Jestem świadoma skaczących przecinków. Staram się nad nimi zapanować, jeśli jednak ktoś zauważy błąd, proszę mi o tym napisać. Piszcie w ogóle o wszystkim. ;) Będę wdzięczna za każdy komentarz.
1996 rok. Najpiękniejszy rok w jego życiu.
W dziewięćdziesiątym szóstym się nie bał.
Nawet na wieży astronomicznej, gdy widział jak zabija Dumbeldore'a.
Nie bał się, bo nauczył się nie bać.
Nie bać się czarnych oczu ciskających gromy.
Nie bać uśmiechu obiecującego karę.
Nie bać jasnych dłoni opartych o jego biurko.
Nie bać Jego dotyku.
One obiecywały rozkosz.
Obiecywały azyl, schronienie przed wszystkim.
Nawet kiedy mówiły mu, że znowu coś schrzanił.
Dziewięćdziesiąty siódmy też nie był najgorszy, choć jeszcze się nie skończył. Wreszcie mógł coś zrobić. Wreszcie zabił Tego-Którego-Imienia-Niewolno-Wymawiać.
Jednak w tym roku się bał, że straci to co najważniejsze. To co najcenniejsze. Bał się, że straci Jego.
Straci to ciepło.
Straci ten dotyk.
Straci ten azyl.
I miał rację.
Patrząc na biały sufit widział czarne oczy zachodzące mgłą, włosy zlepione krwią i nieskończenie bladą twarz. Raz, po raz zaciskał dłonie na pościeli, powstrzymując łzy i zmuszał ciało do kolejnego oddechu, przypominając mu na nowo jak się to robi.
Fizycznie bolało go wszystko, ale jeszcze gorsze było to dławiące uczucie beznadziei wewnątrz niego.
Gdzieś z boku usłyszał szelest papieru i ciężkie westchnienie. Obrócił się w tamtą stronę i zamarł otwierając szerzej oczy.
Obok niego, na białej pryczy siedział czarnowłosy mężczyzna. Wokół szyi miał kołnierz, a w ręku książkę.
- Skończyłeś się już nad sobą użalać, Potter? – warknął, patrząc na niego kątem oka i przewrócił kolejną stronę.
