie wyglądał na kogoś, kto właśnie starał się włamać, dlatego też Bruce wziął głęboki oddech i podszedł do drzwi.

— JARVIS – zawołał na wszelki wypadek. — Proszę, miej na mnie oko. Tony nauczył cię, jak dostrzegać problem, prawda?

— Pan Stark wyposażył mnie w wiele podprogramów służących do identyfikacji problemu — odpowiedział JARVIS. Nigdy wcześniej nauka nie wymyśliła programu, który osiągnąłby taki poziom wyszukanego sarkazmu. — Będę czuwać i uruchomię odpowiednią procedurę bezpieczeństwa, jeśli okaże się to konieczne.

— Dziękuję, JARVIS — powiedział Bruce, a potem wprowadził kod odbezpieczający drzwi balkonowe.

Drzwi otworzyły się i Spider-Man cofnął się, by Bruce mógł do niego dołączyć na tarasie. Był bardziej imponujący, niż go sobie wyobrażał Banner na podstawie rzeczy przeczytanych w gazetach i na blogach. Był wysoki i szczupły z wyraźnie zarysowanymi mięśniami. Strój, w wątpliwie dobrze dobranych kolorach, wydawał się idealnie przylegać do jego ciała – niczym druga skóra. Jak egzoszkielet – przypomniał sobie z lekkim uśmiechem Bruce. Zamknął za sobą drzwi.

— Trochę późno, jak na domową wizytę, nie uważasz? — zauważył.

— Tak. Eee, przepraszam za to. — Spider-Man wyprostował się. Miał teraz kilka centymetrów przewagi nad Brucem, lecz to Banner był w wyższej kategorii wagowej – nawet w swej "mniejszej" formie. Tylko niewielkie zmarszczki na materiale kostiumu wokół głowy i szyi Spider-Man'a, wskazywały na to, że ten zlustrował wzrokiem mężczyznę. — Nie wyglądasz na ochroniarza.

— Wiesz, co mówią o książkach i ich okładkach — powiedział Bruce uprzejmym tonem. — Czy jest coś w czym mogę ci pomóc?

— Właściwie... — Spider-Man stanął na palcach, starając się dojrzeć coś ponad nim. — Miałem nadzieję spotkać Tony'ego Starka. Śpi teraz? Nigdzie go nie widzę.

Bruce zmarszczył brwi, zastanawiając się – nie śmiał ujawniać mu zbyt wiele szczegółów z prywatnego życia Tony'ego.

— Nie ma go.

— Cholera. — Spider-Man zaszurał nogami i zerknął za siebie. — Przypuszczam, że powinienem spróbować jutro.

Zatem nie włamywacz. Bruce jeszcze chwilę rozmyślał nad nim i kiedy wyglądało na to, że ten ma zamiar odejść, zatrzymał go:

— Czekaj. Czego chcesz od pana Starka?

Spider-Man odwrócił się i kucnął – to było naprawdę imponujące widowisko, gdyż wszystko to zostało wykonane w jednym, płynnym ruchu.

— Naprawdę jesteś ochroniarzem?

— Nie. Byłbym najgorszym na świecie ochroniarzem. — Bruce zakołysał się na piętach, jakby rozważał, którą wersję prawdy powinien powiedzieć. — Jestem po prostu jednym z jego przyjaciół, któremu pozwala bawić się swoimi zabawkami.

— Jesteś naukowcem pracującym dla Starka?

Bruce zastanawiał się, czy to się będzie liczyć, jeśli skłamie poszukiwanemu przestępcy.

— Tak. — Wskazał na pokój za sobą. — Czy właśnie nie wyszedłem z penthausu?

— W takim razie... — Spider-Man wyprostował się i podszedł do niego. — Chciałbym mu to pokazać. — Podciągnął prawy rękaw swego kostiumu.

Bruce wyłuskał okulary z kieszeni koszuli i wsunął je na nos.

— Sam je zrobiłem — wyjaśnił Peter, podczas gdy Banner przyglądał się wyrzutni sieci. — Kapitan Ameryka powiedział, że pan Stark może być nimi zainteresowany.

Bruce przesunął ostrożnie palcami po urządzeniu. Mógł od razu powiedzieć, że został stworzony specjalnie dla użytku Spider-Mana, ale nie można było odmówić finezji, jeśli chodzi o wykonanie.

— Och. Czyli już spotkałeś Steve'a — stwierdził.

Spider-Man drgnął.

— Steve'a? Więc ty także go spotkałeś? Myślałem, że...hej, ostrożnie, inaczej będziesz...

Bruce za pomocą kilku szybkich ruchów odpiął urządzenie z ręki Spider-Mana. Uniósł je do światła, by móc mu się lepiej przyjrzeć.

— Naprawdę sam to zrobiłeś? — zapytał, obracając sieciowód.

— Oczywiście. Tylko uważaj, nie... — Spider-Man odetchnął, kiedy Bruce wyjął kardridż zawierający sieć. — Okej, najwidoczniej wiesz, co robisz.

— Porządna robota — powiedział Bruce, dotykając opuszką kciuka trzymany przez siebie fragment urządzenia, po czym eksperymentalnie powąchał to, co pozostało mu na palcu. Włożył część z powrotem na miejsce. — Lekkie, wytrzymałe. — Skierował wyrzutnię w drugą stronę, starając się odbezpieczyć spust, ale nic się nie stało.

— Potrzeba co najmniej czternastu kilogramów nacisku, by to uruchomić — wyjaśnił Spider-Man. — Nie chciałem, by można było ją uruchomić przypadkowo. — Nacisnął spust i gruba, biała nić wyleciała z przodu urządzenia i uderzyła w drzwi balkonowe.

— Wykrywam zakłócenie w obwodzie budynku — zakomunikował JARVIS z interkomu znajdującego się obok wejścia.

— Wszystko w porządku, JARVIS — powiedział Bruce. — To tylko ja. — Przesunął palcami po lepkiej nici, która zaskakująco szybko schła. Pstryknął w nią, a odgłos jaki wydała poruszona w ten sposób sieć odezwała się znajomym dreszczem w jego ramieniu. — Jaka jest siła naciągu? — zapytał.

— Pięćdziesiąt pięć kilogramów na milimetr kwadratowy — odpowiedział bardzo z siebie zadowolony Spider-Man. — Jej sprężystość porównywalna jest do sprężystości nylonu. Jest również biodegradowalna – ulega całkowitemu rozkładowi w zaledwie godzinę.

Bruce owinął nić wokół swojego nadgarstka.

— Reaguje z tlenem zawartym w powietrzu?

— Właściwie, to z dwutlenkiem węgla.

— Interesujące. — Szarpnął napięte pasmo. Uścisk sieci wokół jego nadgarstka, wywołało u niego dziwne znajome uczucie w żołądku. — Teraz pamiętam. Natknąłem się już na to wcześniej.

Spider-Man wyprostował się.

— Kiedy?

Bruce zmrużył oczy. Nikomu nie powiedział, że kilka lat temu generał Ross próbował go pochwycić za pomocą sieci stworzonej na bazie pajęczyny, którą wyprodukował Oscorp.

— To jest technologia Oscorp — powiedział. — Używali tego do podnoszenia ciężarów, ale nie było to szczególnie popularne. Wysiłek w to włożony był niewspółmierny dla efektów. — Odsunął rękę i potarł palce. Przypomnienie sobie tego było straszne. — Ukradłeś to?

— Oczywiście, że nie — odpowiedział szybko Spider-Man, urażony tą sugestią. — Zamówiłem. — Zamilkł. — Płatność gotówką… nie do wykrycia.

Bruce uśmiechnął się.

— Nie jestem zainteresowany doniesieniem na ciebie. Masz moje słowo. — Zwrócił urządzenie, a kiedy Spider-Man je odebrał, uwagę Bruce przykuło misterne wykonanie jego stroju. — Sam go uszyłeś? — spytał.

— Co? A, tak. — Wyciągnął dłoń w stronę Bruce'a, by ten mógł się lepiej przyjrzeć szczegółom. — To nie jest dokładnie taki kaliber, jak kostium Kapitana Ameryki, ale i tak jest zaskakująco wydajny.

Bruce prześledził palcami szycie ciągnące się przez całe ramię Spider-Mana – od specjalnie wzmocnionej rękawiczki aż do szwu na barku.

— Najwyższej jakości spandeks — wyjaśnił Spider-Man, gdy Bruce przeszedł za jego plecy. Starał się wykręcić głowę tak, by móc na niego spojrzeć. — W pas jest wtkany kauczuk, tak jak w porządnych roboczych rękawicach. Przyznaję jednak, że mógłby być odrobinę mniej podatny na rozdarcia.

— Musiałeś zrezygnować z trwałości na rzecz elastyczności, nawet jeśli jest to odzież ochrona. — rozmyślał na głos Bruce.

Przycisnął dłoń do pleców Spider-Mana i przesunął ją od jednego ramienia do drugiego, czując każdą jedną małą wypukłość. To było piękne dzieło, jak na amatora. Piękny i szczegółowy obraz pająka na plecach wywołał u niego uśmiech.

Mięśnie napięły się nieznacznie pod jego palcami — nie było wątpliwości, że człowiek w kostiumie był umięśniony, a jednocześnie szczupły. Bruce był nagle bardzo ciekawy co za osoba własnoręcznie stworzyłaby swój image po to, by łapać pospolitych przestępców w zaułkach. Przecież nie wszyscy mogli być pod spodem Tonym Starkiem, prawda? Przesunął dłonią po krzywiźnie kręgosłupa Spider-Mana.

Spider-Man odchrząknął.

— Będę potrzebować na to zgody od rodziców?

Bruce zachichotał i ponownie stanął przed nim.

— Przepraszam. Twoje dzieło jest bardzo imponujące. Naprawdę nie byłeś wspierany przez nikogo? Prywatne firmy ochroniarskie, armia Stanów Zjednoczonych?

— To tylko ja i mój duży, seksowny mózg — odpowiedział Spider-Man, a później zamilkł, jakby zawstydzony. — Miałem na myśli, że... Sam to zrobiłem. I co o tym sądzisz? Czy jestem dość dobry dla Starka?

— Obawiam się, że tak cię polubi, że będzie chciał przeprowadzić na tobie sekcję — przyznał szczerze Bruce.

— To brzmi, eee... niesamowicie. — Podrapał się po głowie. — No to wpadnę jutro, jeśli będzie w domu.

— Następnym razem możesz skorzystać z drzwi wejściowych — zasugerował Bruce. — Bez kostiumu.

Spider-Man zaśmiał się krótko i ironicznie.

— Tsa... nie, dzięki. Wciąż jestem poszukiwany w okolicy . Ale miło było pana poznać, panie...?

Bruce zawahał się.

— Doktorze – poprawił go. – Ale możesz po prostu mówić do mnie Bruce. — Podał mu rękę.

— Miło cię poznać, Bruce — powiedział Spider-Man potrząsając jego dłonią. — Może się jeszcze kiedyś zobaczymy.

Odwrócił się i robiąc zaledwie kilka kroków znalazł się na krawędzi tarasu, z którego następnie skoczył. Serce Bruce zamarło. Podbiegł do barierki, by zobaczyć jak Spider-Man wystrzeliwuje sieć na następny budynek, oddalając się zamaszystym łukiem. Potrząsnął głową.

— Kim do diabła jest ten facet? — powiedział do siebie i ruszył z powrotem w stronę drzwi.

Pajęczyna wciąż była przyklejona do drzwi. Bruce dotknął jej, a gdy podmuchał na nią włókna sieci pomarszczyły się.

— Dwutlenek węgla — mruknął, odrywając ją od drzwi i zabierając ze sobą do środka. — Ciekawe...