TŁUMACZENIE ZA ZGODĄ AUTORKI

BETA: KACZALKA



ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tonąc powoli

„Mogliśmy niemal dotknąć nieba
Rozciągało się tuż przed nami
Wymknęła nam się wolność
A teraz mamy tak dużo do zrobienia
Drzwi, które zamykają się ciężko
Są tymi, które mogą otworzyć się szeroko
I nie, nie oczekuj konfliktu."
(Tea Party, „The Messenger")

Zastanawiał się, czy możliwe jest utonąć w ulewie. Jeśli dostatecznie się zmęczy, jeśli poślizgnie się i upadnie. Jeśli całymi godzinami będzie się ukrywać, a błoto przesiąknie przez jego ubranie… Może mógłby zasnąć, a wtedy deszcz padałby mu na twarz, do ust, nosa… Mógłby utonąć i nigdy nie dowiedziałby się, co się wydarzyło, bo cały proces byłby zbyt rozwlekły i delikatny. Tonąłby powoli. Woda wkradałaby się do płuc.
Harry zaryzykował głęboki wdech, a towarzyszący temu dźwięk został stłumiony przez deszcz. Zadrżał, gdy niebo rozjaśniła błyskawica. Jak długo kulił się w tych zaroślach? Godziny, może dni. Prawdopodobnie tylko minuty.
Ludzie, przed którymi się ukrywał, odeszli, ich głosy zamierały w oddali. Chował się przed nimi od czasu, gdy wybuchło całe to zamieszanie.
Dźwięki cichły, a jego mięśnie łapały skurcze. Musiał się poruszyć, wycofać się. Nie udało się, misja zakończyła się klęską, powinien złożyć raport Weasleyom, Ronowi, powiedzieć mu, że… powiedzieć, że nie dał rady, że nie było żadnych szans, choć to nie oznaczało, iż nie istniała nadzieja. To tylko odwrót, a nie kapitulacja. Ginny wciąż żyła. Musiała żyć. I odnajdą ją.
Rozejrzał się ostrożnie wokół, zanim wyczołgał się z zarośli i przeszedł przez powaloną kłodę. Ziemię pokrywały sosnowe igły, dzięki czemu mógł poruszać się niemal bezszelestnie, niczym kolejny cień, ocierający się o atramentową ciemność.
Nagle nadepnął na coś, co wcześniej nie leżało na ścieżce. Zachwiał się w szoku, osunął w błoto, upadł ciężko na plecy i przez chwilę leżał tak, a deszcz wpływał mu do nosa i ust, powodując pieczenie. Potem odwrócił się na bok i ukląkł. Zamrugał, usuwając tym krople z powiek.
Ginny. — Rozpoznał ją mimo błota, krwi i ciemności. Teraz leżała nieruchomo, ale poruszała się, gdy na nią wpadł. Musi być z nią dobrze. Ślizgając się po grząskim błocie, podczołgał się do niej. — Ginny, Ginny, ty żyjesz — powtarzał. Lepkimi dłońmi odgarnął jej włosy z twarzy. Oddychała. W momencie, gdy miał przyciągnąć ją do siebie, uświadomił sobie, że ktoś stoi obok i obserwuje ich. Podniósł głowę i ujrzał ciemną sylwetkę.
Sięgnął po różdżkę i, jeśli zaszłaby taka potrzeba, był w pełni przygotowany do obrony zaklęciem niewybaczalnym. Światło błyskawicy na chwilę oświetliło cień i Harry poczuł, jak zapada mu się żołądek. Draco Malfoy. Jego szare oczy zwęziły się w grymasie wyrachowania. Obserwował, jak Harry pochyla się nad Ginny, chcąc osłonić jej ciało i zmarszczył czoło, wyraźnie się nad czymś zastanawiając.
Mężczyźni, którzy przeszukiwali teren, usłyszeli, jak Harry wymawia jej imię i zawrócili, a ich wściekłe głosy rozgorzały wokół na nowo.
Harry spojrzał na spoczywającą w jego ramionach nieprzytomną dziewczynę, a potem zwrócił wzrok na Malfoya. Musi to zrobić. Musi go zabić. To nie powinna być taka wielka rzecz, przecież już wcześniej zabijał. W jego pracy było to niezbędne.
„To Malfoy!", wrzeszczał jego umysł. Przez jedną, rozpraszającą sekundę Harry nie mógł określić, czy był to powód, dla którego powinien to zrobić, czy ten, dla którego nie mógł.
— Uciekaj — wysyczał Malfoy, a potem zniknął. — Tutaj! — krzyknął do szukających mężczyzn i Harry pomyślał przez chwilę, że ma zamiar sprowadzić ich prosto do niego i Ginny. Nie zrobił tego. Odciągnął ich.
Harry uważał to za zbyt obce i dziwne, by w ogóle nad tym rozmyślać. Był przemoczony, ubłocony i bardzo zmęczony. Ginny spoczywała w jego ramionach, a on musiał zabrać ją do domu. Nareszcie. Podniósł ją ostrożnie, lekką jak piórko, i pospieszył bezgłośnie w przeciwnym kierunku niż ten, który obrał Malfoy.


— Co z nią? — zapytał Harry z niepokojem w tym samym momencie, w którym Ron wyślizgnął się z sypialni i zszedł po schodach.
— Żyje. Harry, odnalazłeś ją — odpowiedział Ron głosem ciężkim od szoku, strachu i łez. — Ja nie… Byłem taki przerażony… Ona…
— Hej… — Harry położył dłoń na ramieniu przyjaciela. — Mówiłem ci, że ją znajdę? Mówiłem. Ale jak ona się ma?
— Lekarz powiedział, że jest słaba i wygląda tak, jakby została pobita. Albo… albo coś podobnego. Nie wiemy, co się z nią działo. Ale mówi, że przeżyje. Teraz leczy jej obrażenia.
— Obudziła się?
— Nie.
— Cóż… musi być wyczerpana, po tym wszystkim, co… — Harry zamarł, nie chcąc okazać obawy. Ginny nie poruszyła się ani nawet nie wydała z siebie żadnego dźwięku, od kiedy na nią wpadł. I dalej nie odzyskała przytomności.
Ron posłał w jego stronę zmęczony uśmiech.
— Jestem ci taki wdzięczny.
Harry wzruszył ramionami, czując się trochę niezręcznie.
— Mówiłem, że ją znajdę — powtórzył.
Nie powiedział mu jednak, jak ją odnalazł. W towarzystwie Draco Malfoya, który puścił ją wolno. Pomógł jej uciec. Wciąż nie miało to dla niego sensu.
Ale przecież nic związanego z Malfoyem nigdy nie miało żadnego sensu. Nawet w szkole, a już na pewno nie teraz, kiedy trwała wojna. Właściwie nie widział go od opuszczenia Hogwartu, z czego niezaprzeczalnie się cieszył. Nie chciał zabijać kogoś, kogo znał, nawet jeśli ten ktoś zamieniał jego życie w istne piekło i do tego stał po stronie Voldemorta. Zabijał. Oni wszyscy zabijali. Czasem, gdy się budził, czuł swędzenie na twarzy, dłoniach i rękach, na których wciąż widoczne były ślady krwi. Smakowała jak miedź. Krew jego wrogów miała taki sam smak, jak jego własna. Jak jego sojuszników. Czystokrwiści, mugole, szlamy. Wszyscy niemal tak samo warci, aby walczyć o nich, walczyć dla nich.
Po schodach zbiegł Charlie. Jego rozwiane włosy wyglądały niemal tak dziko, jak oczy.
— Obudziła się. Tak sądzimy. Powiedziała coś, jakieś słowo. Mówi. Doktor twierdzi, że to nie jest świadome, ale wydała z siebie dźwięk. Budzi się. Ginny się budzi.


Ginny nie budziła się jednak, a przynajmniej niezupełnie. Była bardzo, bardzo daleko, w miejscu, gdzie strzępy słów i wspomnień zlewały się w fałszywą rzeczywistość. Nie wiedziała, gdzie znajduje się góra. Czuła się tak, jakby została wciągnięta przez ogromną falę, która wydarła jej ziemię spod stóp i okręciła dookoła tak wiele razy, że nie pamiętała, gdzie jest niebo. Na górze czy na dole? A może z boku? Z przodu czy z tyłu? Nie potrafiła określić, ale nie obchodziło jej to. Delikatne, czułe palce głaskały ją po twarzy, a ich dotyk wywoływał gorączkę… nie, nie, to było złe określenie. One… kreśliły małe kółka na ciele, na co odpowiadała śmiechem. Na policzkach, wzdłuż karku, na obojczyku, piersi, brzuchu, niżej. Chichot pomiędzy przyspieszonym oddechem. Lekki dotyk na skórze…
— Panno Weasley? Słyszy mnie pani?
Nie, nie, to nie tak, to nie są te słowa szeptane w jej włosy, usta muskające ucho. Jak one brzmiały?
Ginny, Ginny, potrzebujesz mnie?
— Tak.
— Powiedziała coś. Słyszeliście to? Ja słyszałem, ona… ona się budzi.
Ginny poruszyła się i jęknęła, starając się zwalczyć głosy, których nie chciała słyszeć i przyciągnąć bliżej jego. Potrzebowała go, nie potrafiła go nie potrzebować. I och, tak bardzo się starała.
— Proszę — zawołała. Jego głos umierał w oddali.
Czyjaś dłoń złapała ją za rękę. Szorstka, silna, spocona, zdesperowana. To nie tak, wszystko było nie tak.
— Już dobrze, panno Wealsey, proszę się uspokoić. Jest pani bezpieczna, wszystko w porządku.
— Malfoyowie nigdy więcej cię nie dotkną, Ginny, przysięgam ci to…
Nigdy? To było nie do zniesienia, więc odepchnęła tę myśl, opadając głębiej i głębiej w mrok, gdzie dziwne słowa nie odciągały jej uwagi od palców, które muskały jej bladą skórę, chichotu i szeptów.
Potrzebuję cię…
I jeśli tylko Ginny nigdy nie opuści tego ciemnego miejsca, będzie mógł mieć ją i wszystko, czego zapragnie.


Nie potrafiła przypomnieć sobie, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę, czy jej umysł omamiła fantazja, sen.

Wypij to, uspokoi cię.
Jedwab. Nigdy go nie lubiła. Jego głos był do niego podobny, tak samo gładki i nieskazitelny. Boże, jak ona nie lubiła jedwabiu.
Mrugnęła. Tak bardzo się bała. Wcisnął puchar z białym winem w jej drżące dłonie.
Ginny nigdy nie piła wina. To zabawne, że gdy poczuła jego smak po raz pierwszy, nie znajdowała się wówczas w eleganckiej restauracji, ubrana w najlepszy strój. Byłaby zmieszana i przerażona, gdyby musiała się tam pojawić z potłuczoną wargą i brudnymi, porwanymi szatami. Zabawne było również to, że wino zostawiało na języku wrażenie zimnego jedwabiu. Wszystko, co wiązało się z nim, było niczym ta drogocenna tkanina. Brzydziła się nim. Na początku.
— Drżysz.
— Jestem przerażona. — Wypowiedziała te słowa z nierozważną bezczelnością, ale zawsze powtarzała, że jeśli będzie miała umrzeć, zrobi to z podniesioną głową. Poza tym, jak mawiała jej matka, nie jest tą, która urodziła się z burzą rudych włosów i duchem tchórza.
Kąciki jego ust ułożyły się w chłodny uśmiech, a zimne oczy obojętnie odbijały jej własny obraz.
— Powinnaś. Wypij wino i zjedz. Wrócę później z czystymi szatami.
Wstał, a peleryna zatrzepotała wokół niego. (Pamięć płatała jej figle, ponieważ we wspomnieniu miał na sobie jedwab, a wiedziała dobrze, że nigdy go nie nosił. Zbyt krzykliwy, odbija za dużo światła. Lubił, gdy jego szaty absorbowały światło. Jak aksamit. Materiał szumiał lekko, gdy się poruszał.) U progu drzwi obejrzał się przez ramię i Ginny zesztywniała, czekając na coś, na jakąkolwiek wskazówkę, co się z nią stanie. W jego oczach nie było nic, oprócz pustego chłodu i jej własnego odbicia.
— Dopóki jesteś pod moją ochroną, nikt cię nie skrzywdzi.
Po tych słowach odwrócił się i pozostawił ją samą w najbardziej luksusowej sypialni, jaką kiedykolwiek widziała, z kielichem wina w drżącej dłoni.

— Ginny.
Podskoczyła nieznacznie i ze szklanki, którą trzymała, wylało się trochę wody, ochlapując jej palce. W progu stał zaniepokojony Ron. Robił tak, mimo że odzyskała już przytomność — przychodził często i sprawdzał, czy wciąż tu jest, czy wszystko z nią w porządku. Prawdę powiedziawszy, irytowało ją to. Przeszkadzał w rozpamiętywaniu.
Choć obudziła się dwa dni wcześniej, uważała tę rzeczywistość za surową, niemiłą i drażniącą. Tutaj nie rozbrzmiewał dźwięk fletu, nie było białego wina, aksamitu ani jedwabiu, a od kiedy ich rodzice zginęli rok temu, dom z czasów jej dzieciństwa należał do Rona.
— Wszystko w porządku? Wyglądasz, jakbyś była mile stąd — powiedział Ron, a Ginny zamrugała powoli. Przez ostatnie dni wszystko zdawało się jej takie powolne i zastanawiała się, czy czas nie płynął tu inaczej. Jakby zlewał się w rozwlekłe, niespieszne plamy, mimo to wszystko wokół mijało zbyt szybko.
Wygięła usta w niemrawym i, pomimo starania, wymuszonym uśmiechu.
— Tak — odpowiedziała, wyciągając w jego kierunku szklankę z wodą. — Ale… nie wydaje mi się, żebym chciała to pić.
Odebrał ją natychmiast i postawił nieopodal.
— Podać ci coś innego? — zapytał z troską. Ginny nie wolno było jeszcze wstawać z łóżka.
Z oczami utkwionymi w dal, głaszcząc mechanicznie szyję, zapytała:
— Mamy może jakieś wino?
Jeśli odpowiedział, nie słyszała tego, ponieważ wspomnienia wróciły, a obca i niemiła rzeczywistość zniknęła niczym jedwabna pościel.


— Nie polepsza jej się — wyjęczał Ron, siadając na kanapie obok Harry'ego. — Wciąż jest zdezorientowana i obca. Co, jeśli nie wydobrzeje?
— Wydobrzeje. — Ton Charliego był ostry, a Harry zwalczył pragnienie, by się wzdrygnąć, zarumienić albo… coś. Zazwyczaj nie reagował w ten sposób na jego głos, ale czuł, że teraz w jakiś sposób jest to jego obowiązek. — Pamiętasz, jak długo zajęło jej dojście do siebie po wydarzeniach w Komnacie Tajemnic? Mama nie pozwoliła nam wtedy zabrać jej do Świętego Munga i wszystko było w porządku.
— A co, jeśli nie było? — zakwestionował Ron. — Co, jeśli wciąż była załamana i tylko dobrze to ukrywała, a to, co się zdarzyło, kiedy zniknęła, załamało ją na nowo? Co, jeśli nie wydobrzeje?
— Wydobrzeje — odwarknął Charlie.
Harry przez większość czasu czuł się pominięty. Nie był w takiej sytuacji od czasów incydentu na drugim roku i nie wiedział, jak pomóc Ginny. Wykonał swoją część — ponownie przyprowadził ją z powrotem, a to całe… leczenie nie było jego sprawą.
— Ona… ona chce wina. Idę zobaczyć, czy mama zostawiła jakieś w piwniczce — wymamrotał Ron i skierował się do wyjścia.
— Ginny nie pije wina — zareplikował Charlie.
— Najwyraźniej teraz już tak. — Ron, oglądając się jeszcze przez ramię, wyszedł z pokoju i Harry został z Charliem sam.
Starał się unikać podobnej sytuacji od tygodni. Zapadła niezręczna cisza. Po chwili mężczyzna dotknął jego uda tuż nad kolanem.
— Hej… — zaczął miękko i niepewnie.
Harry nie lubił, gdy go dotykano. Kiedy w dzieciństwie ktoś to robił, był to gest przepełniony pogardą, a potem jedyną osobą, która dotykała go przez dłuższy okres czasu, był właśnie Charlie. Harry nie chciał o tym myśleć.
— Tak? — zapytał drżącym głosem.
— Chciałem z tobą porozmawiać.
Nie, nie, Harry wcale nie chciał rozmawiać.
— O czym?
— O tamtej nocy… Nie miałem jeszcze okazji przeprosić, zawsze ktoś kręcił się w pobliżu.
Był powód, dla którego nie chciał rozmawiać.
— Zapomniałem o tym.
Ręka wciąż spoczywała na jego kolanie.
— Nie, naprawdę, Harry... — Głos Charliego był poważny, błagalny. Harry zamknął oczy. — Wypiłem tak dużo i byłem taki wściekły, wszystko wymknęło mi się spod kontroli, a ty tylko starałeś się mi pomóc. Wykorzystałem cię.
— A ja ci pozwoliłem — odpowiedział Harry miękko. Odsunął się, a dłoń opadła z jego uda. — Po prostu zapomnij. Nie warto o tym myśleć.
To było subtelne określenie. Delikatne upomnienie. To nie może zdarzyć się ponownie. Och, proszę, Boże, niech to nie zdarzy się ponownie. Harry nie sądził, aby był w stanie to znieść.
Nie winił Charliego, to nie był gwałt. Tylko błąd, pijacki błąd i Charlie go żałował. Był wtedy przerażony, zaniepokojony, czuł się bezużyteczny, a Rona akurat nie było w domu. Harry przyszedł, by po misji odwiedzić przyjaciela, ale zamiast niego zastał płaczącego Charliego, więc zaczął z nim rozmowę, starając się go pocieszyć. Jak by nie patrzeć, zniknięcie Ginny było jego winą.
Potem Charlie go pocałował, a jeśli to było tym, czego potrzebował, mimo że dla Harry'ego było to nowe, dziwne i robił to właśnie on, odwzajemnił pocałunek. Stwierdził, że mężczyzna, w jakiś sposób, wygląda atrakcyjnie. Jeśli Harry był homoseksualny, nie wiedział tego. Jeśli był heteroseksualny, również tego nie wiedział. Nie miał wystarczającej praktyki, by móc się zdefiniować. Pozwolił więc Charliemu się pocałować i próbował odwzajemnić ten desperacki rodzaj pragnienia, które wysyłały usta mężczyzny. Jeśli mu się nie udało, Charlie zdawał się tego nie zauważać.
Po tym, jak początkowe zaskoczenie się rozwiało i później, gdy Harry odwzajemnił pocałunek, zbyt trudno było powstrzymać rozwój wydarzeń. Nagle znalazł się pod Charliem, a ten robił coś, czego Harry nie rozumiał, nie był świadom, że coś takiego w ogóle jest możliwe i z pewnością tego nie chciał, ale nie posiadał dostatecznego doświadczenia, by wiedzieć, że tego nie chce. Wyrywał się i krzyczał, lecz dźwięk zaginął gdzieś w ustach Charliego, którego pocałunki były teraz gorące i niedbałe. Harry pomyślał, że mógłby spanikować i zadławić się własnym językiem, wszystko nagle zaczęło wirować, został odwrócony na brzuch, a whisky na języku Charliego zdawała się w jakiś sposób kojąca. Potem było już po wszystkim, mężczyzna szeptał pijackie przeprosiny i obsypywał jego twarz pocałunkami, a Harry był zadowolony. Że już po wszystkim. Że Charlie nie płakał teraz z powodu siostry. Że miał coś mniej wartego opłakiwania.
A to, że Harry sam był załamany, zbolały i zrozpaczony, zdaje się nie mieć aż tak dużego znaczenia.
— Nie myślałem jasno — wyszeptał Charlie.
— Nie byłeś w stanie myśleć jasno. Martwiłeś się o Ginny, obaj się martwiliśmy. To był… to był błąd, ale stało się. A teraz przestań o tym mówić, bo jeśli będę musiał cię choć trochę więcej pocieszać, sam się rozkleję.
Mężczyzna uśmiechnął się, a Harry odwzajemnił gest. Potem Charlie podniósł się z kanapy i opuścił pokój. Ulga była ciepła i otulała Harry'ego przez długą chwilę. Wstał i skierował się po schodach na górę, by odwiedzić Ginny.
Leżała na łóżku z nieobecnym wzrokiem, mrucząc coś cicho. Obserwował ją, dopóki Ron nie zjawił się ze szklanką brandy.
— To wszystko, co mogę zrobić — powiedział do Harry'ego cicho. — Później wyślę Percy'ego po wino. To takie dziwne. Jakby była kimś zupełnie obcym.
— Po prostu musi przyzwyczaić się do bycia w domu, Ron. Wszystko się ułoży — zapewnił go. — Muszę iść. Wstąpiłem tylko na chwilę po drodze na spotkanie.
Oczy przyjaciela zajaśniały mieszaniną niepokoju i zazdrości.
— Szykuje się misja, prawda?
Harry przytaknął.
— Jutro w nocy planujemy bitwę w Dolinie Godryka.
— Powodzenia — szepnął Ron, a jego głos był ciężki od pragnienia, by być tam razem z nim. Harry milczał. Nie wiedział, co powiedzieć.


To właściwie nie była bitwa, a istna rzeź. Harry nie potrafił przestać myśleć o tym, że byłoby znacznie czyściej, gdyby klątwa uśmiercająca nie pochłaniała tyle energii. W ramach oszczędności używali jej niezwykle rzadko. W większości przypadków polegali na zaklęciach powodujących obrażenia fizyczne. Krew i pełen bólu wrzask, błyski światła. Koszmar.

To była planowana zasadzka. Szpiedzy Dumbledore'a poinformowali go, że śmierciożercy zamierzają zaatakować mieszkające w Dolinie Godryka rodziny mugolskiego pochodzenia, więc Harry i jego jednostka zostali wysłani, by ich zaskoczyć.
Poplecznicy Czarnego Pana mieli ze sobą dementorów. Od czasu, gdy rok temu zawarli z nimi sojusz, zaczęli zabierać ze sobą przynajmniej dwóch na każdą misję. To właśnie ich dotyczyła rola Harry'ego w jednostce. Każda z grup miała przydzieloną osobę potrafiącą rzucić silnego Patronusa, która mogłaby zaatakować pierwsza i odegnać dementora, zanim ten poważnie zaszkodzi reszcie drużyny.
Czarodziej taki powinien znajdować się w pewnej odległości od reszty zespołu, która czekała na to, by wciągnąć śmierciożerców w zasadzkę. Harry siedział więc na rosnącym na obrzeżach Doliny Godryka drzewie. Na początku wszystko szło według planu. Mieli za zadanie schwytać wszystkich śmierciożerców, którzy pozostaną przy życiu i odeskortować ich do Azkabanu, gdzie będą oczekiwać na postępowanie sądowe. Tym razem nie przewidzieli jednak, że słudzy Voldemorta stworzyli nowe Zaklęcie Niewybaczalne. Oczywiście jeszcze się do nich nie zaliczało, nie zostało jako takie zdefiniowane, ale z pewnością będzie, tak szybko, jak o jego istnieniu dowiedzą się Dumbledore i ministerstwo. Nadeszła noc, w której tak się stało.
Harry widział, jak nadchodzą. Z tymi maskami i całą otoczką nie byli do końca subtelni. Większość mocy śmierciożerców związana była właśnie z terrorem, wywołanym ubiorem i znakami, które po ich atakach przecinały niebo.
Gdy tylko pojawili się dementorzy, zamknął oczy i przegnał z umysłu krzyki swojej matki. Zaczekał na właściwy moment, a potem zeskoczył z drzewa, wykrzykując zaklęcie Patronusa. Z różdżki wydobył się jeleń, a wtedy jego drużyna wychynęła z kryjówki, rzucając zaklęcia wiążące, unieruchamiające, błyskawice ognia i świetliste promienie, a niebo rozbłysło kolorami. Rozpętał się prawdziwy chaos.
A potem stało się coś jeszcze, coś, co zmroziło go do szpiku kości, coś, czego nie rozumiał.
Cassesprit!
Błysk towarzyszący zaklęciu podobny był do klątwy uśmiercającej, paskudny, nagły i przerażający, tyle że nie zielony. Fioletowy promień zadrżał chłodno i uderzył niczym błyskawica w jednego z jego ludzi. Mężczyzna opadł na ziemię jak martwy.
Potem rozpoczęła się rzeź. Członkowie grupy Harry'ego padali jak muchy od nowego zaklęcia, które zdawało się nie pochłaniać tyle energii, co Avada Kedavra, ale osiągało podobny efekt. Wokół panował wszechobecny chaos i zewsząd dochodziły krzyki. Starali się odeprzeć atak, jednak byli bezbronni wobec nieznanej klątwy, a poległo już tylu z nich…
Harry walczył wszystkim, czym tylko mógł, udało mu się pokonać kilku przeciwników, okazało się to jednak bezskuteczne. Stracił większość zespołu i czuł się, jakby na polu walki pozostał zupełnie sam. W akcie desperackiej paniki wolną ręką uderzył najbliżej stojącego śmierciożercę, którego maska chwilę później upadła na ziemię.
Draco Malfoy wpatrywał się w niego, zaskoczony nagłym ujawnieniem. Nie mniej niż Harry. Nie przeszkadzało mu ranienie i zabijanie nieznajomych ludzi z maskami na twarzy, ale nagle pojawił się dowód na to, że ten śmierciożerca nie tylko posiada twarz, ale w dodatku jest to twarz, którą Harry znał niemal tak dobrze jak własną. Z ciemności dobiegł go zachrypnięty głos:
Cassesprit!
Któryś ze śmierciożerców wycelował promień światła w jego kierunku. Harry był zbyt zszokowany, by zrobić cokolwiek. Zdawało się, że Malfoy zareagował za to niemal instynktownie. Próbował odsunąć się z drogi, ale potknął się o kogoś leżącego na ziemi. Starał się odzyskać równowagę, przechylając ciało w przeciwną stronę, ale w tym samym momencie uderzyło w niego zaklęcie.
Upadł na ziemię. Nie poruszał się. Bezruch ten znalazł odzwierciedlenie w nagłej ciszy, która zapadła w szeregach śmierciożerców. Platynowe kosmyki lśniły na nieruchomej czaszce, a ładna, blada twarz skamieniała na tle ciemnej murawy.
— Wycofujemy się — wysyczał ktoś i śmierciożercy zniknęli. Rzucili klątwę na syna Lucjusza Malfoya. Kara będzie surowa.
Harry stał, wpatrując się w szoku w Malfoya. Ktoś przemówił grubym, zachrypniętym z żalu, strachu i nienawiści głosem:
— Zostaw go, Harry. Zostaw ich wszystkich, niech zgniją. Jutro rano wyślą tu kogoś, by zabrał ich do Azkabanu. Musimy znaleźć swoich ludzi, może jest jeszcze coś, co da się zrobić… Ta klątwa…
Pomógł im przetransportować poszkodowanych do Świętego Munga, a gdy skończyli, powiedział Dumbledore'owi wszystko, co zapamiętał o nowym zaklęciu. Potem był niemal gotów, by wrócić do domu i paść na łóżko z wyczerpania.
Nie zrobił tego jednak. Nie mógł. Dyrektor oświadczył mu, że nowa klątwa nie zabija. Ci, w których uderza, pozostają żywi. Malfoy wciąż żył.
Pojawiając się z powrotem na drodze, klęknął koło ciała chłopaka. W końcu winien jest mu tę jedną, jedyną przysługę, skoro Malfoy pomógł mu ocalić Ginny. Harry nie miał sumienia zostawić go tu do rana, kiedy zostanie zabrany do więzienia, gdzie prawdopodobnie czeka go egzekucja.
Ukryje go u siebie, dopóki ten nie wyzdrowieje, a potem puści wolno w zamian za pomoc, jakiej udzielił Ginny. A jeśli będą mieli okazję kiedykolwiek spotkać się ponownie, Harry będzie mógł zabić go bez żalu.
I zabije, przyrzekł sobie. Nie znaczyło to, że kiedyś naprawdę zamierzał to zrobić. Po prostu nie mógłby, dopóki nie wyrównają rachunków. W stylu Malfoya byłoby umrzeć tylko po to, by go zirytować, podczas gdy Harry byłby mu winien przysługę.
Zabrał go więc do domu, małego mieszkania w Londynie, i położył, a potem wyprostował się i obserwował go. To takie dziwne, Draco Malfoy na jego sofie. Harry zmarszczył brwi, przeczesując palcami blond kosmyki, by doprowadzić je do porządku. Jakby to, że Malfoy leży u niego z potarganymi włosami było czymś niestosownym, nie mówiąc już o leżeniu na jego kanapie.
To niezbyt pomagało w całej sprawie, więc Harry pozwolił swojej dłoni opaść. Podniósł głowę i powrócił do obserwacji Malfoya. Dumbledore powiedział mu, że klątwa powoduje bardzo głęboki sen, z którego poszkodowani powinni obudzić się samoczynnie. Ludzie z oddziału Harry'ego, w których ugodziła, otrzymali należytą opiekę. Dyrektor miał nadzieję, że zaklęcie nie wywołuje innych efektów. Z drugiej strony, nie czuł jej. Była czarnomagiczna, paskudna i przerażała go bardziej niż był skłonny przyznać.
W tej chwili Malfoy wyglądał wystarczająco spokojnie, a Harry był całkowicie wyczerpany. Sięgnął po niepotrzebny koc i nakrył nim ostrożnie śpiącego chłopca, a potem skierował się do łóżka.
Obudziły go chrapliwe krzyki, dochodzące z salonu, w którym zostawił Malfoya. Pełne bólu i paniki wrzaski sprawiły, że wypadł z pokoju ubrany w same bokserki, nakładając okulary w biegu. Malfoy leżał na podłodze. Spadł z kanapy, zaplątany w koc. Rzucał się, oczy miał otwarte, choć widać było w nich tylko białka, i krzyczał.
— Koszmar? — wyszeptał Harry, opadając na kolana i dotykając go ostrożnie.
Malfoy spokoił się nieco pod tą delikatną pieszczotą palców i wydał z siebie zduszony szloch. Przestał się szarpać, choć nadal oddychał ciężko. Gdy tylko Harry odsunął dłoń, z ust Malfoya znów wydarł się krzyk, więc ponownie go dotknął, tym razem przyciskając rękę do jego klatki piersiowej. To go ukoiło.
Skóra Malfoya paliła dziwnym rodzajem gorączki, która zdawała się nie być do końca fizyczną dolegliwością. Harry pobiegł do kuchni po namoczony zimną wodą ręcznik, by przemyć mu twarz. Nie miało dłużej znaczenia to, że to właśnie Malfoy jest osobą, której Harry winien jest przysługę. Teraz był kimś, kto jest chory i potrzebuje pomocy.
Wrócił szybko, klękając ponownie i głaszcząc jego twarz.
— Ciii, już w porządku — szeptał, a Malfoy uspokoił się, jego ciało relaksowało się bardziej z każdym muśnięciem, każdym wyszeptanym słowem. A potem jego powieki uniosły się powoli i zamrugały słabo. Harry zesztywniał, przypominając sobie nagle, nad kim się pochyla. Tylko Malfoy miał tęczówki takiego koloru.
— Nie przestawaj — wycharczał, łapiąc go za nadgarstek. Jego oczy zwęziły się w zdziwieniu, a może zamyśleniu. — Potter?
— Wszystko będzie dobrze — odpowiedział Harry automatycznie.
— Nie odchodź ode mnie — wyszeptał Malfoy. — Po prostu nie odchodź.
Jeśli był to przejaw tego, że oprzytomniał (Harry nie był pewien, czy to przypadkiem nie zwykłe majaczenie), szybko zniknął, bo jego oczy ponownie się zamknęły, a oddech stał się urywany.
Wydał z siebie rodzaj przerażającego jęku, a Harry bał się przestać go dotykać, bał się, że cokolwiek to jest, ponownie dopadnie Malfoya i sprawi, że znów będzie krzyczał. Wrzaski te były okropnym wyrazem desperacji i zagubienia i nie wiedział, ile jeszcze będzie w stanie znieść.
Ogarniało go jednak zmęczenie i ledwie mógł się poruszyć. Chłodny ręcznik cicho szeleścił, przesuwając się po twarzy Malfoya, który leżał teraz niemal spokojnie. Do rana Harry nic nie mógł zrobić. Być może Dumbledore będzie wiedział, co się dzieje. Być może to samo stało się z innymi ugodzonymi klątwą.
Jak narazie jedyną rzeczą, która zdawała mu się pomagać, był dotyk Harry'ego. Nie miał innego wyjścia — odłożył ręcznik i podniósł jego ciało, stękając z wysiłku. Potoczył się z nim do sypialni, położył Malfoya na łóżku, delikatnie poluzowując jego szaty, by nie dusił się przez nie w nocy, a potem wślizgnął się na łóżko obok niego, na tyle blisko, by móc go dotykać.
Był tak wyczerpany, że nie przywiązywał wagi do dziwaczności leżenia z Draco Malfoyem przy swoim boku. Zasnął szybko z nieprzytomnym i milczącym chłopcem tuż obok siebie.

KONIEC ROZDZIAŁU PIERWSZEGO