Cas przedzierał się przez las, nie zwracając uwagi na smagające go gałęzie. Błąkał się właściwie bez celu - nie było miejsca, do którego mógłby wrócić.

Dean nie żyje!

Zdążyło się już ściemnić i ciężko było cokolwiek dostrzec w mroku. Widoczności wcale nie poprawiały łzy, płynące niekontrolowanie z oczu.

Dean nie żyje!

Castiela opuszczały siły i czuł, że nie da rady długo tak biec, ale wciąż widział nieruchome ciało Deana, z pustymi oczami wpatrzonymi w pustkę. Chciał biec jak najdalej, a później obudzić się z tego złego snu.

Dean nie żyje!

Coś poszło nie tak przy konfrontacji z Lucyferem. To nie powinno się stać. Nie tak miało być!

Dean nie żyje!

Nie mógł wrócić do obozu. Opustoszałego, pozostawionego przez mieszkańców, którzy już nie wrócą. Za dużo wspomnień, za dużo bólu, za dużo braku Deana, tak wyraźnie odciskającego się we wszystkim.

Dean nie żyje!

Nie żyje!

Jesteś sam!

Cas zatoczył się i wpadł na drzewo. Złapał się kurczowo pnia i załkał cicho. Powoli osunął się na kolana. To się nie mogło dziać. Musiał tylko zamknąć oczy i je otworzyć... Yager będzie stroił sobie z niego żarty, Cecilie uda, że się gniewa o podebrane ciastko, a Dean... Dean po prostu będzie, tuż obok, na wyciągnięcie ręki i wciąż za daleko, by po niego sięgnąć.

Dean nie żyje!

Oparł czoło o korę, podczas gdy między liśćmi zaczęły przemykać pierwsze krople deszczu. Nieważne, dokąd się uda. I tak nic nie ma sensu. Już nie. Zgasło ostatnie światełko tego świata.

Ramię, ściśnięte odrobinę za mocno i za długo przez Deana przy odprawie, piekło żywym ogniem.