Późny wieczór okrył niebo niemal czarnym, jednolitym kirem. Chmury, w dzień szaroniebieskie, gdzieniegdzie wpadające w brudną biel o tej porze zdawały się gasić wszelkie gwiazdy świecące na firmamencie. Deszcz uderzał ostrzami kropel o szyby. Burzowy magnat od czasu do czasu pomrukiwał gniewnie, to znów rzucał jedną czy dwiema mlecznoróżowymi błyskawicami o ziemię.

Wielu innych tchórz może oblatuje przed tymi pomrukami i przed piorunami. Może zapalają gromnice i wznoszą modły do niebios, żeby tylko wszystko się uspokoiło.

Ja drwię sobie z zawieruchy za oknem, siedząc w zacisznym, przytulnym salonie. Mogę sobie na to spokojnie pozwolić.
Z kuchni słychać odgłosy czyichś kroków. To pewnie Micara krząta się, kończąc w pośpiechu szykować podwieczorek i odłączając wtyczki od kontaktów. Erzsebet nie wróciła jeszcze od Gilberta – kto by zresztą chciał iść gdziekolwiek w taką pogodę.
Mnie zaś ni stąd, ni zowąd dopadła chęć zagrania na pianinie. Tylko podejść parę kroków i otworzyć klapę kryjącą biało-czarne klawisze.

Wprawdzie nuty mam tuż przed nosem, ale nie widzę ich. Jest za ciemno. Czy jednak ich potrzebuję?
Kilka próbnych wciśnięć. Na szczęście nie zdążyło się jeszcze rozstroić.
Ręce, jakby prowadzone obcą wolą, biegną przez klawisze, wygrywając sobie tylko znaną melodię. Akordy akompaniują grzmotom, lewa ręka chce nadążać wyrywkami gamy za kroplami deszczu. Czy to ja gram, czy też sztorm?
Z każdą kolejną minutą odzyskuję kontrolę nad instrumentem. Rzadko improwizuję, jednak tym razem... Nie, chyba już nie zapamiętam tych dźwięków.
Chopinie, miałeś „Preludium deszczowe". Teraz ja, Roderich Edelstein, mam swe „Preludium burzowe".
Gdy nuty ucichły, dziwnym trafem zaczęła milknąć burza. Drzwi cicho zaskrzypiały. Przez chwilę wydawało mi się, że znów widzę błyskawicę. Mrugnąłem parę razy oczami – to tylko jasnoróżowe pasemka w ciemnoszarych włosach echotworki*.
-Herr Österreich? - zapytała cicho Micara.
-Tak? - uniosłem głowę znad pianina.
-Po... podwieczorek podany – dziewczyna skłoniła się lekko i postawiła talerz wraz z filiżanką. - Próbowałam dodzwonić się do pana Beilschmidta, tyle że w połowie tej burzy prąd diabli wzięli.
-Nie szkodzi – mogłem tylko wzruszyć ramionami. Teraz czułem, że nie brakuje mi prawie nic do szczęścia. Cichy, samotny czas przy swoim instrumencie – chyba każdy muzyk niekiedy tego potrzebuje?

*Echotwory to wymyślony przeze mnie gatunek podobnych do ludzi, srebrnoskórych istot związanych w większości z kulturą i sztuką. Nie mogłam oprzeć się pokusie wsunięcia jednego z ich przedstawicieli do fanficka z Hetalii :]